Nostalgicznie się zrobiło po tekście o pustych boiskach. Jakby nagle wszyscy cofnęli się na pięć minut do czasów dzieciństwa. Ilu z was nagle doznało olśnienia i przypomniało sobie imiona czy twarze dawnych kolegów? Nazwisko sąsiada? Kto przez moment miał przed oczami najpiękniejszą bramkę zdobytą na podwórku? Jest taki kawałek grupy WWO, który pasuje na tę okazję idealnie:
Pamiętasz stare czasy, jak Michael był murzynem?
Wydaje mi się że ludzie kochali bardziej życie
Pogoń za szelestem nie była wtedy celem
A ziemia kręciła się wolniej o wiele
Ten pierwszy wers zawsze podobał mi się tak bardzo, że aż odczuwałem zazdrość. Stare czasy jak co? Tak stare, że jeszcze Michael był murzynem. Genialnie pomyślane.
Ale nie chcę uderzać ponownie w te czułe nuty, nie chcę grać na sentymentach, raczej wolę teraz spojrzeć na cały problem… biznesowo. W końcu mamy kapitalizm, prawda? Przez lata pracowałem w ogromnej firmie pokerowej i jedną z naszych najważniejszych zasad było dbanie o „małe rybki”. W pokerze online jest taka reguła, że zdecydowana (bardzo zdecydowana) większość graczy na długim dystansie przegrywa pieniądze, natomiast to nie oni – nie ci przegrywający – generują największe zyski. Z tego względu porównuje się to środowisko graczy do akwarium, w którym są małe rybki regularnie zjadane przez większe (rekiny). Trzeba cały czas dostarczać małe rybki, aby rekiny nie szukały innego miejsca, w którym mogłyby się nażreć. Rekiny muszą czuć się dopieszczone. Brak małych rybek – czy nawet planktonu, grającego na minimalnych stawkach – zabiłby poker-room, ponieważ zburzyłby ten finansowy ekosystem. Dlatego wydaje się gigantyczne pieniądze na pozyskiwanie takich drobnych graczy.
Pozornie nie ma to związku z piłką, ale – moim zdaniem – tylko pozornie. Na piłkę nożną, w sensie biznesowym, można patrzeć jak na poker-room, w którym zawodowcy żyją z pieniędzy generowanych przez amatorów. Oczywiście, nie jest to przełożenie jeden do jednego, ale jakieś analogie można znaleźć. Moim zdaniem te dzieciaki, które kiedyś grały na podwórkach, a teraz grają już coraz rzadziej – to nie tylko potencjalni piłkarze, bo wiadomo, że jeden piłkarz to wyrasta z tysiąca mocnych kandydatów. Przede wszystkim to potencjalni klienci piłkarskiego biznesu. To są ludzie, którzy w przyszłości mogą chodzić na mecze, mogą kupować koszulki, mogą – dobre i to – oglądać mecze w telewizji. Ich zainteresowanie futbolem będzie się dało w realny sposób spieniężyć, a im bardziej w piłkę wsiąkną, tym więcej wydadzą na nią kasy w przyszłości. Oczywiście, gdzieś tam między blokami biega też nowy Boniek albo chociaż nowy Kowalczyk, co tylko czyni biznes jeszcze bardziej opłacalnym i co stanowi jeszcze jeden powód, by wyciągać młodych z domów.
Dlatego dziwię się, że nikt nic nie robi.
No dobrze, ale co? Co konkretnie robić? Wiadomo, że nie nakreślę żadnego szczegółowego planu w jednym tekście, zwłaszcza, że nie poświęciłem na przemyślenia więcej niż dwudziestu minut, a co dopiero mówić o jakichś głębokich analizach, popartych badaniami i raportami. W każdym razie reaktywacja futbolu masowego wydaje mi się jednym z najważniejszych wyzwań, przed jakimi stoi PZPN. Wyobrażam sobie, że można działać punktowo, lokalnie i w razie pozytywnych efektów w jednym miejscu, sprawdzone wzorce przeszczepiać gdzieś dalej. Np. wyobrażam sobie, że PZPN tworzy komórkę odpowiedzialną za futbol osiedlowy i że wysyła 10 fajnych, znanych byłych piłkarzy na 10 różnych, sąsiadujących z sobą osiedli. Wyobrażam sobie, że miejscowy samorząd inwestuje w akcję informacyjną, w ulotki i że rodzice przyprowadzają dzieciaków na spotkanie z byłą gwiazdą, są też w stanie tej byłej gwieździe zaufać, zostawić dziecko i pójść do domu. Wyobrażam sobie, że taki facet rozdaje chłopakom t-shirty z numerami (ileż one kosztują, grosze!), a potem namawia do kilku wspólnych treningów. Jeśli potrafi gadać z dziećmi, jeśli jest sympatycznym, uśmiechniętym człowiekiem – namówi, nawet chłopców nieutalentowanych. Później trenuje ich przez miesiąc, nie codziennie, tylko np. w soboty i niedziele. A po miesiącu turniej, mecz z drugim osiedlem, trenowanym przez innego gwiazdora. I jeszcze jedno osiedle. I turniej na dziesięć ulic.
Później należałoby tylko stworzyć system rozgrywek, grafik i zostawić dzieciaki same. Grają? Super. Nie grają? Widocznie gdzieś jest błąd, trzeba wymyślić coś jeszcze innego, jeszcze bardziej atrakcyjnego.
Nad czymś takim powinien myśleć PZPN, ale powinny myśleć też kluby, dla których podwórka pełne dzieci to przecież podwórka pełne klientów. I to najlepszych, bo jak dzieciak się uprze to zabierze na mecz tatę i jeszcze każe sobie coś kupić, prawda? Ale żeby ten dzieciak się uparł, to trzeba go troszkę naprowadzić na temat. Gdyby Legia, Wisła, Śląsk czy Lechia stworzyły w swoich miastach całą sieć turniejów osiedlowych pod swoim patronatem, przy wykorzystaniu swoich zawodników jako magnesów – to by było źle? A gdyby miało to bazować na współpracy PZPN, klubu i samorządu, to co? Nie udałoby się? A firmy produkujące sprzęt sportowy? Nie weszłyby w to?
Nie chodzi o profesjonalne treningi, tylko o bakcyla, o popularyzację piłki. Gdyby PZPN skorzystał z tej powyższej rady i gdyby reaktywował piłkarsko na początek Natolin (część warszawskiego Ursynowa), to potem mógłby działać dalej, może z czasem zacząłby grać cały Ursynów, a potem Mokotów. Może kluby wypatrzyłyby sześciu zdolnych chłopców?
Problem polega na tym, że pieniądze nie przyjdą od razu, a może nawet nie przyjdą w ogóle. Aktualny prezes nie zobaczy ich na koncie za czasów swojej kadencji. Trzeba jednak patrzeć do przodu. Mamy piękne stadiony, ale kto będzie na nie chodził, jeśli dzieciaki nie będą na podwórkach kopać piłki? Kto kupi dekoder, żeby oglądać ligę, jeśli młodzież nie będzie interesować się futbolem?
To nie jest typowy biznes, ale TO JEST BIZNES. Dlaczego McDonalds’ inwestował w zestawy happy-meal? Bo chciał sobie wychować przyszłych klientów. Polska piłka musi zacząć myśleć jak McDonalds’.
KRZYSZTOF STANOWSKI