Dwie ponad dwugodzinne porcje futbolu zafundowali nam w środku tygodnia polscy piłkarze. W normalnych okolicznościach pewnie teraz pisalibyśmy „Uff, to w końcu koniec!”, zastanawiając się, kto bardziej się zmęczył – czy zawodnicy na boisku, czy my w trakcie oglądania ich „popisów”. Wierzcie lub nie, wcale tak źle jednak nie było. Może nie wyglądało to pięknie, ale chociaż ciekawie… Dziś grono ćwierćfinalistów Pucharu Polski uzupełniły Flota Świnoujście i Jagiellonia Białystok, za burtą Cracovia oraz Lechia.
Za ostatnią wygraną z Lechem na drużynę Lechii spadła fala komplementów. Nie wiemy, skąd ten nagły entuzjazm – zupełnie tak, jakby wszyscy nagle zapomnieli, że to był dopiero co grający najbrzydszą piłkę w lidze zespół. Wszystkich z szampańskiego nastroju zdążył jeszcze wytrącić były trener Kafarski, twierdząc, że stylem wygranej „jakoś mega by się nie zachwycał”. No, my raczej też nie. Pierwsze minuty sugerowały jednak, że dla Jagi będzie to wyjątkowo łatwa przeprawa: Kaniecki w zrozumiały tylko dla siebie sposób wybiegał z bramki, Bieniuk przy pierwszym golu mógł równie dobrze Smolarka podsadzić, żeby na pewno sięgnął futbolówkę, przy drugim parodiowali krycie…
W golach zdobywanych przez Lechię sporo było przypadku. Najpierw do własnej bramki strzelił Tomasz Kupisz („piłka prześlizgnęła się po mojej głowie”), potem piłka odbiła się po uderzeniu od nogi Traore, choć ten piłki… starał się nie dotknąć. I chwilę później mógł przesądzić o zwycięstwie, ale chyba niepotrzebnie lobował bramkarza. A jeśli już, to na pewno nie w ten sposób. Szkoda, bo zaoszczędziłby wszystkim pół godziny, rozgrywanej na wyjątkowo kiepskim – niepasującym do całego meczu – poziomie dogrywki.
Po raz kolejny obejrzeliśmy dobrą reklamę pierwszej ligi. Może i mecz Floty z Cracovią nie stał na najwyższym poziomie, może i u niektórych braki techniczne raziły po oczach, ale naprawdę przyjemnie się na to patrzyło. Ł»adnego oszczędzania sił, żadnej gry na alibi i przede wszystkim żadnego kalkulowania. To w zupełności wystarczyło, żeby oba zespoły stworzyły fajne widowisko – sporo otwartej gry, dwie czerwone kartki, wiele sytuacji cztery gole, z czego trzy wyjątkowo urodziwe.
Kapitalnie z pierwszej piłki uderzył Marek Niewiada, pięknie z rzutu wolnego przymierzył Milos Kosanović, świetnym strzałem z dystansu popisał się Sławomir Szeliga. Nawet jeśli przy uderzeniu tego ostatniego był mały rykoszet, to i tak chłopakowi należą się brawa. Nie licząc tego sezonu, przez ostatnich sześć lat strzelił trzy gole. Wielu na jego miejscu już dawno by się poddało, a on nie – próbuje dalej. Zresztą, pamiętamy go jeszcze z czasów Widzewa, kiedy permanentnie był najsłabszym zawodnikiem na boisku. Ale jaki on jest świetny na treningach, palce lizać, żeby on to potrafił pokazać w meczach – odpierał zarzuty Stefan Majewski. Pewnie dziś, po pięciu latach powiedziałby dokładnie to samo…
Jeszcze w 87. minucie – przy wyniku 2:2 – piłkę meczową zmarnował Sebastian Olszar, kilkadziesiąt sekund później „setki” nie wykorzystał Vladimir Boljević. Już wtedy nie było najmniejszych wątpliwości: czeka nas dogrywka. I właśnie z taką świadomością Niewiada, mający na swoim koncie żółtą kartkę (bodaj za dyskusje z sędzią), w kompletnie bezsensowny sposób zaatakował rywala od tyłu. Kapitan… Niewiadę, autora dwóch goli, w rzutach karnych uratował Grzegorz Kasprzik. Dającą awans „jedenastkę” obronił dopiero w 9. serii.
Konto innego bramkarza, Dominika Budzyńskiego obciąża wczorajsza porażka Polonii w Pucharze Polski. Nie dość, że u warszawiaków brakowało Baszczyńskiego, Dwaliszwiliego i Teodorczyka, to jeszcze ten Budzyński… Popełniał błędy, interweniował niepewnie, aż w końcu zawalił gola na 2:1. Pozostaje tylko czekać, kiedy Ireneusz Król skrytykuje młodego bramkarza, bo przecież jeszcze niedawno domagał się, aby dać mu szansę. Wygląda jednak to, że Budzyński wróci do swojej dawnej roli – założy koc pantery i usiądzie na ławce.
PIOTR TOMASIK
