Grali w piłkę, gdy ginęli ludzie. Wspomnienia z Auschwitz-Birkenau

redakcja

Autor:redakcja

06 sierpnia 2012, 09:09 • 8 min czytania

Leo Goldstein miał przed sobą ostatni marsz w swoim życiu. U jego boku kroczyli inni Ł»ydzi, którzy, tak jak on, lada moment mieli trafić do komory gazowej. Bez względu na to, co przebiegało mu wówczas przez głowę, z zadumy wyrwał go jeden ze strażników. – Czy ktoś z was umie sędziować? Odpowiadajcie, szukamy kogoś, kto zna się na piłce – wołał po niemiecku, przechodząc między rzędami skazanych. Goldstein, uznając, że go to nie dotyczy, maszerował dalej. Po chwili doznał jednak olśnienia. Książka… Książka o zasadach piłki nożnej! Podniósł rękę. – Ja, ja mogę sędziować – zawołał. Parędziesiąt stron, jakie przeczytał przed trafieniem do obozu Auschwitz-Birkenau, uratowały mu wówczas życie.
Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że nieopodal dwóch krematoriów, gdzie w czasie II Wojny Światowej życie straciły tysiące istnień, grano regularnie w piłkę. – Gdy wjeżdżaliśmy do obozu, w oczy od razu rzucił nam się teren po prawej stronie drogi. Była tam zielona trawa, białe słupki i linie jak na prawdziwej murawie. To wszystko było w doskonałym stanie i często marzyliśmy o tym, by móc tam zagrać po pracy – wspominał Imre Kertesz, który w czasie trafienia do obozu miał zaledwie 14 lat. Boisko, o którym tu mowa, niesie ze sobą wiele wspomnień, a dzięki ocalałym więźniom niektóre z historii przetrwały do dziś. Jak można się spodziewać, nie wszystkie zakończyły się szczęśliwie.
 

 
Przez bramkę do komory gazowej
 
Anioł Śmierci, jak nazywano Doktora Josefa Mengele, przyszedł rano do pracy z uśmiechem na twarzy. Bezlitosny zbrodniarz wpadł na nowy pomysł, jakim było zbudowanie „bramki śmierci”. Do obozu przyniósł tego dnia drewnianą deskę, która miała zostać umieszczona między dwoma słupkami na pobliskiej murawie. – Siedzieliśmy w swoich barakach, gdy usłyszeliśmy nowy rozkaz – wspominał ówczesny więzień, Joseph Zalman Kleinman. – Wszyscy chłopcy mieli zjawić się na boisku. Z tego co wiem, należało ono wcześniej do Cyganów, których zabito parę tygodni przed tym, jak się tam zjawiłem.
 
Mengele, ubrany w swój lekarski strój, przyglądał się uważnie chłopcom, po czym wskazał na jednego z nich. – Ty – powiedział do Kleinmana i chwycił go za ramię, prowadząc pod jeden ze słupków. Nakazano mu stać prosto i się nie ruszać. Przestraszony nastolatek przyglądał się temu, jak strażnicy podnoszą drewnianą deskę i przybijają ją tuż nad jego głową. Następnie rozkazano, by pozostali chłopcy podeszli i spróbowali przejść pod zamontowaną właśnie poprzeczką. Ci, którzy byli niżsi i wykonali to zadanie, trafili do komory gazowej. Ł»ycie straciło tego dnia blisko tysiąc osób. – Przeżyłem tylko dlatego, że wcześniej włożyłem sobie do butów parę kamieni. Dzięki temu wydawałem się znacznie wyższy – wyznał szczęśliwie ocalały Kleinman.
 
Salami za wygrany mecz
 
O swoim pobycie w obozie opowiadał też Ł»yd czeskiego pochodzenia – William Schick. Mężczyzna, który przed wybuchem wojny był półprofesjonalnym piłkarzem, trudnił się w Auschwitz graniem na trąbce. Jako, że nie wychodziło mu to najlepiej, szybko wpadł w niemałe tarapaty i jak sam zapewniał, dwukrotnie ocierał się o śmierć w komorze gazowej. W krytycznym momencie pomocną dłoń wyciągnął do niego jeden z niemieckich dowódców. – On, w przeciwieństwie do innych, był dla więźniów bardzo miły. Nigdy w obozie żadnego z nas nie uderzył – wspominał Schick. – Pewnego dnia przyszedł do naszego baraku i zapytał, czy ktoś z nas gra w piłkę nożną. Podniosłem rękę, bo przed wybuchem wojny występowałem w półprofesjonalnym klubie w Pradze.
 
