– Myślisz, że u Lenczyka lubiłem ciągle się przewracać na materacu? Ł»e bawiły mnie te ćwiczenia z piłką lekarską? Myślisz, że mnie to nie denerwowało? Denerwowało! Tylko, że ja wiedziałem, że jest mi to potrzebne do dobrej gry w piłkę, do osiągania wyników. Pamiętam, jak przyszedł na pierwszy trening i zaczął… cmokać. Od razu pomyślałem – kto to, kurwa, jest?! Czy ja jestem jakimś psem? Przecież z nim się nie da pracować! Ale jak zobaczyłem, że na lidze czuję się bardzo dobrze, jestem w gazie, strzelam bramki, gram na miarę swoich możliwości, to szanuję człowieka. Bo wiem, że to dzięki niemu – mówi w wywiadzie dla Weszło Radosław Matusiak.
Jak to w końcu jest, zakończyłeś karierę czy nie?
Nie. Zadzwonił do mnie dziennikarz, bo usłyszał od mojego taty, że chcę skończyć z piłką, to powiedziałem: jak nie będę miał gdzie grać, to nie będę grał. I jestem na to w pełni przygotowany. Nie kładę telefonu na stole, nie patrzę się na niego przez cały dzień i nie czekam jak na zbawienie, by ktoś zadzwonił. Mam 30 lat, niby nie tak mało, ale cztery lata starszy Saganowski świetnie sobie radzi. Myślę, że ja też bym jeszcze mógł.
A nie było tak, że koniec kariery ogłosiłeś i po chwili się wycofałeś? Autor tamtej informacji tłumaczył potem: mógł to wyprostować z klasą, a nie zrzucać winę na jakiegoś pismaka.
Nie zrzucałem na niego winy, niech nie przesadza. Nie powiedziałem też jednak, że z piłką kończę, że już nigdy nigdzie nie zagram. Skoro potrzebował mojej wypowiedzi, to powinien wyciągnąć z niej właściwy wniosek. Chwilę później zadzwoniła dziewczyna z jakiejś gazety, jej powiedziałem podobnie, że kariery nie kończę i plotkę zdementowała.
Masz w ogóle motywację? Chce ci się jeszcze?
Na pewno nie chodzi mi o pieniądze, już w Widzewie miałem niską pensję. Natomiast teraz dostałem dwie oferty z pierwszej ligi. Wiem, że w reprezentacji już nigdy nie zagram, że świata już nie podbiję, że zagranicę już nie wyjadę. Mogę sobie pograć, ale dla przyjemności, dlatego chcę mieć blisko z domu do klubu i mieć dobre warunki. Jak mam jechać na drugi koniec Polski, przebierać się w baraku, żeby tylko trochę pokopać – sorry, mnie to nie kręci. Wolę się zająć czymś innym, tak na porządnie, niż się męczyć za parę groszy w beznadziejnych warunkach. Bo pójdę gdzieś na dwa lata, niewiele odłożę, a w tym czasie mógłbym zrobić o wiele więcej.
Wspominasz o warunkach – Saganowski powiedział kiedyś, że od piłkarzy ciągle wymaga się profesjonalizmu, a tak naprawdę niewiele klubów ma prawo tego wymagać.
Ma rację. Problemem naszych klubów nie są pieniądze – aczkolwiek od kilkunastu miesięcy nikt w lidze nie płaci na czas – ale brak profesjonalizmu, infrastruktura czy baza treningowa. Nie może być tak, że mistrz czy wicemistrz Polski ma jedno boisko treningowe, a młodzież nie ma gdzie ćwiczyć. Pieniądze nie są największym zmartwieniem, bo one w Polsce wcale nie są małe, je się źle wydaje.
Przyjęło się jednak, że piłkarze są mocno przepłacani.
Patrzysz tylko z jednej strony. Ile polski piłkarz pogra w ekstraklasie? Pięć, siedem lat? Dziesięć to może pokopie jakiś farciarz. Jak za granicę wyjedzie, to raczej nie za wielkie pieniądze. Jak jesteś lekarzem, to uczysz się i pracujesz do 60. roku życia. Piłkarz kopie do 33., może 35. roku życia, nie ma ukończonych studiów, rzadko kiedy własny biznes. Jakby zarabiał po 10 tysięcy miesięcznie, to na resztę życia nic by nie odłożył. Nie chodzi o to, żeby się utrzymać z samych odsetek, ale poukładać wszystko dzięki pieniądzom, które już się zarobiło. Porównujemy zarobki zawodników do ludzi z innych branż i słychać głos krytyki. Może porównajmy z Bundesligą?
