Kiedyś korespondent „Rzeczpospolitej” w Rzymie, Piotrek Kowalczuk opowiadał mi, że jak Berlusconi wychodził ze stadionu, to dopadła go dziennikarka i zapytała, co sądzi o ustawieniu Milanu grającego dwoma napastnikami. Nastąpił dwuminutowy wykład. Ł»e jeden jest wysoki i wygrywa główki, drugi, szybki, schodzi na skrzydło… A u nas? Mają wygrać albo nie, Szpakowski zrobi atmosferę, Polska nie zginęła, a na koniec frustracja. Z drugiej strony, kanały sportowe, w tym my, szykują widza przygotowanego – opowiada szef Orange Sport, Janusz Basałaj w obszernej rozmowie z Weszło.
Gdybyśmy robili ten wywiad do gazety typu „Newsweek” czy „Magazyn Futbol”, pasowałoby wcześniej panu zrobić sesję w stylizacji na „Ojca Chrzestnego”.
(śmiech) Pan zobaczy, co mam tu na biurku. Pudełko cygar urodzinowych. Zawsze mogę gościa poczęstować. Lubię Puzo i „Ojca Chrzestnego”, ale czy zaproponowano by mi taką sesję? Może ojca Wirgiliusza, co uczył dzieci swoje, a miał ich wszystkich sto dwadzieścia troje? Albo nauczyciela ze szkółki niedzielnej? Nie czuję się belfrem, ale może w tym kierunku by to poszło? A może faktycznie „Ojca Chrzestnego”, wpływowego człowieka? Ale nie przeceniałbym też swoich wpływów w polskim futbolu.
W futbolu może nie, ale co innego w sportowym dziennikarstwie telewizyjnym.
Jeśli mielibyśmy rozmawiać o kilku projektach telewizyjnych, w których brałem udział, to pewnie tak. Ale w „Ojcu Chrzestnym” nie każdemu się podoba za duża ilość krwi. W moim przypadku krwi nie ma wcale, a o mordowaniu nawet nie myślałem. Zawsze napędzało mnie wprowadzanie nowej jakości do polskiej telewizji i dawanie szansy młodym ludziom, którzy mają błysk w oku, chce im się albo gdzie indziej nie byli docenieni.
Zastanawia się pan czasem, ilu tych ludzi było?
Kiedy czytam wywiady z ludźmi, z którymi pracowałem, dziewięćdziesiąt procent przyznaje się do mnie, ale kłopot mam z Mateuszem Borkiem, bo jak przyszedł do mnie, do Canal+, to nie byłem nim szczególnie zachwycony. Miałem Smokowskiego, Twarowskiego, przygotowałem transfer Laskowskiego z TVP, a Mateusz niewiele potrafił. Mówię: „idź do Eurosportu, zobaczę, co umiesz i pogadamy”. Tak się składało, że Eurosport miał siedzibę w suterenie siedziby Canal + przy Kawalerii, więc kontakt utrzymywaliśmy cały czas. Na początku było przeciętnie – kalki a’la Szpakowski…
Chyba każdy komentator tak ma.
Nie do końca. Niektórzy odpalają od razu, ale mają też przygotowanie dziennikarskie z gazety albo radia internetowego lub studenckiego. Mateusz tego nie miał, ale wyrobił się niesamowicie. Jeśli dziś mówi, że wiele zawdzięcza Andrzejowi Janiszowi i Witkowi Domańskiemu, którzy pracowali w Eurosporcie, to ma rację. O ile w Canale konkurencję miał olbrzymią (Smokowski – absolutne zwierzę telewizyjne, Twarowski – świetny background prasowy, luz i puenta, Laskowski numer dwa w TVP po Szpakowskim), o tyle w Eurosporcie uczył się z marszu, bo mógł siąść i tłuc wszystkie mecze od U-16 po „Eurogole”. Podszedł do pracy metodycznie – naprawił przegrodę nosową, wypracował swój styl… Talent postawiłbym u niego na trzecim miejscu. Po pasji i pracowitości. Podobno ogląda wszystko.
