Myśl ta chodzi za mną od dawna, kilka razy już ją nawet kolportowałem tu i ówdzie, co wzbudzało różne reakcje – niektórzy przyznawali mi rację, inni twierdzili, że w ich okolicy sprawy się mają inaczej. Uważam bowiem, że to co teraz obserwujmy – te wszystkie piłkarskie katastrofy – to zaledwie preludium to upadku całkowitego, który czeka nas za lat dziesięć. Wniosek ten wyciągam z coraz mniejszej masowości futbolu, a wierzę w to, że sukces bierze się przede wszystkim z masowości, nie z zapisanych na kartce systemów szkolenia. Polskie dzieci, co przyznaję ze smutkiem, nie grają w piłkę.
Stwierdziłem, że przejadę się po okolicznych boiskach, a także odwiedzę miejsca, w których w dzieciństwie sam kopałem piłkę. Zacząłem w sobotę, ale wtedy zarwało się niebo i lunąć deszcz, więc dokończyłem w poniedziałek. Są wakacje – dla dzieci sobota czy poniedziałek to teraz żadna różnica, prawda? No właśnie – żadna. Czy sobota, czy poniedziałek – nikt nie gra.
Wychowałem się na warszawskim Ursynowie, przy ulicy Kazury 12/9. Właśnie Kazury, ale też Warchałowskiego (pierwsza podstawówka), Szolc-Rogozińskiego (druga), Hirszfelda, Dereniowa, Hawajska, Belgradzka, Na Uboczu, Braci Wagów – to były moje rejony. Wydaje mi się, że jestem przedstawicielem ostatniego pokolenia, pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków, które większość czasu spędzało na podwórku. Już nie tyle, co nasi poprzednicy, bo zaczynała się era komputerów, kolega – Kamil – miał Amigę, później powoli wkraczały „pecety” (IBM – tak się mówiło, pamiętacie?). Przesadzę więc, jeśli powiem, że nie zdarzało nam się przesiedzieć całego dnia u kogoś w domu, grając w Sensible Soccer, ale znacznie częściej można było nas wszystkich spotkać na podwórku, często z kluczami zawieszonymi na sznurku, z piłką odartą przez asfalt. Kiedyś, w nagrodę za dobre stopnie, tata kupił mi w MDM-ie piłkę, jaką grano w turnieju Italia’90, piękną, lakierowaną, aż szkoda było ją odbijać o chodnik. Ale odbijać trzeba było. Kredą rysowaliśmy pola i graliśmy w kwadraty, dziwnie umiejscowiony garaż, czy raczej jakiś magazynek dla dozorcy, robił nam za bramkę, na którą się strzelało w przeróżny sposób – inaczej było punktowane uderzenie „angielką”, inaczej głową, inaczej od słupka czy między nogami. O boisku można było tylko pomarzyć. Mój balkon wychodził na wielki zielony teren, na którym czasami mieliśmy okazję pograć tworząc bramki z kamieni, ale znacznie częściej musieliśmy ustąpić pola starszym, dla nas zostawał tylko ów garaż albo stojący obok trzepak. Starsi z czasem wbili wielkie słupy, na których wieczorami zawieszali siatkę i grali w siatkówkę – chyba po to, żeby podrywać dziewczyny, które też się chętnie dołączały. Słupy stoją do dziś i pewnie już mało kto pamięta, czemu służyły.
Później dosłownie obok, sto metrów dalej, powstało piękne, piaszczyste boisko. Piękne, bo miało prawdziwe bramki. Wprawdzie niewymiarowe, ale stabilne, mocne, w dodatku zawieszono na nich siatkę. Tam rozgrywały się prawdziwe mecze, grać mogła tylko osiedlowa elita. W weekendy dochodziło do spotkań niemal oficjalnych, z sędziami, z rozrysowanymi liniami. Kurz unosił się bardzo wysoko, gwar przyciągał gapiów. Można było stanąć z boku i liczyć, że zabraknie zawodnika do gry i uda się wskoczyć w jego miejsce. Ale nigdy się nie udawało.
Sprawdziłem, jak to wygląda dzisiaj. Ten teren, który robił za boisko do piłki i wieczorami do siatkówki – robi dzisiaj za sracz dla psów.
O pobliski garaż (garaż?) nikt nie kopie piłki…
A boisko, które kiedyś było obiektem westchnień, stoi puste. No, prawie puste. Przy jednej z bramek syn z ojcem gra w… siatkówkę.