Spokojnie, ostatnio porównywaliśmy się do Czechów. Dostają kilkukrotnie mniejsze kwoty, a Viktoria Pilzno uczyła piłkarzy Ruchu gry w piłkę.
Jak ktoś zarabia dziesięć razy mniej, to powinien być dziesięć razy gorszy, tak? Zarobków Czechów nie znam, więc powiem o Bundeslidze. Średni roczny kontrakt w Niemczech to 700 tysięcy euro, u nas 400 tysięcy, ale złotych. Czy jesteśmy od nich dziesięć razy gorsi, czy np. tylko dwa razy? Wiem, że to kłuje w oczy, ale takie są realia.
Marcin Kikut odpowiadał ostatnio przedstawicielom innych dyscyplin: też mogliście wybrać piłkę!
Wiem, jakie przedstawiciele innych sportów mają zdanie o piłkarzach. Jeżdżąc z Lenczykiem do Spały, inni ciągle patrzyli na nas krzywo. Ł»e my nic nie robimy i zarabiamy dużo, a oni zapieprzają prawie za darmo. Co chwila nam się przyglądali i kurwowali z tyłu. I do takich słowa Kikuta faktycznie można skierować. Skoro uważałeś, że możesz nic nie robić za sporą kasę, to po cholerę biegasz i narzekasz na innych? Nikt ci biegać nie każe. Ale, moim zdaniem, sam system jest do zmiany – mniejsze pensje, a większe wejściówki, premie za wygrane mecze czy awans do Ligi Mistrzów. Pieniądze zależne od wyników.
Wróćmy do ciebie. Nie masz klubu, bo sportowo znaczysz dziś znacznie mniej czy dla wielu stałeś się Radosławem M., kojarzonym z korupcją?
Trzeba by spytać prezesów. Sprawa z Radosławem M. jest po prostu śmieszna, absurdalna i przede wszystkim mocno wstydliwa dla prokuratury. Chyba nie mają, na co pieniędzy wydawać. Ja jestem niewinny, do niczego się nie przyznaję, nikomu nigdy pieniędzy nie dałem, od nikogo nic nie wziąłem. Dla mnie to żenujące.
Dlaczego żenujące?
Dajmy spokój, proszę cię. Wszyscy wiemy, jak to wyglądało, nie ma o czym gadać.
Jano Frohlich mówił: „Kiedy jednak potrącenia stały się codziennością, zbuntowaliśmy się. Poszliśmy do działaczy z pretensjami i usłyszeliśmy, że kasa idzie na załatwianie meczów i jeśli nam się to nie podoba, to fora ze dwora.”
Ja miałem 22 lata, on miał z 30, więc może wiedział, o co chodzi, może stara gwardia znała sprawę. Rozmawialiśmy z Gargułą, chcieliśmy złożyć pozew zbiorowy, bo to ewidentne szarganie nazwiska. Oberwało się chłopakom, którzy niczym nie zawinili. Byłem za złożeniem tego pozwu, ale… nie ma chętnych.
Tu Widzew nie płaci, tam sprawa korupcyjna, gdzieś jeszcze Cracovia, z którą do dziś się procesujesz. Nie zniechęca cię to wszystko?
Myślę, że zawodnicy w Polsce są niedoceniani. Zaraz ktoś odpowie – a niby za co mamy doceniać? Cóż, takich sobie wychowaliśmy, takich sprowadziliśmy. Ktoś ich oglądał, ktoś z nimi rozmawiał, ktoś ich wybrał, ktoś im zapłacił, ktoś ich wyszkolił. Skoro sami takich sobie załatwiliśmy, to ich szanujmy. Chociaż trochę! Obowiązującymi w Polsce przepisami jestem po prostu zażenowany. Może i zawodnicy nie są święci, daleko im do najlepszych, ale nie może być tak, że nie mają żadnych praw, że są kompletnie lekceważeni i olewani. Nie może być tak, że klub nie płaci piłkarzowi przez pięć miesięcy i mówi – albo zrzekniesz się tej kasy i odejdziesz za darmo, albo będziesz kiblował w Młodej Ekstraklasie, trenując na boisku, na którym nawet krowa nie chce się pasać. W normalnym, cywilizowanym piłkarsko kraju coś takiego nie ma prawa bytu, a u nas… staje się coraz częstsze. Kluby w ten sposób tną koszty, wykorzystują luki w przepisach i są bezkarne. Właśnie o to poszło z Cracovią. Nikomu się to nie podobało, ale wszyscy się bali głośno odezwać, dopiero ja walnąłem pięścią w stół.