Umiejętności Schicka zostały docenione. Stanął na czele obozowego zespołu, który w wolnych chwilach rozgrywał spotkania z więźniami z innych części Auschwitz-Birkenau. – Po wygranym meczu dawano każdemu z członków drużyny po sześciocalowym kawałku salami – mówił z uśmiechem na twarzy. – Nie mogliśmy jednak być zachłanni. Trzeba było uważać, bo w przypadku zjedzenia wszystkiego za jednym razem, można było nawet umrzeć. Nasze żołądki nie były przyzwyczajone do takiego jedzenia. – tłumaczył. Wspomniany dowódca, który zaciągnął Schicka do prowadzenia obozowego zespołu, został po latach uhonorowany odznaczeniem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”.
 
Mecze rozgrywane w obozie stały się z czasem wydarzeniami, o których mówili nie tylko więźniowie, ale i strażnicy. Opowiadał o tym Walter Stanoski Winter, którego mianowano trenerem cygańskiego zespołu. – Swój pierwszy mecz graliśmy przeciwko reprezentantom całego Auschwitz. Prawie wszyscy Niemcy przyszli i ustawili się wokół boiska, dlatego reszta więźniów została praktycznie bez żadnej opieki – tłumaczył. – Gdy zaczął się mecz, napięcie, pod jakim znajdował się płot boiska, zostało wyłączone. Wszyscy z obozu cygańskiego pobiegli i zaczęli na niego wchodzić, by zobaczyć to, co się dzieje na murawie. Wiem, że byli tam nasi krewni i przyjaciele. Moja drużyna od początku zaatakowała i po dziesięciu minutach objęliśmy prowadzenie – opowiadał Winter. Można by odnieść wrażenie, że były to jedne z piękniejszych chwil w jego życiu.
 
Jedyna przyjemność
 
Gra w piłkę okazywała się odskocznią od koszmaru, jakim była codzienność w obozie Auschwitz-Birkenau. Z boiska korzystali również alianccy jeńcy. Mecze, w których uczestniczyli Szkoci, Anglicy, Walijczycy i Irlandczycy rozgrywano w każdą niedzielę. – Tego dnia nie kazano nam pracować, dlatego mogliśmy zająć się piłką – relacjonował 94-letni dziś Ron Jones. – Gdy o naszych występach dowiedział się Czerwony Krzyż, zorganizowano nam nawet koszulki w kolorach naszych krajów.
 

 
Jeńcy zaangażowali się w całą sprawę tak bardzo, że z resztek wełny i niepotrzebnych skarpet wyszyli sobie narodowe emblematy. Dzięki temu ich stroje wyglądały niemal jak prawdziwe. – Futbol był odskocznią od tego, co robiliśmy na co dzień. Gdy żyło się w tak złych warunkach, była to jedyna przyjemność. Oczywiście mogliśmy grać tylko latem. W zimę boisko było pokryte śniegiem i lodem – mówił Jones.
 
Mimo niedzielnej beztroski, jeńcy ani na moment nie zapomnieli o miejscu, w którym się znajdowali. Wszystko z powodu usytuowanych nieopodal krematoriów. – Gdy wiatr zawiał w naszą stronę, czuliśmy potworny smród. Doskonale wiedzieliśmy, że to palone ciała. Co mogliśmy jednak zrobić… Widzieliśmy, jak giną Ł»ydzi, Polacy, Cyganie, homoseksualiści. Baliśmy się, że nas spotka wkrótce to samo.
 