Ogląda i prowadzi. Oglądałem kiedyś w sobotę późnym wieczorem galę bokserską na Polsacie gdzieś poza Warszawą i wydawało mi się logiczne, że „Cafe Futbol” poprowadzi Bożydar Iwanow…
… a poprowadził Mati.
A zaraz potem studio przed ligą, mecz i potem coś jeszcze, a dzień później Magazyn Ekstraklasy.
Czasem żartowaliśmy, że gdyby mógł, to pracowałby wszędzie, w kilku stacjach – tu mecz, tam studio, Liga + Extra, a rano jeszcze by przeczytał serwis w Orange Sport. Wykorzystuje te swoje nawet nie pięć minut, ale godzinę – perfekcyjnie. Można mu zalecać, żeby trochę jednak odpoczął, ale Polsat teraz potracił prawa, więc siłą rzeczy będzie miał więcej czasu. Poza tym gdyby na jego miejscu usiadł ktoś inny, ludzie zaczęliby wyłączać telewizory.
Bo są przyzwyczajeni do trzeźwego, a nawet ostrego, krytycznego spojrzenia na nasz futbol.
Polskiej piłce nie idzie, więc ktoś tak analityczny, chłodny i złośliwy będzie oglądany. Mateusz ma dobry słuch społeczny, jak polityk. Nawet w tak ciężkim momencie, jak mecz Wisła – APOEL, gdzie Wojtek Kowalczyk mówił, że Cypryjczycy grają jak Barcelona, Mateusz miał więcej dystansu. Bramkę strzela Wilk, Wisła jest „chwilowo” w Lidze Mistrzów, a Wojtek wyłączył się, bo teza, którą budował, legła w gruzach. Borek to wytrzymał, ale wnerwia widza, bo pokazuje projekcję swoich odczuć i nie waha się krytykować. Anty-Szpak, wiadomo.
Widać to, gdy komentuje Bundesligę i często słyszymy, jak wygląda szkolenie u nich, jak u nas, ilu gra młodzieżowców, ilu u nas. I tak dalej…
Jestem skromnym człowiekiem, ale nieźle orientuję się w piłce i wiem, że trójka czołowych bramkarzy Hiszpanii to Casillas, Valdes, Reina. A Mateusz spontanicznie dorzuciłby czterech, którzy gdzieś tam jeszcze się liczą. Albo, jeszcze w Canal+, siedem nazwisk niemieckich juniorów, którzy mogliby wskoczyć do składu jakiegoś klubu. Ciach, ciach, ciach, ciach. I widać, że nie jest to wyciągnięte na poczekaniu z notatek. Ludzie mają do niego tylko pretensje o kontakty z ludźmi ze świata futbolu. Ł»e się z nimi koleguje…
To nieuniknione, nie oszukujmy się. Takie zarzuty formułują osoby nie znające środowiska.
Albo zazdroszczące. Mati nie jest do końca spełniony w skórze komentatora. On – jak mawia nasz wspólny znajomy – skomentowałby mecz, przeprowadził z trzy transfery, ułożył kalendarz rozgrywek i jeszcze zarządzał klubem.
Z czego to wynika, że w polskiej piłce jest tak mało opiniotwórczych osób?
