W 1902 roku na Ibrox Park miał miejsce jeden z najbardziej paradoksalnych, tym samym najtragiczniejszych, obrazków w historii futbolu. Ł»ałosne jęki umierających i poszkodowanych mieszały się z entuzjastycznymi odgłosami nieświadomej masakry publiki. Tysiące szkockich kibiców wspierało swoją reprezentację w meczu z Anglią, podczas gdy kilkaset innych musiało walczyć o życie pod stadionową trybuną. Była to pierwsza tak duża stadionowa katastrofa.
Zbliżała się sobota, a robotnicy z fabryk w całym kraju oczekiwali ostatniego dzwonka głoszącego koniec zmiany. Wielu czekało na weekend i wyjątkowe wydarzenie inaugurujące czas wolny. Szkoci podejmowali Anglię w British Home Championship czyli rozgrywkach państw z Wysp Brytyjskich. Mniejszy kraj był bliski zwycięstwa w zawodach, które zapewniłby im remis. Imperium Brytyjskie zbudowane jest na sprzecznościach, a nie wszystkim krajom odpowiada zwierzchnictwo jej królewskiej mości. Dla Szkotów zwycięstwo nad Anglią byłoby więc sprawą wyjątkową. Piłka nożna smakuje lepiej, jeśli jest odpowiednio doprawiona różnego rodzaju animozjami. Uczestnictwo w zawodach było na każdą kieszeń – bilet kosztował 1 szylinga.
Dla wielu widzów był to pierwszy mecz w życiu. W dużej mierze debiutanci mieli zapełnić trybuny stadionu. Anglicy stanowili najlepszą reklamę. Atrakcyjny rywal, pełny stadion i wyjątkowa atmosfera miała przekonać wielu nowicjuszy z trybun, że warto wracać na Ibrox. Właśnie dlatego tak bardzo włodarzom klubu z protestanckiej części Glasgow zależało na organizacji prestiżowych zawodów. Ostatni raz Synowie Albionu gościli na ich obiekcie w 1892 roku. Przez kolejną dekadę cztery razy mierzyli się ze Szkotami na obiekcie Celticu. Dla Rangersów, notujących wielkie sukcesy w kraju, brakowało tylko pełnych trybun. Mecze ligowe potrafiły zapełnić okazały stadion co najwyżej w połowie. Tylko Anglicy byli w stanie zapewnić stuprocentową frekwencję, wynoszącą ponad 70 tysięcy. Dla Rangers mecz stał się sprawą priorytetową. W nowy stadion zainwestowano zawrotną wtedy sumę 20 tysięcy funtów, co wpędziło klub w długi. Organizacja takiego meczu mogła podreperować budżet. W marcu szkocka federacja podjęła szczęśliwą, jak mogłoby się wydawać, dla klubu decyzję. Mecz Szkocja – Anglia odbędzie się 5 kwietnia na Ibrox Park. O przyznaniu wydarzenia zadecydował jeden głos.
Przed meczem zaczęły gromadzić się tłumy. Szkoci spragnieni dobrej sportowej rozrywki napływali do miasta ze wszystkich stron kraju. Tak jak i dzisiaj często ma to miejsce, tak wtedy psychologia tłumu zrobiła swoje. Większość kierowała się do najbliższego wejścia, czyli na trybunę zachodnią. Nad sytuacją mieli panować stewardzi, których było tylko 50. To zdecydowanie za mało, by opanować ogromną rzeszę ludzi. Specjalnie zainstalowane na ten mecz bramki zostały popsute przez napierający tłum. Na Ibrox znajdowało się niecałe 70 tysięcy osób.
W tłumie kierującym się na stadion byli m.in. James Smith i John McLelland – pierwszy był stróżem w fabryce i kuzynem tego drugiego. Mecz dla nich był nagrodą po ciężkim tygodniu w fabryce. Pojawił się też chłopak, który po raz pierwszy w życiu udał się na piłkarskie widowisko. Na mecz udał się ze znajomym doktorem, co potwierdza, że wydarzenie cieszyło ludzi z różnych klas. Chłopak w pisemnej relacji do swoich bliskich napisał, że nigdy nie widział tak dużej ilości osób w jednym miejscu. Stewardzi oczywiście nie byli w stanie zapanować nad tłumem. Ludźmi kierowała psychologia tumu co często prowadzi do zguby. Na stadion wchodził niemal każdy, kto miał ochotę. Ł»adne wejście nie było jednak tak zapchane jak to na trybunę zachodnią. Również w kierunku zachodnim udali się Smith z McLellandem. Mecz obejrzeli jednak rozdzieleni, w obcym dla siebie towarzystwie.
O 15.30 piłkarze pojawili na murawie. Trybuny były niemal w pełni zapełnione, a brzeg morza ludzi wyznaczały dopiero linie końcowe boiska. Porządku przy skraju placu gry pilnowali policjanci. Natomiast na trybunach lud został pozostawiony samemu sobie. Atmosfera na stadionie była adekwatna do wielkiego futbolowego święta. Kibice żywiołowo reagowali na boiskową sytuację. Mecz w pełni nimi zawładnął. Tupali i często zmieniali miejsce, żeby mieć lepszy widok. Dochodziło do sytuacji, które trudno sobie wyobrazić na współczesnych stadionach. Kiedy Szkoci zaczynali atak, publika ruszała razem ze swoimi zawodnikami! Kiedy piłkarze poruszali się w głąb pola karnego Anglików, kibice kierowali się w dół trybun, żeby lepiej widzieć boiskowe wydarzenia. Gdy rywale zażegnywali niebezpieczeństwo, widzowie wracali na swoje miejsca.
Te migracje plus nasiąknięte drewno (główny surowiec tamtejszych stadionów) w wyniku całonocnej ulewy poprzedzającej mecz były wynikiem katastrofy. Nagle, w trakcie 15 minuty meczu, niektórzy kibice poczuli lub usłyszeli łamanie się desek pod nimi. Po chwili w miejscu, gdzie stali, powstała długa na ponad 20 metrów i szeroka na 3 dziura. Kibice spadli w dół z wysokości 15 metrów, po drodze zahaczając/obijając się/nabijając na drewniane i metalowe elementy konstrukcji. Trybuna okazałą się pułapką, której drzwi niespodziewanie otworzyły się, zabierając ze sobą setki osób. Kiedy wylądowali na betonowej powierzchni wyglądali jak po dopiero co przebytej rzezi. Więcej szczęścia mieli ci, którzy spadli na ciała leżące już na betonie. Dziennikarze The Scotsman, przybyli na miejsce zdarzenia, opisali najbardziej beznadziejne przypadki: był mężczyzna z wyłupanym okiem czy osoby z bezwładnie zwisającymi kończynami. W miejscu katastrofy znajdował się John Smith. Przeżył upadek, ale nie zobaczył już nigdy więcej swojego krewnego, z którym rozstał się przy wejściu na stadion. Zmarł kolejnej nocy. Wspomniany powyżej nastolatek po raz pierwszy będący na meczu napisał w korespondencji do rodziny: – Nagle na stadionie powstała dziura. Widziałem potem człowieka, który przeżył upadek. Pojawił się potem, żeby obejrzeć mecz do końca. Na pewno musiał bardzo cierpieć. To był mój ostatni mecz w życiu – wyznał bliskim.
Historia o człowieku oglądającym mecz do końca pomimo odniesionych ran musi dziwić. Obecnie spotkanie zostałby przerwane i dokończone w innym terminie. Jednak w 1902 roku nie każdy z widzów był świadomy tragedii, która się rozgrywała w tym samym miejscu. Mimo że zarządzono przerwę, to po 20 minutach piłkarze wznowili grę. Organizatorzy tłumaczyli się tym, że odwołanie zawodów pogorszyłoby tylko sytuację na trybunach. Wg nich niezadowolony tłum mógłby wszcząć zamieszki niemożliwe do opanowania. Co ciekawe, nawet w pobliżu powstałej dziury wciąż byli ludzie zajęci oglądaniem meczu, których niespecjalnie interesował los poszkodowanych. Dziwna decyzja, jak może się wydawać, była jednak najlepszą, jaką podjęto w tamtym dniu. Pomogła zatrzymać szerzący się chaos i po części opanować sytuację.