Widząc Jakuba Tabisza, to ci się zbiera na…?
Odpowiem pytaniem na pytanie – czy ktokolwiek, widząc Tabisza, ma inną reakcję? Bo ja nikogo takiego nie znam.
Tabisz mówił, że zamiast ciężko pracować, to co chwila przywoziłeś zwolnienia lekarskie, żadne od lekarza klubowego.
Zwolnienie przywiozłem raz, miałem wtedy problem ze zdrowiem. Jakie zwolnienia ma na myśli, wie pewnie tylko on.
Filipiak też ciebie atakował, bo domagałeś się specjalnego miejsca parkingowego, bo nie chodziłeś w strojach klubowych poza meczem, bo słabo grałeś, bo nawet nie znałeś nazwy swojego klubu [w oświadczeniu piłkarze napisali „Cracovia Comarch SSA” – przyp. PT].
Z tego, co pamiętam, to strzeliłem najwięcej dla Cracovii goli, byłem najlepszym strzelcem zespołu. Sprawa z miejscem parkingowym nigdy nie miała miejsca. W strojach mieliśmy być tylko w drodze na mecz i nigdy nie jechałem w dżinsach. Filipiak rzadko bywał w klubie, przy wielu rzeczach nie był, o niektórych sprawach dowiadywał się od Tabisza. No, a ten lubił mijać się z prawdą.
O co z tą Cracovią chodzi? Gdzie tkwi tajemnica ciągłej nieudolności?
Pieniądze są, stadion jest, kibice świetni, miasto przepiękne, piłkarze byli z nazwiskami. Trenerzy też byli i młodzi, i starzy, wielu się przez Cracovię przewinęło. Dlatego uważam, że problem nie tkwi ani w piłkarzach, ani w trenerach, tylko w rządzących. Bo jak nie w nich, to w kim? Jak nie tam, to gdzie?
Sebastian Mila powiedział kiedyś, że zmieniłeś wizerunek polskiego piłkarza, że to nie musi być kopiący piłkę półgłówek.
Może się komuś narażę, ale powiedzmy sobie wprost – piłkarze to nie są omnibusy. Bóg dał więcej w nogach, a o głowie zapomniał… W Polsce jest kilku inteligentnych zawodników, choćby Jarek Bieniuk, Mila, bracia Ł»ewłakowowie. Inteligentni, sympatyczni, mądrze się wypowiadający, wcale nie zadufani w sobie. Znacznie więcej jest jednak takich, którzy lepiej, żeby za wizytówkę nie robili.
Z opinią Mili się zgadzasz?
Nie wiem, czy wizerunek odmieniłem, ale w pewnym momencie stałem się dla prasy interesujący. Potem to stało się moim przekleństwem. Spełniałem dziecięce marzenia, żeby być na okładkach gazet, żeby dużo o mnie pisano, żebym był na szczycie medialnym. Nie każde marzenie jest jednak dobre. Gdybym mógł wybrać raz jeszcze, nie obrałbym tej samej drogi.
Nie lubisz tego stwierdzenia, ale stałeś się w pewnym momencie celebrytą. Byłeś ekspertem od win i inwestowania, twarzą warszawskiej giełdy, publikowano twoje zdjęcia z wakacji, w nowym domu przy kominku.
Zaczęło się niewinnie, od przyjazdu do Bełchatowa dziennikarza z tego niebieskiego dziennika, The Times. – Jakie masz hobby? – zapytał – Interesuję się winami i grą na giełdzie… On to podchwycił, coś o tym napisał, zaczęli pisać kolejni. Maszyna ruszyła, a ja straciłem nad tym kontrolę. Ludzie więcej czytali o tym, jakie Matusiak kupił akcje, niż o tym, jak szykuje się do meczu. Nie miałem pojęcia, na jak dużą odbywa się to skalę, aż w końcu znalazłem siebie jako przykład… w podręczniku do marketingu.