Opiniotwórcze osoby są, ale skoro kondycja polskiej piłki wygląda, jak wygląda, to trudno się wyróżnić. Bo nie da się o niej mówić bez szydery, agresji czy złośliwości. Nie da się! Euro 2012, wielka maszyna newsowa, TVN24, stanęła przed wyborem, jak będzie ten turniej pokazywać i nagle przypomnieli sobie o wielu osobach, np. o mnie, które mają coś do powiedzenia o piłce. Świadczy to o tym, że nawet tak duża redakcja nie ma na tyle szerokiego staffu, żeby ogarnąć najważniejsze piłkarskie wydarzenie. Przewijali się tam najróżniejsi ludzie. Dyżurni kibice, typu Daniec, Barciś, Zaorski, eksperci, dziennikarze, nieśmiertelny Andrzej Strejlau, gwiazda radia Tomek Zimoch… Jest ta opiniotwórczość, ale brakuje ciągłości. Kiedy pan do mnie zadzwonił, myślę sobie: „Matko Święta, ostatnie dobre wywiady to ja czytam tylko z dziennikarzami”. Z Pawłem Zarzecznym, Mateuszem, nawet ze mną.
Kiedy Ruch wygrywa w spektakularny sposób i pasuje porozmawiać z kimś z tego klubu, zazwyczaj mamy dylemat. Patrzymy na kadrę i…. No, nie ma nikogo wyrazistego. Lepiej wykręcić do Bogdana Kalusa lub Wojciecha Kuczoka. A np. w przypadku Polonii – do Domana Nowakowskiego.
Każda telewizja chce patrzeć na świat oczami celebrytów, choć nie znoszę, gdy celebryta opowiada, jak przeżywa mecz piłkarski, bo wolałbym posłuchać rzeczowej analizy. Akurat Kuczok, Kalus i Doman się na tym znają, ale to wyjątki. Inny kuriozalny wyjątek to Janek Tomaszewski, który jest merytoryczny, ale przy tym mega złośliwy. Niedawno Zbyszek Boniek mi powiedział: „I co, kto miał rację? No, Janek!”. Bo przewidział upadek reprezentacji, Franza Smudy, farbowanych lisów i ostrzegał przed tym. Z drugiej strony, nie widzę obecnego piłkarza, który byłby w stanie – przy polityce tabloidów – prowadzić podobną publicystykę jak Tomaszewski. Nie ma zawodników, którzy niczego się nie boją i nic nie muszą.
Przykład Tomaszewskiego obnażył „jakość” TVN24. Czyli dyskusję na zasadzie: „dlaczego krytykuje pan obcokrajowców w reprezentacji, skoro sam pan grał w Hiszpanii”.
I jest to kłopot wielkiej stacji, która chce przedstawić wielki turniej, a brakuje jej czasu na nauczenie się piłki. Kiedy za komuny chciało się przeprowadzić trzygodzinną relację z pochodu pierwszomajowego, brało się sprawozdawców sportowych, bo byli sprawni i umieli się znaleźć w sytuacji „na żywca”. Wtedy nie było czarodziejstwa postprodukcji i trzeba było zasuwać na antenie. Tomek Lis uważa się za fana piłki, ale od Barcelony w górę, a resztę ma w dupie. A później, Jezus Maria, przychodzi największe wydarzenie cywilizacyjne w kraju i jest problem. Kiedyś korespondent „Rzeczpospolitej” w Rzymie, Piotrek Kowalczuk opowiadał mi, że jak Berlusconi wychodził ze stadionu, to dopadła go dziennikarka i zapytała, co sądzi o ustawieniu Milanu grającego dwoma napastnikami. Nastąpił dwuminutowy wykład. Ł»e jeden jest wysoki i wygrywa główki, drugi, szybki, schodzi na skrzydło… Naprawdę – dwuminutowa opinia, a mógł powiedzieć, że „to decyzja trenera, ale grali pięknie”. Kwestia kultury piłkarskiej. A u nas? Mają wygrać albo nie, Szpakowski zrobi atmosferę, Polska nie zginęła, a na koniec frustracja. Z drugiej strony, kanały sportowe, w tym my, szykują widza przygotowanego. Pan i moi pracownicy to pokolenie, które uczyło się piłki na Canal+. Czyli poważnie, fachowo i niekoniecznie na zasadach festynu Tymczasem u nas dziennikarzami sportowymi się pogardza. Nazywa się ich „arcybractwem”, sport jest na ostatniej stronie, mówi się o nich z wyższością…
Krzysiek Stanowski porównał dziennikarzy sportowych do politycznych i stwierdził, że ci drudzy mają dużo łatwiej, bo politykowi wystarczy podstawić mikrofon, a on sam się „sprzeda”. Ze sportowców najczęściej wszystko trzeba wyciągać.