Szkoła przy ulicy Szolc-Rogozińskiego była dość daleko i uczęszczały do niej dzieciaki z wielu różnych osiedli. Z tego powodu grywaliśmy też gdzie indziej, tak, żeby wszyscy mieli względnie blisko. Największy w okolicy plac, na którym mieściły się aż dwa duże boiska, był w okolicach dzisiejszego Multikina. W weekend bardzo trudno było załapać się na granie, w dni powszednie łatwiej, ale raczej zaraz po lekcjach, czyli dopóki starsi nie przegonili. Mieliśmy swoje grono – z Piotrkiem, Marcinem, Mateuszem, Kamilem, Kubą, Pawłem… Piotrek Kreczmański nawet zapisał się do Gwardii i wydawało mi się, że będzie miał szanse zostać piłkarzem, bo był szybki, silny, miał dobry strzał z obu nóg i wygrywał dla nas mecze. Ale widocznie takich jak on było wielu.
Dzisiaj w tym miejscu nie stoją już nawet bramki.
Chodzę po okolicy i przypominam sobie różne sytuacje. Grę w ulewnym deszczu, gdy pod jedną z bramek robiła się taka kałuża, że… drużyna była zmuszona grać bez bramkarza. Pamiętam jak w środek tej kałuży wpadła piłka i już nikt nie chciał o nią walczyć, więc w tę wodę po kostki wpadłem ja, licząc, że za chwilę skieruję piłkę do pustej bramki, strzelę gola jako ten jedyny na tyle zdesperowany, by się całkiem zamoczyć. Uderzyłem nad poprzeczkąâ€¦ Kiedyś kupiliśmy sobie zielone koszulki, do tego przyprasowywane numery, nie wiem, co mnie podkusiło, by wziąć ósemkę, bo później się zastanowiłem i stwierdziłem, że nie znam żadnego dobrego piłkarza z ósemką. Nazwaliśmy się „Kickers”, chyba dlatego, że podobała nam się nazwa Kickers Offenbach.
Boisko przy szkole było asfaltowe, niezbyt przyjemne, dzisiaj ma już miękką nawierzchnię. Co z tego, skoro wtedy grano w piłkę, a dzisiaj nie? Jednego dnia zrobiono nam lekcję angielskiego kosztem lekcji wychowania fizycznego, na co nie chcieliśmy się zgodzić. Nauczyciel, nowy, chciał błysnąć nietypowymi metodami i powiedział: – Kto naprawdę woli teraz iść grać w piłkę, może to zrobić, nie ma problemu… I wyszliśmy wszyscy.
Nigdy nie chciałem być piłkarzem, najpierw informatykiem, uczyłem się programowania na ZX Spectrum, potem dziennikarzem, ale z nudów grało się w piłkę, jeździło rowerami, deskorolkami, później była era rolek i nawet z kolegami kupiliśmy sobie kije do hokeja i wydawało nam się, że za moment będziemy grać pasjonujące mecze, ale nigdy nie nauczyliśmy się jeździć wystarczająco swobodnie. Było nas na podwórku pełno. A teraz… Teraz te miejsca są jakby wymarłe. Ilu chłopaków z piłką widziałem przez cały dzień? Chyba czterech, snujących się bez celu. Pogoda była piękna do grania, słońce trochę schowane, nie paliło, może odrobinę duszno, ale – mój Boże – o takich warunkach się marzyło. Ktoś dzwonił domofonem, pytał, czy wyjdziesz, albo stał pod balkonem i krzyczał. Coś się ciągle działo.
Dzisiaj widziałem kilkanaście pustych boisk, nie toczył się ani jeden mecz.
Bodajże Diego Maradona powiedział, że prawdziwe talenty rodzą się w błocie. Kiedy myślę o młodym Maradonie, młodym Messim, nie wydaje mi się, by byli to chłopcy, którzy trenowali w klubie przez godzinę czy dwie, a potem leżeli na kanapie. Zdaje mi się, że odbijali piłkę o wszystkie możliwe słupy, kamienie, jak zaczynali żonglować rano to kończyli wieczorem, no i mieli nieustannie zakrawione kolana i podrapane łokcie. Wyobrażam tak sobie te argentyńskie boiska – pełne tysięcy młodych „piłkarzy”, spośród których wyrasta jeden zawodowiec. Wierzę w to, że piłkarz musi ukształtować się na podwórku, że musi mieć pasję niepozwalającą zejść z boiska, dopóki chociaż trochę widać piłkę.
Nadchodzą bardzo chude lata. Oto zdjęcia boisk, na które się natknąłem oraz miejsc, które kiedyś służyły za boiska, a dzisiaj to już tylko zwyczajne trawniki…
KRZYSZTOF STANOWSKI
