Wciskali ci butelkę wina do ręki czy sam mówiłeś: panowie, zróbcie mi teraz zdjęcie?
Nie było tak, że ktoś dzwonił zapytać o mecz, a ja nawijałem o winach. Ale po tamtym tekście jak chcieli ze mną rozmawiać, to o wszystkim byle nie o piłce: Radek, opowiedz nam o winach. I tak dzwonił pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. A ja nie potrafiłem tego przerwać. Zresztą, zarzucano mi kiedyś, że sam do prasy wysłałem zdjęcia z wakacji, co jest nieprawdą. Raz zadzwonił ojciec z prośbą, żebym znajomemu dziennikarzowi wysłał fotki z wakacji. Odmówiłem, dla mnie nie było takiej możliwości, a jak do Polski wróciłem, to te zdjęcia… były już opublikowane. Miałem duże pretensje do ojca, mocno się wtedy pokłóciliśmy.
Umówmy się, że Radek nie był ekspertem giełdowym. Podobnie z tymi winami. Jego teść to prawdziwy pasjonat, a Radek owszem jakąś tam książkę przeczytał o tym, ale to wszystko – tak w „PS” mówił trener Mirosław Dawidowski.
Czytałem i byłem zdziwiony, skąd trener wie, co i ile przeczytałem. Zarzeka się, że nigdy czegoś takiego nie powiedział. Muszę mu wierzyć na słowo.
Jeśli czytałeś tę wypowiedź, to na pewno i cały artykuł. A on zaczynał się od historii, jak zadzwoniłeś do dziennikarza: – Kim ty w ogóle jesteś, co? Ile ty masz na koncie? Jesteś zwykły golas. Jeszcze raz napiszesz o mnie nieprawdę, to zacznij się oglądać za siebie…
Z tym kontem to nieprawda, niczego takiego nie powiedziałem. Był w Przeglądzie Sportowym taki gość z długimi włosami, Paweł Wawrzynowski.
Marek, nie Paweł.
No, to jego o pieniądze nigdy nie pytałem. Nie mam niczego takiego w zwyczaju, z nikim stanu konta nigdy nie chciałem porównywać. Sytuacja była jednak taka, że po Euro ogłosiłem, że z dziennikarzami nie rozmawiam. Czułem, że to oni zaszkodzili mi najbardziej, że przez tę wcześniejszą medialność spadłem z góry szybciej i boleśniej, więc w formie protestu postanowiłem z mediami nie gadać. Mimo to, panowie z „PS” przylecieli do mnie do Holandii.
– Radek, zróbmy wywiad.
– Przecież wiecie, że z mediami nie rozmawiam.
– No, ale jak już przylecieliśmy, to z nami nie porozmawiasz?
– Skoro wiedzieliście wcześniej, że wywiadu nie udzielę, to niepotrzebnie się fatygowaliście.
Byli na dwóch treningach, zrobili mi kilka zdjęć, pogadali z trenerem i pojechali. Czytałem potem reportaż: Matusiak odstawał na treningu, koledzy ciągle na niego krzyczeli, był wolny, najsłabszy na boisku. I gdyby mogli, to by napisali, że nawet trzej, którzy stali obok boiska, wyglądali ode mnie lepiej. Nie wspomnieli, że w gierce treningowej – jedenastu na jedenastu – wygraliśmy 4:2 i strzeliłem dwa gole. To był kompletnie nieobiektywny artykuł, napisany w zemście za to, że z nimi nie pogadałem. Mogłem być w ich oczach wolny i nieudolny, ale o bramkach wspomnieć należało. Takiego zachowania nie toleruję, dla mnie taki człowiek to kłamca i żmija. Zero szacunku. Zadzwoniłem do niego i powiedziałem, co o nim myślę.
Miałeś w pewnym momencie na pieńku z dziennikarzami. Jak za pierwszym razem kończyłeś albo raczej zawieszałeś karierę, to twój ojciec mówił: Radek ma dość nagonki na swoją osobę.