I potem dziennikarz sportowy znakomicie zrobi pochód pierwszomajowy, a jak każe pan politykowi skomentować mecz… Jezus Maria. Kiedyś Olaf Lubaszenko, pasjonat piłki, zrobił połówkę meczu z Jackiem Laskowskim i powiedział: „nigdy więcej”. Tomasz Lis komentował otwarcie igrzysk w Atlancie i też nie przeszło to do annałów czy wielkich dziennikarskich wzruszeń. Trzeba umieć „słuchać widza”. Najlepszy przykład – reprezentacja przegrywa ważny mecz, najpierw dostaje się piłkarzom, potem trenerowi, a na końcu… „Co on pieprzy?!”. Ktoś mądry powiedział, że porażka drużyny to porażka komentatora.
Panu nie brakuje komentowania?
Nie. Mógłbym zmajoryzować antenę, a potem człowiek patrzyłby na spaloną ziemię. Pamiętam 2002 rok, przychodzę do Telewizji Publicznej, a tam Andrzej Zydorowicz, Andrzej Szeląg, Marek Madej, Szpakowski i jeden Jasina, który zaczynał. Dlaczego? Bo nikt nie chciał dawać szansy młodym. Czasem jakość na tym ucierpi, ale tego nie można się bać. Ściganie się z nimi nie ma sensu. Mam zabierać mecz Święcickiemu, jak on mi wymieni trzynastu pomocników, którzy mogliby zagrać w reprezentacji Francji. A ja? Mnie to nie bawi, wymieniłbym czterech-pięciu.
Niedawno w krótkim czasie ukazało się za to kilka wywiadów z panem, m.in. na temat Wisły i Smudy, i odniosłem wrażenie, że w roli – jak mawia Zbigniew Boniek – „opinionisty” czuł się pan jak ryba w wodzie.
Może z tego to wynika, że chciałbym napisać kilka książek, tylko nie mam czasu się za nie zabrać. O zawodzie, o ludziach ze środowiska, o swoich perypetiach w Wiśle Kraków i TVP. A kiedy do mnie dzwonią – jak mawiał Kazimierz Górski – „jak mnie zapraszają, to idę”. A wybierają nas, dziennikarzy, bo wiemy, co mamy powiedzieć i nie boimy się odważnych opinii.
Niektóre z nich podobno ostatnio się nie spodobały Bogusławowi Cupiałowi.
Nie mam pojęcia. Ludzie, którzy mi o tym wspomnieli, mówili: „O pięknie, pierwszy powiedziałeś prawdę!”. A ja odpowiadałem: „A wy gdzie jesteście? Na dworze pana Cupiała”. Była to dla mnie forma rozliczenia z Wisłą i klajstrowaniem rzeczywistości, że właściciel jest taki dobry i fajny. Tak naprawdę sam jest początkiem końca.
Zanim trafił pan do Wisły, miał pan ambicje prowadzenia klubu? Dziennikarstwo zrobiło się za ciasne?