Jonesowi, który w czasie pobytu w obozie stał na bramce walijskiego zespołu, udało się przeżyć. Gdy do Auschwitz zaczęła zbliżać się Armia Czerwona, zwołano ewakuację, nazwaną później marszem śmierci. W ciągu zaledwie czterech miesięcy Jones przeszedł blisko 900 mil, tracąc przy tym połowę swojej wagi. Z powodu mrozu i trudnych warunków życie w czasie podróży straciło ponad stu innych jeńców. Tych, którzy przeżyli wyzwoliła ostatecznie amerykańska armia. Jones wrócił do Newport w południowej Walii, gdzie z utęsknieniem oczekiwała go żona – Gwladys.
 
Wierny sędziowaniu
 
Być może ktoś z was zastanawia się, jak potoczyły się losy Leo Goldsteina, wspomnianego na samym początku tej opowieści. Dzięki temu, że z powodzeniem sędziował mecze w obozie, Naziści pozostawili go przy życiu. Prowadzenie spotkań stało się jego pasją i nie porzucił jej nawet po opuszczeniu Auschwitz-Birkenau. Po zakończeniu wojny przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, gdzie skończył kurs i został arbitrem z prawdziwego zdarzenia. W 1962 roku pojechał nawet na mundial do Chile, gdzie pełnił funkcję liniowego.
 
Goldstein nie szukał rozgłosu, a swoją obozową przeszłość starał się zostawić za sobą. Media przypomniały sobie o nim dopiero 15 lat po wojnie, kiedy w czasie meczu w Nowym Jorku został poturbowany przez jednego z kibiców. Gołymi pięściami zaatakował go także piłkarz z Haiti, oburzony jedną z podjętych przez niego decyzji. Na kimś, kto otarł się o śmierć w obozie koncentracyjnym, zdarzenia te mogły nie robić jednak większego wrażenia.
 

 
Przeżyli nieliczni
 
Historie Leo Goldsteina, Josepha Kleinmana czy Rona Jonesa to niestety wyjątki od przykrej reguły. Większość osób związanych z futbolem pozostało w Auschwitz do końca swoich dni. Niemcy ubolewali chociażby nad stratą Juliusa Hirscha, którego zgładzono z powodu żydowskiego pochodzenia.
 
Siedmiokrotny reprezentant Niemiec grał w czasie kariery na pozycji lewego skrzydłowego, a krajowi zasłużył się już w czasie I Wojny Światowej. Za dokonania na froncie uhonorowano go wysokim odznaczeniem wojskowym. Gdy do władzy dochodził Hitler, on stał się trenerem. Hirsch nie opuścił III Rzeszy, gdyż nie dopuszczał do siebie myśli, iż mógłby zostać pojmany. O tym, jak bardzo się mylił, przekonał się w 1943 roku, gdy wraz z innymi Ł»ydami wysłano go do obozu w Auschwitz-Birkenau. Jego śmierć w komorze gazowej datuje się na jeden z ostatnich dni II Wojny Światowej.
 
Mimo gry w piłkę – zarówno przed, jak i w trakcie pobytu w obozie – swojego życia nie uratował też Eddy Hamel. Holender, który przez osiem lat grywał w Ajaksie Amsterdam, trafił do obozu przed 40. rokiem życia. – Wszystko było dobrze aż do pewnego dnia, gdy stawiliśmy się przed komisją lekarską. Stałem tuż za Hamelem, który szepnął mi na ucho, bym się odwrócił – opowiadał współtowarzysz Holendra. – Zobaczyłem, że jego usta są opuchnięte. Nie wiedziałem co to jest, ale musiało być to jakieś zakażenie. Zdrowi więźniowie, a wśród nich ja, byli wysyłani na prawo, a chorzy i niezdolni do pracy na lewo. Eddy’ego Hamela wysłali tego dnia w przeciwnym kierunku – tłumaczył. Jak się później okazało, stracił go z oczu na zawsze.
 
Mick WACHOWSKI 

Grali w piłkę, gdy ginęli ludzie. Wspomnienia z Auschwitz-Birkenau
Reklama

JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!

[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]

Reklama

Najnowsze

Inne sporty

Ratajski w drugiej rundzie MŚ. Łatwe zwycięstwo i rzucony Big Fish

redakcja
0
Ratajski w drugiej rundzie MŚ. Łatwe zwycięstwo i rzucony Big Fish
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama