Decyzja dotycząca dalszej pracy Oresta Lenczyka dała odpowiedź na pytanie, kto rządzi polską piłką. Przegrał z tymi, którym zapewnił najpiękniejsze chwile w zawodowej pracy. Nie obronił go tak niezaprzeczalny fakt, że z zawodników pokroju Sebastiana Dudka zrobił mistrzów Polski. Jego przygoda z Wrocławiem przypominała największy możliwy rollercoaster. W ciągu krótkiej chwili Śląsk wpadał w zakręty, by po ostrym wirażu znów wyjść na prostą. Ostatecznie wypadł z toru.
„Orest idzie na mistrza!”
Trener, którego zatrudniano nie w razie pożaru stodoły, lecz całej chałupy. Tak najprościej charakteryzowano najbardziej doświadczonego człowieka w ekstraklasie. W Śląsku pożar sięgnął kolosalnych rozmiarów, a pierwszą gaśnicę należało odebrać z Krakowa. Czekała na Reymonta. Szkoleniowiec ustawił drużynę ultradefensywnie, posyłając do gry sześciu obrońców. 0:0 z „Białą Gwiazdą” to zalążek serii czternastu meczów ligowych bez porażki. Świętej pamięci Roman Hurkowski zapowiadał: – Orest idzie na mistrza! Rzut oka na tabelę, a za Śląskiem wyłącznie Cracovia. Słowa dziennikarza brzmiały co najmniej niepoważnie.
Schizma w Śląsku
Parafka na umowie zrodziła nowy obowiązek dla Lenczyka. Ten z serii wychowawczych. Klub apelował do szkoleniowca, by w końcu zrobić porządek z niesfornym Serbem. Czarę goryczy przelał dwutygodniowy pobyt obu panów na Cyprze. Sotirović poszarpał się z Jezierskim, a Orest odesłał go do Wrocławia. – Szczur – tą wyszukaną metaforą napastnik charakteryzował trenera. Przy okazji użalając się, jak to Lenczyk buntuje kolegów z zespołu wobec niego. Po anatemie Vuka akcje OL spadły. Na pewno wśród piłkarzy i kibiców. Serb był ulubieńcem Oporowskiej, a dziennikarze główkowali, czy drużyna poradzi sobie bez niego. Przecież wciąż kontuzjowany był Diaz. W klubie podjęto doraźne działania, sprowadzając rodaka Sotirovicia. Ljubisa Vukelja. Kojarzycie jeszcze? Piłkarz, za którym przemawiają liczby – 11 minut w polskiej ekstraklasie…
Biją mistrza
Gdy z połową kwietnia 2011 roku do Wrocławia przyjeżdżała Wisła, nikt się nie spodziewał, że o piłkę walczy przyszły mistrz z wicemistrzem. Śląsk, jak wytrawny bokser wypunktował ekipę Maaskanta. Wrocławski przegubowiec dzielnie odpierał ataki krakowian, odpowiadając skutecznymi kontrami. Dumny Lenczyk po meczu dostał SMS-a od kolegi z lat studenckich: – Brawo, ale Wisły to już nie dogonisz.
Powrót do Europy
Wywindował drużynę z przedostatniego miejsca w tabeli na drugie. Wisła była poza zasięgiem, choć gdyby tak pościg zacząć wcześniej, to kto wie? W mediach coraz rzadziej przewijało się jego nazwisko. Odstąpili od formy oficjalnej na tę, według nich, bardziej aktualną – „Oro Profesoro”. We Wrocławiu narodziło się bóstwo, kult Lenczyka, a gromkie podziękowania za grę zespołu stale przewijały się na trybunach. Choć propagowano hasło „To już nie są czary, Wrocław ma puchary”, szkoleniowca traktowano, jak maga.
Mentorski ton
Po wicemistrzostwie to Lenczyk zaczął stawiać warunki. Mecenas Birka dwoił się i troił, by przekonać trenera do przedłużenia umowy. Ten, skonfliktowany z dyrektorem sportowym, postawił ultimatum: – Zostanę jeśli to ja będę odpowiadał za politykę transferową. Hm, czyżby to był gwóźdź do trumny Lenczyka?
Piłkarze – pomimo, że z medalami na szyi – coraz częściej wyrażali swoją dezaprobatę. Sobota mówił, że takie treningi nie są dla niego, zabijają szybkość. Kelemen zapowiedział Sotiroviciowi: – Albo Lenczyk, albo ja. Nieprzemyślane wypowiedzi na temat kibiców także nie pomogły trenerowi w budowaniu autorytetu. Jeszcze przed porażką z Rapidem, na pieńku ze szkoleniowcem miał Diaz. A zresztą, relacje obu panów ulegały drastycznym przetasowaniom po każdym wyjeździe Argentyńczyka do ojczyzny. A to zarósł tłuszczem, a to parsknął coś mediom. Po kontrowersyjnym wywiadzie, w którym „Dino” zrównał z ziemią Lenczyka, szkoleniowiec – o dziwo! – wziął piłkarza w obronę. – Kolor brązowy ma najczęściej czekolada, ale niestety gówno też – scharakteryzował postawę dziennikarki, Orest Lenczyk.