Nie. To było zmęczenie telewizją. Poszedłem do niej jako tzw. bezpartyjny fachowiec i człowiek, który stworzył Canal+. Kiedy do niej wchodziłem, nagle rozpętała się afera Rywina. Zamieszany był w nią prezes Kwiatkowski, który mnie ściągał do TVP. Przyszedł nowy prezes i rozpoczęło się polowanie z nagonką. Idę korytarzem, spotykam Dorotę Warakomską, mówię „cześć”, a ona odwraca głowę. O, albo prezes Gaweł, walcząc ze SportFive, nie dopuścił do transmisji meczu Wisły z Realem Madryt, a ja dostałem taką zjebę… No bo kto odpowiedzialny? Basałaj! Zrozumiałem, że to wszystko nie jest dla mnie. Postanowiłem odejść i zająć się czymś innym. Nie zastanawiałem się, czy wrócę do dziennikarstwa, bo wtedy miałem telewizji serdecznie dość i tego, co wyrabiało się na Woronicza. Nie interesowało mnie wyparcie się, że Kwiatkowski wziął mnie do roboty, szukanie nowych kolegów i przekonywanie szefów, że jestem OK.
A w Wiśle po jakim czasie zatęsknił pan za mediami?
Był gorszy moment – zacząłem mówić o dziennikarzach „oni”. To było straszne. Człowiek, który całe dorosłe życie zawodowe spędził w mediach, nagle zobaczył po tamtej stronie nieobiektywnych, nieuczciwych, stronniczych i szukających newsa „onych”. Może gdybym sam nie był dziennikarzem, podszedłbym do tego lepiej, z dystansem. A ja nie wiedziałem, co się dzieje. Wydawało mi się koledzy, z którymi przez tyle lat współpracowałem, kopią mnie tylko dlatego, że wyszedłem z ich środowiska i zostałem prezesem klubu. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że ja wybaczam, ale nie zapominam. A było kilka osób, które ze zwykłego dziennikarskiego punktu widzenia – że nie wspomnę o etyce – zachowały się nie fair. Skoro Tadek Fogiel, korespondent „Przeglądu Sportowego” we Francji, a zarazem menedżer Henryka Kasperczaka, ma kształtować opinie czytelników i wypowiadać się prawie jako strona w sporze, to… wie pan. Romek Kołtoń czasem mówi: „A ty ciągle mi to pamiętasz…”. Tak, pamiętam. Ale to już moja prywatna sprawa, która dziś nie wpływa na moje relacje z nimi. W Orange często można zobaczyć dziennikarzy „Przeglądu”. Ale pamiętam. I czasem żartuję, że Mateusz Borek i Romek powinni zostać prezesami klubu i poznać, jak wyglądają sprawy budżetu, transferów itd. Wybaczam, ale nie zapominam.
Po Wiśle stał się pan łagodniejszy jako dziennikarz w stosunku do działaczy piłkarskich? Wyrobił się w panu automatyzm, żeby stawiać siebie w ich roli?
To nie jest kwestia ani łagodności, ani sympatii, tylko doświadczenia. Na pewno inaczej patrzę na tzw. kulisy klubów, czyli politykę, cięcia kosztów, wykonywania mniej lub bardziej zasadnych poleceń właściciela. Poznałem mechanizmy zarządzania wielkim jak na polskie warunki klubem i są to czasem śmieszne, a czasem straszne sytuacje.
Straszne?
Wymykające się z ogólnie przyjętych norm. Słyszę teraz, że Legia wykonuje fantastyczną pracę z młodzieżą. Tak. Ale wynika to z biedy. Jeśli nie ma się pieniędzy na transfery, to trzeba zobaczyć, co się dzieje w Akademii, która kosztowała kilka milionów złotych. Teraz trzeba dobrać do nich trenera. Wcale nie jest tak, że Urban jest genialnym szkoleniowcem. Jest po prostu dobry, ale idealnie wpasowuje się w politykę klubu i potrafi wprowadzić tych młodych do drużyny. Nie jest też tak, że Łukasik i Ł»yro to jakieś absolutnie fenomenalne pokolenie, a Wolski to Messi. Oni po prostu muszą grać.
Ale to naturalne, że w kontekście pracy z młodzieżą Legię stawia się jako wzór.