Był moment, w którym byłem przerażony tym, co się wokół mnie działo. Wyjdzie w tym wywiadzie wylewanie żali przez Matusiaka, ale skoro pytasz, to odpowiem. Jest taki dziennikarz, włosy ułożone na bok, Kołodziejczyk się nazywa… Jesteśmy w Austrii, trwają przygotowania do Euro. Świetne warunki, wszystko dopięte na ostatni guzik, jak to za Beenhakkera. A ten Kołodziejczyk napisał: drużyna pracuje w bardzo dobrych warunkach, piłkarze są zadowoleni, tylko Matusiak narzeka. Facet w ogóle ze mną nie rozmawiał, niczego mu takiego nie powiedziałem i w dodatku naprawdę nie było się do czego przyczepić! Nie wiem, co o takim gościu mam myśleć. Odniosłem wrażenie, że facet chciał mi wbić szpilę, ale nie wiem za co. Nic złego mu nie zrobiłem. Byłem wcześniej wysoko medialnie, a potem co, jakaś zmowa na Matusiaka? Dobra, zagrzałem się, trochę daleko wybiegłem z tą zmową… Ale było wobec mnie wielu nieobiektywnych.
Ty też jesteś sobie winien. Kolegowałeś się z dziennikarzami, ze wszystkimi po imieniu, klepaliście się po plecach.
Teraz ty wybiegasz za daleko, żaden z dziennikarzy nie był moich kolegą. Ale jak ktoś dzwonił, to zawsze odbierałem. Jak nie mogłem odebrać, to oddzwaniałem. Chcieliście coś o mnie napisać, to wasza robota, a ja też lubiłem, gdy się o mnie pisało. Dobrze mi z tym było. Nie byliśmy kumplami, ale dla dziennikarzy zawsze byłem dostępny… I w taki sposób mi się odpłacili.
Czujesz, że wciąż jedziesz na swoim nazwisku?
W tej chwili to nigdzie nie jadę, wysiadłem z pociągu. Ale nie ukrywajmy, miałem półtora sezonu godne tej uwagi, którą przykułem. Potem był zjazd – coraz słabsza forma, coraz gorsza gra.
Niektórzy wypominają ci, że miałeś tylko jedną dobrą rundę.
To już przesada w drugą stronę. W swoim najlepszym sezonie jesienią byłem najlepszym strzelcem ekstraklasy, w drugiej lidze w Bełchatowie zdobyłem 15 bramek. W reprezentacji, już nawet po transferze do Włoch, rozegrałem kilka niezłych spotkań. I to tych wzlotów byłoby na tyle.
Jakiś czas temu powiedziałeś, że zmieniło się twoje podejście do piłki. Co konkretnie?
Kiedyś miałem marzenia – Real Madryt, Barcelona, finał Ligi Mistrzów. Człowiek marzył, żeby to osiągnąć, albo chociaż się do tego zbliżyć. Pamiętam, jak ojciec kiedyś mi powiedział: Wiedziałem, że będziesz dobrze grał w piłkę, ale nie sądziłem, że aż tak. Wtedy grałem w kadrze, dumny był ze mnie strasznie, a mnie było cholernie miło. Byłem ważnym punktem reprezentacji, trafiłem do mocnego włoskiego klubu i grałem przeciwko Brazylijczykowi Ronaldo, który niedługo wcześniej był jeszcze na wszystkich plakatach w moim pokoju. Czułem, że spełniam dziecięce marzenia, ale chciałem wciąż więcej, zostawałem po treningach, poświęcałem się. Starcie z rzeczywistością było bolesne, potem jeszcze powrót do polskich realiów… Zaczęło mi brakować motywacji, ambicji. Nie kochałem tej piłki tak, jak kochałem ją kiedyś.
Który moment był przełomowy?
Jechałem do Włoch pełen ambicji, bardzo się starałem, chciałem, ale nie wychodziło. Nie dostałem prawdziwej szansy, a nawet jak strzeliłem gola w Serie A, to od razu zerwałem więzadła.
Dawidowski mówił, że nie należysz do twardzieli psychicznych.
Zostałem wychowany w duchu nadopiekuńczości, jakkolwiek śmiesznie to brzmi. Inaczej radzi sobie w świecie 13-latek, którym w domu nikt się nie interesuje, a inaczej chłopak, za którym chodzili rodzice. Jeśli ja więc poza domem miałem jakieś problemy, to radziłem sobie gorzej. Przez pewien czas korzystałem z usług psychologa, bardzo mi to pomogło.
Wciąż się czujesz lepszy od Edinsona Cavaniego?
