Ekskluzywny klub w Londynie, środek nocy, muzyka dudniąca jeszcze trzy przecznice dalej, eleganccy ochroniarze w akcji. Wynoszą z lokalu zalanego w sztok chłopaka – śniadego młodziana o mikrej posturze, który najwidoczniej przeszarżował, niewłaściwie oceniając możliwości swojego organizmu. Wokół mnożą się gapie, których rajcuje widok ładowanych do samochodu zwłok.
Podekscytowanych klubowiczów dziwi to, że pijany dzieciak nie wygląda na Latynosa, który przyjechał na wyspy za chlebem, podobnie jak większość imigrantów: jego serdeczny palec zdobi efektowny pierścień, na bezwładnie zwisającej ręce drogi zegarek oplata nadgarstek, a zwłoki zapakowane są w markowe ubranie – elegancką białą koszulę i modne dżinsy. Dziwi także to, że zewsząd nabiegają fotoreporterzy, którzy za wszelką cenę starają się utrwalić na zdjęciach facjatę chłopaka. To oznacza, że jeśli południowiec nie jest parobkiem, musi być kimś znanym. Trochę za młody na biznesmena, więc pewnie jest piłkarzem.
Owa historia nie musiała wydarzyć się w Londynie. Barcelona, Ipswich, Stambuł albo Santander nadałyby się równie dobrze. Giovaniemu dos Santosowi nie robi bowiem szczególnej różnicy, gdzie się znajduje. W końcu alkohol wszędzie smakuje podobnie.
Leser ze słabością do ojczyzny
Niektórzy piłkarze, np. Włosi, mają obsesję na punkcie sportowego sznytu, ale dos Santosowi jest on zupełnie obojętny. Meksykanin nie przykłada wagi do swojej sylwetki, diety, przygotowania fizycznego. Nie zaharowuje się na siłowni, nie jada naładowanych witaminami potraw, nie pozbywa się tłuszczu przy pomocy joggingu. Jeśli biega bez piłki, to tylko po to, by wypocić trudy minionej nocy. Do sportowego trybu życia nie przekonał go nawet Harry Redknapp. Były trener Tottenhamu Hotspur zawiązał wojnę z alkoholizmem wśród piłkarzy, lecz, jak dotąd, przegrał wszystkie bitwy – gracze nadal się uchlewają, a on stracił pracę. Może gdyby nie wyglądał na kogoś, kto od parudziesięciu lat regularnie osusza flaszki, byłby bardziej przekonujący.
Dos Santos nie upadla się pewnie częściej niż inni, lecz jego występ w londyńskim klubie Taman Gang został brawurowo udokumentowany. Choć brytyjskie tabloidy specjalizują się w wychwytywaniu niedysponowanych sportowców, to zamieszczone w „Daily Mirror” fotografie meksykańskiego małolata odbiły się w Anglii szerokim echem. Nagle stało się jasne, dlaczego dos Santos został wygnany z Barcelony i w jakich okolicznościach dorobił się łatki zbuntowanego, trudnego do okiełznania piłkarza.
Nie jest tajemnicą, że wyszkolony w Barcelonie Meksykanin dysponuje ogromnym talentem, prawdopodobnie nie mniejszym niż jego dawni koledzy, którzy sięgają po najważniejsze trofea klubowe i reprezentacyjne. Dos Santos pewnie jednak nie żałuje tego, że nie spływa na niego globalny splendor. Wie, że gdy inni tyrają, on raczy się tańcem, alkoholem i atmosferą, która z futbolową mordęgą nie ma nic wspólnego. Obrany przez niego styl życia pozwala mu na to, by przez niemal okrągły rok bimbać, pobierając pieniądze za okazjonalne pojawianie się na murawie i minimalny wkład treningowy. Całoroczną sjestę zawiesza tylko wtedy, gdy budzi się w nim patriotyczne uniesienie. Wówczas wznosi się na wyżyny, niemal każdorazowo wprowadzając meksykańskich fanów w ekstazę. Ewenement. Kiedy mu płacą sążniste pensje, z trudem dociera na treningi, a gdy kopie za grosze, wznosi się na astronomiczny poziom.
Jednonogi geniusz
Dos Santos jest zbyt dumny, by użerać się z europejskimi potentatami i walczyć o poklask na Starym Kontynencie. W jego rodzinie futboliści rodzą się hurtowo, dzięki czemu nie na nim spoczywa cała odpowiedzialność. Jego ojciec, Brazylijczyk Zizinho (nie ten Zizinho, nad którym wzdycha Pele), uganiał się za piłką blisko 20 lat, lecz międzynarodowego uznania nie zdobył. Podobnie jak starszy brat Giovaniego, Eder, który podobno w Meksyku trochę grywał, ale tak naprawdę trudno go nazwać piłkarzem. Jest jeszcze Jonathan, najmłodszy z rodzeństwa. On zdaje się traktować futbol najpoważniej, ponieważ wciąż znajduje się w kadrze Barcelony. Od czasu do czasu zagra w oficjalnym spotkaniu, nawet w Lidze Mistrzów. Czasem sięgnie po jakiś puchar.