Legia jest wygraną, bo postawiła na akademię, czego nie zrobiła Wisła. Dziś łatwiej mi to wszystko zrozumieć bez zbędnego napinania się. Właściciel Legii prawdopodobnie walnął pięścią w stół, powiedział: „panowie, sorry, ale nie ma kasy. Co robią ci młodzi? Brać ich!”. Nie przejmuję się tym, że czytam na Weszło, jak to koniunktura spadła i nic się nie dzieje. Wie pan, kto najbardziej na tym straci? Menedżerowie. A kluby będą musiały przejść przez ten czyściec i grać młodymi. Baza jest coraz lepsza, stadiony mamy i może wyjdziemy z tej zapaści marketingowo-telewizyjnej. Paradoksalnie, myślę, że wyjdziemy z tej sytuacji. Szkolenie, wiadomo, kuleje, ale młodych piłkarzy mamy, jest z czego wybierać i wszystko jest kwestią chęci i przestawienia torów. A one przestawiają się same. Na razie emocjonujmy się meczami teoretycznie mniej atrakcyjnymi. Swoją drogą, podoba mi się powiedzenie, że mistrza Polski poznajemy dopiero we wrześniu, bo dopiero wtedy dowiadujemy się, co to mistrzostwo dało. To, co Śląsk pokazał w drugim meczu z Buducnostią… Jest najsłabszym mistrzem, odkąd pamiętam.
Mnie za takie słowa dostało się w komentarzach od wrocławskich kibiców.
Pana komentarz na temat tego meczu był bardzo celny. Sam bym się pod nim podpisał. Niech mnie znienawidzą we Wrocławiu, ale to się gorzej nie mogło układać. Oglądałem ten mecz i myślę sobie: „słabo w środku pola, Kaźmierczak rusza się jak dupa wołowa”. Patrzę dalej: „skrzydłowi nic nie grają”. Mija parę minut: „obrońcy też do dupy”. No i ten Gikiewicz…
Niesamowite, że tak żenujący piłkarz gra w drużynie mistrza Polski.
To fajny chłopak, mam do niego słabość, ale powinien z Boltem potrenować i to niekoniecznie piłkę nożną. Boleję nad tym „Cetnarem”, którego prywatnie bardzo lubię, ale nie wiem, co się z nim stało… Takiej żenady jak Śląsk dawno nie widziałem i dziennikarz, o ile nikogo nie obraża, a pan tego nie zrobił, ma prawo to napisać. Na koniec pomyślałem: „Matko Święta, i Orest Lenczyk miał być selekcjonerem?”. Nie, nie, nie.
Lenczyk jest znany z przygotowania fizycznego, ale selekcjonować akurat nie potrafi. W Śląsku „selekcjonerem” był Tarasiewicz.
Nieważne. Krzysiek Stanowski miał koncepcję, że Wisła, której brakowało kilka minut do Ligi Mistrzów, była słabym mistrzem. To jakim jest Śląsk? Wiadomo, że chciałoby się Europy, ale najpierw trzeba wykonać pracę u podstaw.
Wcześniej wspomniał pan, że bessa w polskim futbolu za bardzo pana nie martwi. Doszedł pan do tego wniosku po sprawdzeniu wyników oglądalności meczu Legii z Metalurgsem Lipawa?
To był rekord, na poziomie finału Pucharu Niemiec. Średnia, licząc studio i przerwę, to 170-180 tysięcy, a w najwyższych momentach – 240. Spodziewałem się mniejszej oglądalności, tym bardziej, że „wpadło” nam to w ostatniej chwili, przy małej promocji. To tylko świadczy, że w przededniu igrzysk ludzie kochają piłkę nożną. Nawet gdybyśmy jej nie obrzydzali i dystansowali wobec widzów, nawet gdy przeciwnik jest byle jakki, ludzie chcą ją oglądać. Dwa lata temu siatkarska Liga Światowa była – jak to się mówi w telewizji – „pod” Mistrzostwami Świata. Koledzy z Polsatu chcieli pójść na „challenge” – wiadomo, polscy siatkarze. I co? Oglądalność kilkakrotnie razy niższa od mundialu, który wcale nie był niesamowicie emocjonujący. Ktoś z Polsatu dobrze podsumował: „Futbol, opium dla ludu…”. Wszystkie telewizje, które konkurują z wielką piłką muszą albo uzupełniać ofertę konkurencji, albo iść na walkę…
…albo olać temat jak Canal+.
