Połowa Brytyjczyków go kocha, połowa nienawidzi, ale im więcej sukcesów osiąga, tym większe mają wątpliwości. Sam w całym tym zgiełku nie potrafi się odnaleźć. W roli celebryty, zdaniem dziennikarzy, czuje się jak pies na rolkach. Poznajcie człowieka, który mógł zostać piłkarzem Glasgow Rangers, ale nie chciał być jednym z wielu. Człowieka, który zawsze ma pod górkę, nawet gdy staje na najwyższym stopniu podium. Poznajcie Andy’ego Murraya. Tenisistę, który zdobył złoto na igrzyskach w Londynie.
1996, siedmiotysięczne szkockie miasteczko, Dunblane. Will Murray odwozi swoich synów, ośmioletniego Andy’ego i dwa lata starszego Jamiego do szkoły, a sam kieruje się do pracy. Dzień jak każdy inny, aż do momentu, gdy na teren podstawówki wkracza jeden z jej pracowników Thomas Hamilton wyposażony w dwa pistolety Browning HP i dwa rewolwery Smith & Wesson. Lekcje trwają jak gdyby nigdy nic, ale tym razem nie przerywa ich dzwonek. Hamilton oddaje 109 strzałów. Młodzi Murrayowie gnają do gabinetu dyrektora, chowają się pod biurkiem i czekają. Kilka pokojów dalej ich znajomy odbiera życie szesnastu uczniom, jednemu nauczycielowi i na koniec samemu sobie.
Jakie były motywy zbrodni? Do dziś ich do końca nie wyjaśniono. Wiadomo tylko, że kilku uczniów zarzucało Hamiltonowi pedofilskie zapędy. Kilkoro rodziców zgłosiło też skargę za robienie zdjęć półnagim chłopcom. – Najdziwniejsze dla nas było to, że znaliśmy tego faceta. Był kiedyś w samochodzie mojej mamy. To dziwne uczucie wiedzieć, że jedziesz z mordercą – napisał Andy Murray w swojej autobiografii „Hitting Back”. – Wciąż czuję się z tym nieswojo, mój mózg sobie z tym nie radzi. Przecież sam mogłem być jednym z tych zabitych dzieci…
Jakkolwiek brutalnie to brzmi, masakra w Dunblane to jeden z tych momentów, podczas których Murray miał szczęście w nieszczęściu. Ogólnie jednak, po prześledzeniu jego kariery można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z gościem, który wśród obdarzonych talentem szczęściarzy jest największym pechowcem. Nie dość, że urodził się z rozdwojoną rzepką i do dziś co jakiś czas podczas meczów chwyta się za kolano, to jeszcze przed kilkoma laty udzielił wyjątkowo nieprzemyślanej wypowiedzi, która wraca do niego po dziś dzień….
– To jak Andy, komu będziesz kibicował na mundialu w Niemczech? – zapytał go z błyskiem w oku jeden z angielskich prezenterów, odnosząc się do wcześniejszej szyderki z reprezentacji Szkocji, która nie zakwalifikowała się na mistrzostwa. – Komu będę kibicował? Przeciwnikowi Anglii – chcąc się odgryźć wypalił Murray. I sami się zastanawiamy, po jakim czasie zorientował się, jaką zaliczył gafę. Po paru sekundach, minutach, a może dopiero wtedy, gdy odkrył fanpage’a „Murray nienawidzi Anglii, więc my nienawidzimy Murraya”?
Czekało go więc gęste tłumaczenie się. Miesiące, lata tłumaczeń… – Nie jestem anty-Anglikiem i nigdy nie byłem. Jestem patriotą, dumnym z bycia Szkotem, ale moja dziewczyna jest Angielką, babcia, którą bardzo kocham, też, a połowa jej rodziny pochodzi z Newcastle – mówił Murray i ciągnął swe litanie w nieskończoność: – Mój trener od przygotowania fizycznego jest Anglikiem, fizjoterapeuta też, a także kilku kolegów. Dlatego te wszystkie nieprzychylne komentarze nie były dla mnie najprzyjemniejsze.
Dumnym ze swojej tożsamości Anglikom to jednak nie wystarczyło. Zaczęli się czepiać, szukać dziury w całym i wytykać tenisiście jego „antycelebrycki” styl życia. Zarzucano mu nawet, że… nie uśmiecha się zbyt często. Felieton temu zjawisku poświęcił Charlie Brooker z „Guardiana”: – Murray nie jest nieszczęśliwy. Jest normalny. Chodziliście ostatnio po ulicy? Jakiejkolwiek ulicy w tym kraju? Wyjdźcie z domu na spacer, weźcie notes i zaznaczajcie w nim za każdym razem, kiedy zobaczycie człowieka promieniejącego taką radością, jakby nauczył swojego psa srać pieniędzmi. Zaliczycie sześć kodów pocztowych, zanim na kogoś takiego natraficie. I wcale nie oznacza to, że ludzie są nieszczęśliwi. Mają tylko lepsze rzeczy do roboty niż spacerowanie i otwieranie ust jak idioci. Ci, którzy wymagają od Murraya, żeby się uśmiechał to ci sami ludzie, którzy zawsze mnie proszą, żebym tańczył na weselu. Chcą, żeby cały świat świętował według ich zasad i denerwuje ich, kiedy odnajdą opór, bo ich definicja radości jest jedyną, która się liczy – trafnie zdiagnozował nastroje społeczne Brooker, dodając przy okazji, co zaznaczyliśmy we wstępie, że Murray w świecie celebrytów czuje się jak pies na rolkach.
Sam zainteresowany, zapytany o swój lifestyle nie kryje, że prędzej można go spotkać w pizzerii niż na dyskotece, a w życiu nawalił się raz – w Barcelonie, żeby zobaczyć, jak to jest. Ale jak już zobaczył, zrobiło mu się przed znajomymi tak wstyd, że postanowił nie powtarzać tych praktyk. Imprezy w towarzystwie innych przedstawicieli brytyjskiego „high-life’u” też kompletnie go nie kręcą. Ot, zwykły chłopak nie do końca pasujący do dzisiejszego świata wielkiego sportu.
Tę swoją normalność pokazał światu po heroicznym, ponad trzygodzinnym boju w finale Wimbledonu. Po opuszczeniu kortu w roli pokonanego dostał od organizatorów mikrofon i kompletnie się rozsypał. – Zbliżam się… – zdołał tylko wydukać, a jak już się pozbierał, zdołał tylko podziękować wszystkim zgromadzonym. Anglia dostała natomiast kolejny temat do dyskusji. Tym razem pod tytułem: „czy narodowemu bohaterowi wypada płakać?”. – To było żałosne. Zachował się jak rozhisteryzowana dziewczynka, której uciekł piesek. Ł»yjemy na twardej, małej skale na Atlantyku, która jest zimna i mokra, i podziwiamy mentalność buldogów. Uspokój się i walcz dalej – apelował słynny angielski dziennikarz Jeremy Clarkson.
Na innych felietonistach, odrobinę poważniejszych, wystąpienie Murraya zrobiło większe wrażenie. I co istotne – jednoznacznie pozytywne. Sue Mott z „The Telegraph” poświęciła mu artykuł pt. „Czy kiedykolwiek nauczymy się kochać Andy’ego Murraya?”. – Murray nie jest niemiły, tylko zatroskany. Chce wygrywać i ma tę gorliwość, której nie jest jeszcze w stanie kontrolować. W tym samym czasie pojawiają się głosy „mam nadzieję, że odpadnie po pierwszej rundzie” i „kocham go i życzę mu samych sukcesów” – pisze Mott i dodaje: – Ludzie powinni patrzeć na jasną stronę. On nie utożsamia się z celebrytami. Jego dziadek wpadłby w szał, gdyby Andy zrobił sobie tatuaż. Nie rozbija się po nightclubach, jest z tą samą dziewczyną od siedmiu lat, prawie nie pije, pracuje jak fanatyk i ma wysublimowane poczucie humoru. Gdybyśmy mieli takiego piłkarza, wysłalibyśmy go na beatyfikację do Watykanu – kończy swój felieton Sue Mott.
Jej kolega redakcyjny, Simon Briggs, również pokusił się o ciekawe porównania. – Może rzadki pokaz emocji w wykonaniu Murraya w końcu przekona sceptyków, że nie jest Grinchem, który ukradł święta, tylko cudownym sportowcem, który poświęcił wszystko, aby zdobyć Wielkiego Szlema.
– To wszystko wiele mówi o nowoczesnych Brytyjczykach. Trudno nam pokochać człowieka, który spędził całe życie na poszukiwaniu sportowej chwały (ambitny Andy). Wolimy pędzić jak licealistki do faceta, który publicznie i odważnie okazał swe emocje po porażce (emocjonalny Andy). Wydaje się jasne, że XXI-wieczna Wielka Brytania woli taki emocjonalny spektakl w wykonaniu wysokiego, dorosłego faceta – czytamy u Brendana O’Neilla (też „The Telegraph”).
Szansę, aby przeciąć całą tę polemikę Murray dostał, a w zasadzie wypracował sobie przed miesiącem. W drodze do finału Wimbledonu w pokonanym polu zostawił między innymi Davida Ferrera, Jo-Wilfrieda Tsongę (Anglicy szydzili z sylwetki Murraya w porównaniu z muskularnym Francuzem), ale na Rogera Federera okazał się za słaby. – Gdyby Andy zwyciężył, to wyleczyłoby wszystkie nasze narodowe choroby. To tak jakby Anglia wygrała Euro 2012, a Diana nigdy nie zmarła – pisał Charlie Brooker jeszcze przed finałem. Tyle że Andy nie wygrał i jeśli w ogóle doprowadził do ogólnonarodowej radości, to była ona doraźna. Bo dumni Brytyjczycy na wielkoszlemowy triumf swojego tenisisty czekają 76 lat. Od 1936 roku. Drugi, siłą rzeczy, jest dla nich pierwszym przegranym, który jedynie otarł się o historię.
Kiedy piszemy ten tekst, Murray prawdopodobnie odpręża się gdzieś ze swoją rodziną, popija herbatę i świętuje olimpijskie złoto, które dał mu triumf nad… Federerem. Anglicy, pardon, Brytyjczycy są oczywiście dumni ze swojego rodaka, ale spośród tych wszystkich komplementów da się wyłowić pierwsze głosy o tym, że igrzyska nie zastąpią Wielkiego Szlema. Bo Murray najpierw musi wygrać w Nowym Jorku, Melbourne, Londynie lub Paryżu, żeby przestać być hipochondrykiem, mrukiem i „anty-Anglikiem”.
TOMASZ ĆWIÄ„KAŁA