Złota jesień Śląska
4:0 z Polonią, 5:1 w Lubinie, 2:1 przy Łazienkowskiej. Dla wrocławian runda jesienna poprzedniego sezonu była najlepsza w historii klubu. Rzecz jasna, zdarzały się wpadki, jak 0:3 w Bełchatowie, gdy piłkarze w dniu meczu nie mogli wstać z łóżek. Wszystko za sprawą zakwasów, które dopadły ich po siłowych zajęciach. Ponoć dzień przed meczem z GKS-em, Lenczyk zafundował całej drużynie przysiady ze sztangą. Na boisku zawodnicy Śląska wyglądali, jak zwykłe baterie w porównaniu z tymi Duracell. Byli osiem razy wolniejsi, działali osiem razy krócej. Siłowe zajęcia przed Bełchatowem zaprocentowały w następnych tygodniach – Wojskowi odnieśli pięć kolejnych zwycięstw.
Zimowy zaciąg
Mraz i Stevanović. Wiosną te nazwiska przewijały się często. Nie w kontekście ich dobrej gry, lecz po prostu obecności. Obecności. Bo transfer Mraza był – lekko mówiąc – szemrany. A przybycie zblazowanego Słoweńca? Zmotywowało Lenczyka do skopiowania taktyki Guardioli. Sęk w tym, że nie sposób grać, jak Barcelona, gdy rolę Iniesty przejmuje Cetnarski a Mila ma być tym, no, Xavim z Wrocławia. Kataloński eksperyment Lenczyka nie wypalił, a ofensywne trio gubiło się, jak dzieci we mgle. Kominy płacowe, które towarzyszyły przybyciu obcokrajowców, też nie pomogły w budowaniu zdrowych relacji. Sam trener wiosną był niedostępny dla dziennikarzy, odmawiał wywiadów. Mocno przeżył także historię opisaną przez Andrzeja Iwana. W klubie rzadko organizowano konferencje prasowych, a dosłownie godzinę po meczach ligowych, Śląsk rozgrywał tajemne sparingi przy Oporowskiej.
Atmosfera jak na polskiej stypie
– Jak będziesz spisywał wywiad, nie pisz źle o trenerze. On jest szalony, a ja chcę grać – zastrzegał po jednym z wywiadów podopieczny Lenczyka. Piłkarze po grupowym odsłuchaniu nagrania z Ratusza, odbyli ze szkoleniowcem męską rozmowę. Ale chemii między nimi nie było, pomimo że taśmy ponoć oczyściły atmosferę w szatni. – W końcu zaczął nas słuchać – mówili zawodnicy. No ale nie jeden już się przekonał, że wysłuchiwanie racji polskiego piłkarza nic dobrego nie wróży. Drużyna przestała wierzyć w końcowy sukces. Zdesperowany Gikiewicz obiecał, ze w przypadku zdobycia mistrzostwa, wytatuuje wizerunek Lenczyka.
Mistrzostwo
O ile wicemistrzostwo odebrano jako kamień węgielny pracy trenera, to tytuł z maja jedynie przedłużył wegetację w klubie. O cztery miesiące. W przerwie meczu z Wisłą trener nie wszedł nawet do szatni. Siedział pod samymi drzwiami, dłońmi co rusz zasłaniając twarz. Później zarzucano, że między Lenczykiem a piłkarzami wciąż nie jest dobrze, bo… po meczu nie podrzucano nim. Podczas zakończenia sezonu, które odbyło się na Stadionie Miejskim trener, który z imprezy zmył się koło 22.00 poinformował drużynę, że trening planuje nazajutrz. Godzina? 10:00.
Piłkarze, jak te zmęczone zwierzęta…
…mogą ugryźć, mogą przekląć, mogą się zbuntować. No i gryźli. Co niektórzy przeklinali – od chujów. Lenczyk wypuścił skazańca z więzienia, ale on diametralnej odmianie w stylu Kmicica nie uległ. Nie pomógł również prezydent Dutkiewicz. Słowa szkoleniowca okazały się zapowiedzią jego przyszłości: – W mojej pracy nie ma sukcesów. Na końcu zawsze przegrywa trener.
No i przegrał. Mistrzostwo zdobyli piłkarze, Hannoverowi uległ Lenczyk. Za trzy lata nikt nie będzie wspominał papuśnej sylwetki Diaza, beznadziejnej decyzji Jodłowca, czy słabego meczu Gikiewicza. Za to wspomnimy o Lenczyku – trenerze co dostał dwukrotnie „piątkę” od Niemców.
MICHAŁ WYRWA