Jak przełączyłem się w trakcie Euro na Canal i zobaczyłem mecz Cracovia – Polonia… kurde, o co tu chodzi?! (śmiech) Swoją drogą, pasowałoby zbadać najchętniej oglądane mecze Ekstraklasy w Canale i porównać z tą Legią. Choć nasza oglądalność wynika z ogólnodostępności i tego, że nie trzeba za nas płacić.
A pierwsza liga jak wypadła na waszej antenie?
Na poziomie niezłych meczów Ekstraklasy. Pamiętajmy, że na zapleczu też były firmy – Pogoń, Arka, Warta, Zawisza, a nawet na taką Niecieczę ludzie popatrzą na zasadzie egzotyki. Cały czas walczymy z prezesami pierwszoligowych klubów, żeby wyprowadzać te mecze poza pasmo Canal+, bo na razie jesteśmy zmuszeni grać np. o 12:00. Andrzej Iwan, którego uważam za autorytet, twierdzi, że pierwsza liga pod względem atrakcyjności i walki nie ustępuje środkowi tabeli Ekstraklasy: „grają prostą piłę, ale wiedzą, o co chodzi. A jak przeciętniacy zaczną kombinować i naśladować Barcelonę, to zęby bolą”. Ale naprawdę można to obejrzeć, bo samą piłką hiszpańską człowiek nie żyje.
Zaczęliśmy od „Ojca Chrzestnego”, więc posłużę się słynnym cytatem z tej książki. Transmitując regularnie pierwszą ligę i od czasu do czasu większe drużyny nie złoży pan nikomu propozycji nie do odrzucenia. Szczególnie w kontekście nowych pracowników stacji.
Komentowałem mecze mistrzostw Europy, świata, Ligi Mistrzów, reprezentacji… Nigdy nie chorowałem na „nabijanie licznika” wielkimi spotkaniami. Niech mi pan uwierzy, że komentowanie Champions League wcale nie jest trudniejsze. Z zamkniętymi oczami wiadomo, że Puyol zagra do Xaviego, Xavi do Iniesty i tak dalej. Wiadomo, że lepiej bywać na salonach niż w M4, ale jestem cierpliwy i lubię wyzwania. Śmieszy mnie czasem, jak pewna stacja transmituje Ligę Mistrzów i w studiu redaktor naczelny koniecznie chce coś powiedzieć. Bardzo mądrze… Wolałbym takiego Tomka Kłosa, który na naszych oczach rozwija się jako ekspert, niż samemu usiąść i się mądrzyć, że Błaszczykowski najlepiej gra z Goetze, a gorzej z kimś tam. Byłem na finale Pucharu Niemiec, bardzo mi się podobało, ale komentował Leszek Bartnicki, bo zajmuje się tym na co dzień i dobrze wypada w duecie z Radkiem Gilewiczem.
To prawda, że między panem a Pawłem Zarzecznym jest taka mała niepisana „rywalizacja”, jeśli chodzi o wyszukiwanie i promowanie ekspertów?