Problem polega na tym, że najznamienitszy talent w familii przylepił się do najbardziej nieodpowiedzialnego, któremu na masowym pozyskiwaniu laurów nie zależy. Gdy Giovani był nastolatkiem i atrakcje przeznaczone dla dorosłych były mu obce, wzbudzał międzynarodowy zachwyt. Chłopiec o wyglądzie Ronaldinho hasał po boisku niczym Leo Messi. Eksperci nie mogli nadziwić się delikatności, z jaką jego lewa stopa obcowała z futbolówką. Wkrótce miał pospołu z innymi wychowanymi w La Masii wirtuozami tworzyć historię piłki nożnej.
Losów futbolu dos Santos nie odmienił ani w ich kreowaniu nie uczestniczył, lecz wydatnie je urozmaicił za pomocą zaledwie kilku ruchów stopą. Przed rokiem olśniewające trafienie zaliczył w 76. minucie finału Złotego Pucharu CONCACAF. Zaangażował w swój taniec połowę amerykańskiej drużyny, a następnie perfekcyjnym podcięciem ulokował piłkę w siatce, a dokładniej – w najbliższym sąsiedztwie spojenia słupka z poprzeczką. Swoim firmowym uderzeniem jeszcze efektowniej popisał się przed dwoma miesiącami – wykonaną z niemal zerowego kąta podcinką wprowadził w osłupienie reprezentację Brazylii.
Prawa noga służy dos Santosowi do podpierania się lub, jak kto woli, wchodzenia do tramwaju, lecz lewa wypluwa arcydzieła. I, co istotniejsze, czyni to całkiem regularnie – zdecydowana większość trafień Meksykanina ma w sobie znamiona geniuszu. Niektórych uderzeń mogą mu zazdrościć i Rivaldo, i Raul, i Messi, najwięksi specjaliści od płodzenia lewonożnych majstersztyków ostatnich dwóch dekad.
Bez stałego adresu
Mając 11 lat, dos Santos trafił do Barcelony. Tam wdrażano mu futbolowe kanony. Uczono go zespołowości, wykorzystywania geometrii boiska, poruszania się bez piłki, inteligentnego dzielenia się futbolówką. A razem z nim kształcił się jego młodszy o rok brat. Obaj mieli zastąpić de Boerów, a może nawet Laudrupów.
Solowe skłonności dos Santosa wypchnęły go jednak z katalońskiej ekipy po roku treningów u boku seniorów. Pozbył się go Pep Guardiola, który wprowadzał w drużynie nowy porządek, wymiatając niejasności, jakie pozostawił po sobie Frank Rijkard. U Holendra Meksykanin rozegrał ponad 30 oficjalnych meczów. Hiszpan nie raczył go nawet sprawdzić w warunkach bojowych.
Parę lat później okazało się, że Rijkard wcale nie wynalazł sposobu na utrzymanie dos Santosa w ryzach. Gdy sprowadzał go do Galatasaray Stambuł, Meksykanin przybywał jako gwarant ligowego sukcesu. Ale uroki jednego z największych miast Europy urzekły dos Santosa bardziej niż taktyczne wymysły Holendra i jego wizja zbudowania tęgiej drużyny.
Zadomowić nie potrafił się także w Londynie, do którego trafiał po każdej nieudanej przygodzie i w którym tkwi nadal. Nie okiełznał go ani Juande Ramos, który myślał, że przejął od Barcelony kurę znoszącą złote jaja, ani Redknapp, który nie dowierzał, jak niesportowy tryb życia prowadzi Meksykanin. Nie spodobało mu się na wschodzie Anglii w Ipswich, nie urzekło go i Santander. W efekcie w ciągu czterech sezonów dos Santos dobrze zwiedził trzy państwa, poznał realia czterech klubów piłkarskich, lecz nie zadomowił się nigdzie. Co więcej, rozegrał tylko 72 mecze, więc i zanadto się nie narobił. Ma dopiero 23 lata, a już uchodzi za futbolistę spektakularnie zmarnowanego.
W królestwie Boga i mężczyzn
Piłka nożna dla dos Santosa tak naprawdę liczy się tylko wtedy, gdy przywdziewa narodowy trykot. Dopiero wśród pobratymców, nie mniej narwanych od niego, czuje nieposkromioną chęć do gry. O niezwiązanych ze sportem występkach meksykańskich piłkarzy głośno jest od wielu lat: jedni zabawiają się na zgrupowaniach z prostytutkami, inni płodzą nieślubne dzieci, a jeszcze inni wyrywają się z uścisków gangów bądź skrajnej biedy, by zarabiać na życie przy pomocy nóg i głowy. Wrząca krew płynie w żyłach każdego mężczyzny wywodzącego się ze stołecznego Meksyku, który stanowi centrum przebrzydle zatłoczonej metropolii, albo ze znanego z rytualnych morderstw kobiet Juarez.