Szpitale nie były w stanie jednorazowo przyjąć tak dużej liczby rannych. Byli oni rozwożeni po całym mieście. Na bramach rozwieszano listy z nazwiskami pacjentów, żeby rodziny mogły się upewnić, że ich bliskim nie zagraża już niebezpieczeństwo. Zanim jednak trafili oni na szpitalne łoża musieli sobie poradzić przed przybyciem karetek. Jako stabilizatory służyły im połamane części trybun. Kiedy na miejscu pojawili się medycy, ranni byli wynoszeni na częściach zniszczonej widowni, ponieważ zabrakło noszy dla wszystkich.
Dla sanitariuszy była to chyba najbardziej wymagająca misja, na którą zostali wysłani. Nie chodzi o rozmiar tragedii, ale o jej obraz. Na miejscu musieli pomagać ludziom wyglądającymi jak wraki. W kostnicy leżały niezidentyfikowane zwłoki. O tym, że w 1902 roku wydarzyła się prawdziwa rzeź niech świadczy historia ojca, który przedwcześnie pogodził się ze śmiercią swojego syna. Jego potomek udał się na Ibrox , ale nie wrócił do domu kilka godzin po meczu. Zmartwiony ojciec nie znalazł jego nazwiska na szpitalnych listach, więc udał się do kostnicy, gdzie rozpoznał wśród zmasakrowanych obiektów znajome ciało. Był pewny, że to syn, z którym rozmawiał jeszcze przed meczem. Po powrocie od razu zaczął przygotowywać uroczystość pogrzebową, kiedy w drzwiach pojawił się… właśnie jego syn. Wyszedł, nie informując, że nie wróci po meczu prosto do domu.
Ogólny bilans to 25 osób zabitych, 517 rannych oraz wynik remisowy 1:1. Wydarzenie uznano za narodową tragedię. W miastach, z których pochodzili zmarli kibice, na ulice wychodziły setki ludzi oddających cześć przybyłym zwłokom. Wynik meczu ostatecznie anulowano, a piłkarze spotkali się miesiąc później w Birmingham., gdzie znowu padł remis, a Szkoci ostatecznie wygrali w British Home Championship.
Największe emocje miały jednak miejsce na sali sądowej. Za winnego katastrofy uznano Archibalda Leitcha, architekta stadionu. Sądzono, że konstrukcja obiektu nie była przystosowana do przyjęcia tak dużej liczby osób. Do tego doszły zarzuty o użycie gorszego rodzaju drewna niż zakładano w projekcie, czemu winny miał być wykonawca. Sąd ostatecznie uniewinnił Leitcha, tłumacząc, że winna rozkłada się na wiele osób, w tym kibiców, którzy bezmyślnie wchodzili na i tak już pełną trybunę. Co ciekawe, od korzystnego wyroku sądowego dla architekta zaczął się najlepszy czas w jego karierze. Miał szczęście, bo działał w niszy, ale przede wszystkim został dotknięty bożą łaską. Rosnąca popularyzacja futbolu, zapotrzebowanie na nowe, większe obiekty, sprawiły, że Szkot zaprojektował m.in. Highbury, White Hart Lane czy Anfield. Trudno znaleźć obiekty, do których nie przyłożył ręki. Architekt powrócił jeszcze na Ibrox, a efekty jego pracy można podziwiać do dzisiaj. Charakterystyczna główna trybuna z czerwonej cegłówki to jego dzieło, niezniszczalne od 1928 roku.
DAMIAN DRAGAŁƒSKI
JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!
[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]