Nie jestem typem człowieka, który zazdrości piłkarzowi ze swojej pozycji. Ł»e o tym będę mówił źle, bo też gra w ataku. Tak naprawdę to spotkałem jednego napastnika, który ode mnie był bezapelacyjnie lepszy – Afonso Alves. Jak Cavani przychodził do nas na treningi, to była masakra… Uwierz mi, nigdy byś nie powiedział, że to będzie facet, który nastrzela po 20 goli w sezonie w lidze włoskiej. Nie wiem, czy był zagubiony, czy zestresowany, ale na treningach potrafił walnąć 30 metrów nad bramką. Poważnie. Powiedziałem wtedy o nim prawdę, ale rozwinął się strasznie.
Wyjazd do Palermo był twoim największym błędem?
Największym był chyba wyjazd. Nie da się grać dobrze w zagranicznym klubie, jak jest się w nim tak krótko. We Włoszech po angielsku nikt nie mówi, więc siedziałem sam w kącie w szatni. Nie wiedziałem, czy się śmieją do mnie, czy ze mnie. Dopiero po trzech miesiącach byłem w stanie jakoś się dogadać. W czerwcu zaczynałem się czuć już trochę pewniej, a w sierpniu odszedłem. Gdybym został rok czy dwa, wyglądałoby to lepiej.
Nie miałeś takiego komfortu, jak Wojtek Pawłowski.
Kto? Pawłowski? Kto to jest?
Bramkarz, do Udinese z Lechii przeszedł.
Aaa, to ten, co tak śmiesznie mówi po angielsku!
Wiem, że nabrałeś do piłki trochę dystansu, że interesujesz się mniej, ale aż tak?
Nie czytam gazet, nie zawsze wiem, co się dzieje, ale wchodzę na Weszło. Mogę przeczytać coś o Realu, ale polska liga mnie nie interesuje. Mam ważniejsze rzeczy na głowie.
Widzisz jednak, co dzieje się wokół trenera Lenczyka?
Widzę i to mnie bardzo boli. Lenczyk to człowiek specyficzny, trudny w obsłudze, ale z dobrym sercem. Nawet, jeśli ruga zawodnika na boisku, jak w Bełchatowie Komorowskiego, to poza nim jest dla niego sympatyczny. Wyniki też przemawiają za nim. Zagłębie wciągnął do ekstraklasy, z Cracovią nieźle sobie radził, z Bełchatowa, który jest klubem wiejskim i nigdy nie odnosił sukcesów, zrobił wicemistrza. W Śląsku też było i wicemistrzostwo, i mistrzostwo, ale to, jak go tam dziś traktują… Chcą go zwolnić, niech zwolnią. Ale z klasą! Lenczyk zrobił coś, czego oni sami nie zrobiliby przez kolejne 20 lat. Powinni mu podziękować, kupić zegarek, postawić pomnik i wyryć jego nazwisko na klubowej paterze. Gdyby w odpowiedniku Śląsku, w Udinese ktoś zrobił taki wynik, to miałby na stadionie swoją własną lożę do końca życia, catering i darmowy nocleg w hotelu. Tylko, że jesteśmy w polskiej lidze, w zaścianku Europy. Tutaj takie rzeczy nie mają prawa bytu.
Na samego Lenczyka coraz częściej narzekają piłkarze, nie potrafią się z nim dogadać, taki Dudek celowo unika słowa „trener”, a Ćwielong nazywa go panem od WF.
Tylko kompletny idiota może tak się wypowiadać o człowieku, który zrobił z niego wicemistrza i mistrza Polski. Nikt, kto ma choć trochę oleju w głowie, niczego takiego nie powie. Gdzie wcześniej oni byli, co takiego osiągnęli?! Lenczyk to trudny człowiek. Myślisz, że w Bełchatowie lubiłem ciągle się przewracać na materacu? Ł»e bawiły mnie te ćwiczenia z piłką lekarską? Myślisz, że mnie to nie denerwowało? Denerwowało! Tylko, że ja wiedziałem, że jest mi to potrzebne do dobrej gry w piłkę, do osiągania wyników. Pamiętam, jak przyszedł na pierwszy trening i zaczął… cmokać. Od razu pomyślałem – kto to, kurwa, jest?! Czy ja jestem jakimś psem? Przecież z nim się nie da pracować! Ale jak zobaczyłem, że na lidze czuję się bardzo dobrze, jestem w gazie, strzelam bramki, gram na miarę swoich możliwości, to szanuję człowieka. Bo wiem, że to dzięki niemu. Lenczyka można nie lubić, można się z nim spierać, ale trzeba go szanować. Nie ma w Polsce takiego drugiego trenera, który z każdym klubem coś by zrobił, pociągnął do przodu. Nie ma!