Dos Santos z realiami meksykańskiej kadry zaznajamia się od lat. Najpierw błyszczał jako nastolatek, pomagając drużynie wyciągnąć złoto z MŚ do lat 17, potem niemal w pojedynkę wciągnął Meksyk do ćwierćfinału turnieju dla zawodników o 3 lata starszych, by następnie pomóc zespołowi dwukrotnie zwyciężyć w Złotym Pucharze CONCACAF – w 2009 r. został MVP turnieju, dwa lata później ustrzelił wspomnianą bramkę w finale z Amerykanami. Po drodze pojechał na mistrzostwa globu seniorów, choć razem z bratem i ojcem wytoczył wojnę trenerowi Javierovi Agguire, który przy powołaniach pominął Jonathana. Młodszy dos Santos zagroził, że nigdy więcej nie zagra w kadrze, co potwierdził jego ojciec, a starszy pojechał na mundial jawnie naburmuszony. Negatywne emocje rozładował na boisku, stając się najlepszym zawodnikiem Meksyku – lepszym nawet od Javiera Hernandeza, po którego chwilę po zakończeniu turnieju sięgnął Manchester United. Obecnie dos Santos szaleje na angielskich murawach, gdzie stara się wepchnąć Meksyk do strefy medalowej Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Na razie wsparł drużynę dwiema bramkami.
Propagowana w meksykańskiej kadrze hipokryzja dos Santosowi odpowiada. Z jednej strony może podłączyć się do katolickiej wspólnoty, która na każdym kroku wywyższa walory religijne, a z drugiej – nie stoi nic na przeszkodzie, by ta sama świta zabawiała się do wczesnych godzin porannych ze ściągniętymi z agencji panienkami. Coś dla ducha, coś dla ciała. W zbudowanym w meksykańskiej kadrze królestwie jest miejsce na wszystko – dla futbolu także się znajdzie. A proporcje między poszczególnymi dziedzinami życia zdają się dos Santosowi jak najbardziej odpowiadać. Gdyby o wartości piłkarza decydowała wyłącznie dyspozycja w międzynarodowych bojach, znalazłby się w nieprzesadnie szerokim gronie najlepszych na świecie.
Utartym szlakiem
Dos Santos nie jest pierwszym południowcem, którego wizytówką stało się leserstwo i zamiłowanie do zabawy. Przed nim opinia króla parkietu przylgnęła m.in. do Ronaldinho, który miłość do skąpanej w pijaństwie samby przedłożył nad karierę. Gdy już mu zbrzydły barcelońskie i mediolańskie balety, wrócił do kraju, gdzie nikt nie ma mu za złe, że z takim samym namaszczeniem traktuje zabawę i futbol.
Jeszcze efektowniej z piłką na najwyższym poziomie rozstał się Adriano. Przez parę lat pracował na miano jednego z najbardziej atletycznych snajperów globu, by następnie zapuścić kilkunastokilogramową warstwę sadła i dorobić się trzech tytułów najgorszego gracza Serie A. Nikt tak często futbolowej Złotej Maliny nie otrzymywał. Najwyraźniej chciał pójść w ślady Ronaldo, który również piłkarską karierę zwieńczył bębnem na miarę Butterbeana – w dodatku otarł się o orgię z wiodącym udziałem transwestytów – lecz w przeciwieństwie do swojego wielkiego rodaka nie zdołał zachować wyrobionego w latach świetności nazwiska.
Fenomen dos Santosa polega jednak na tym, że wyczyny brazylijskich kolegów powiela znacznie wcześniej, nie mając jeszcze nazwiska wypieszczonego przez kochających go do zatracenia fanów. Blichtr do szczęścia nie jest mu jednak potrzebny. Renoma wybitnie utalentowanego i kapryśnego gwiazdora oraz miejsce w reprezentacji kraju pozwalają mu obcować na co dzień ze wszystkim, co kocha. Otaczają go ekskluzywne posiadłości, piękne kobiety (przez pewien czas związany był ze znaną piosenkarką Belindą Peregrin), kluby nocne dla wyższych sfer, w których muzyka gra do rana, a butelka nigdy nie wysycha. W razie trwogi może zgłosić się do Boga, który wysłucha go z każdego zakątka globu. A gdy zapragnie pograć w piłkę, nikt mu tej przyjemności nie odmówi.
KRZYSZTOF DOMARADZKI
JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!
[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]