Andrzej Iwan powiedział kiedyś o tobie: – Lenczyk z dr Wielkoszyńskim wydobyli wtedy z niego maksimum. Podobnie, jak z Garguły czy Dawida Nowaka i podejrzewam, że wszyscy trzej nigdy już nie zbliżą się do tamtego poziomu.
I to jest rola wielkiego trenera. Jak przychodzi do klubu 23-latek, to trener nie zrobi z niego lepszego piłkarza. To ukształtowany zawodnik, nie nauczy się go techniki. Jak już nie umie, to nie będzie umiał. Trener musi więc wyciągnąć z piłkarza maksimum możliwości. Mourinho pracuje tak w Realu, on nie robi z Carvalho lepszego zawodnika, tylko wyciska z niego 100 procent. Tak samo, przy zachowaniu proporcji, działa Lenczyk.
Ty wiele mu zawdzięczasz.
Gdyby nie Lenczyk, to nigdy bym tyle nie osiągnął.
Na przebierańców pewnie też trafiałeś.
I to na ilu, w Polsce oczywiście… Drugi trener rezerw Heerenveen opowiadał mi kiedyś, co trzeba zrobić, żeby zostać trenerem najwyższej klasy. Trzeba zdać egzaminy z angielskiego, psychologiczny, fizyczny i jeszcze z wiedzy szkoleniowej. W Holandii mają duży przesiew, zdaje jeden na kilku czy kilkunastu. A u nas? No, nie jest to najlepsza szkoła na świecie.
To jak z tymi przebierańcami?
Największy właśnie odszedł, na razie jest nieaktywny…
Kolejny cytat, tym razem z Andrzeja Juskowiaka: – Kiedyś przeczytałem wywiad z Radkiem, w którym powiedział, że nie dziwi go fakt, że gra Paweł Brożek, a nie on. Jak facetowi z poważnymi ambicjami może coś takiego przejść przez gardło? Jeśli gość tak łatwo poddaje się w Polsce, to nie ma czego szukać za granicą, gdzie konkurencja jest pięć razy większa.
Dlaczego miałem mówić, że powinienem grać ja, a nie Brożek, skoro to on był wtedy na topie? Taka była prawda i nie bałem się tego przyznać. Bo gdybym ja był trenerem, to postawiłbym właśnie na niego. Miałem wypalić, że to ja bardziej zasługuję na grę? Sorry, ale to byłoby… kłamstwo. Jak uważałem, że Zahorski nie miał prawa jechać na Euro, tylko w tej kadrze powinienem być ja, powiedział to otwarcie. Tak samo w szerokiej kadrze Smudy nie powinno być miejsca dla Kucharczyka.
Co by jednak nie powiedzieć, bilans w reprezentacji masz bardzo dobry.
Nie wiem, czy nie najlepszy w ostatnich latach… W kadrze nie zawodziłem, w każdym meczu grałem przynajmniej przyzwoicie, nigdy fatalnie. I jestem z tego dumny. Meczów nie jest za dużo, nigdy nie będę wybitnym kadrowiczem, ale bilansu wstydzić się nie mogę.
Wciąż cię ciągnie do kasyn?
Nawet, jakbym chciał, to od 2009 roku chodzić nie mogę. Nie był to dla mnie nigdy wielki problem, nie chodziłem tam codziennie, nie wpadłem po uszy, ale do kasyn w pewnym momencie miałem słabość. Ot, taki błąd młodości.
Nie miałeś pretensji do Gevorgyana, że otwarcie mówił prasie, że do kasyn chodziliście razem?
Razem poszliśmy chyba trzy razy. Ale skoro taka była prawda, to pretensji mieć nie mogłem. Zresztą, dla mnie to nie jest wstydliwa sprawa.
A 400 tysięcy złotych, przegranych jednej nocy?
Krążą na mój temat różne historie, czasem się zastanawiam, kto je opowiada. Wiesz, jak to w kasynie jest, przeważnie się przegrywa. Dlatego kasyna zostają, a piłkarze odchodzą. No, albo się zmieniają… Adrenalina jest, fajne to uczucie, ale trzeba było w końcu się zreflektować, że to nie tędy droga. Lepiej wcześniej, niż później.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK
[email protected]