Paweł ma zbyt dużo felietonów na głowie i na tyle bogate życie wewnętrzne, żeby się przejmować taką „rywalizacją”. Zbieram za to sporo jobów, że podałem rękę jemu i Iwanowi, bo to nie są tuzinkowe postaci, jeśli chodzi o życie prywatne. Patrzę jednak tylko na to, co dają stacji. A dają mnóstwo. Andrzej – skondensowaną myśl, świetną puentę, Paweł to w ogóle człowiek-instytucja. Wierzę, że tak jak ludzie chodzą na Ljuboję czy Meliksona, czasem włączają naszą stację, żeby usłyszeć, co Andrzej i Paweł mają do powiedzenia. Śmieję się, że jesteśmy telewizją ludzi odrzuconych. Niech pan zwróci uwagę na TVN – chłopaki jak z żurnala, kratka, elegancja. A u nas? Grubasy, ale co z tego? Ostatnio Paweł prowadził „Hyde Park” i powiedział na początku: „Możecie do mnie mówić „grubasie”, ale oczekuję też od was merytorycznych uwag”. Teraz nasze szeregi wzmocni Marcin Grzywacz, też waga super-ciężka. Mówię – telewizja ludzi „odrzuconych”, ale przez to autentycznych. Widz od razu zauważy sztuczność i miałkość na dachu pewnej fabryki (śmiech). Jak Iwan radzi młodemu piłkarzowi: „chłopie, nie idź tą drogą”, to trzeba go posłuchać. Kiedy startowaliśmy cztery lata temu, rozważaliśmy z szefami, czy bierzemy ludzi ukształtowanych telewizyjnie, czy jedziemy młodzieżą. Po tym czasie myślę, że dałem sobie radę, bo jestem zadowolony z tej ekipy. Kiedyś, jak przychodził młody dziennikarz, patrzyło się w CV. Dziś ci ludzie przedszkole dziennikarskie mają za sobą.
Motto, które ma pan na ścianie – „szkoła jest jak kibel, chodzisz, bo musisz” – zawrze pan w jednej z książek, które zamierza napisać?
Napisała to moja dziesięcioletnia córka, której wydaje się, że zaczyna być zwariowaną nastolatką.
A propos tej kartki – przypomniał mi się dowcip. Biuro prezesa dużej firmy, sekretarka odbiera pocztę i zanosi sporych rozmiarów kupkę listów motywacyjnych do szefa. Ten otwiera okno i wyrzuca połowę listów: – Co pan robi? – pyta sekretarka. A szef na to: – Pechowców nie potrzebujemy.
(śmiech) Cały czas dostaję te CV i czasem wołam ludzi, żeby im poczytać. „Mam 27 lat, ukończyłam europeistykę, zrobiłam dwa MBA, fakultet z socjologii, trzy lata byłam na zmywaku w Irlandii, dwa lata kelnerką, kocham sport”. Niedawno dzwoni do mnie bardzo, bardzo średni piłkarz z przeszłością w Odrze i Widzewie i mówi, że chciałby spróbować sił w telewizji. Kwestia wiarygodności, kogo sadzasz w programie. Mnie nikt nie zarzuci, że Andrzej Iwan nie grał na mundialu. On ma prawo o każdym powiedzieć: „grałeś jak pajac i nie nadawałeś się do niczego”. A jak Krzysiek Przytuła ocenia taktykę Ancelottiego? (wybuch śmiechu) Nie jest tajemnicą, że Łukasz Wiśniowski i Mateusz Święcicki ze mną mailowali, ale była w tych mailach taka temperatura, taki żar… Muszę do człowieka zadzwonić. Dostali szansę i przeszli z pełną pokorą całą drogę. Czy mieli szczęście? Tak, mieli, ale Mateusza wcześniej, o czym nie wszyscy wiedzą, odrzucił Canal+. Mówię nawet Andrzejowi Twarowskiemu: – Jak ty mogłeś temu chłopakowi nie dać szansy?
– Ale kogo miałem zwolnić?
– Daj listę, to ci pokażę kogo.
Nie boi się pan, że to kwestia czasu, kiedy ci ludzie się zwiną?
Rok temu dostałem ostrzeżenie, kiedy do Canalu odeszli Robert Skrzyński, Krzysiek Marciniak i Michał Wodziński. Siedzę na wakacjach, opalam się i przychodzą wiadomości. Łup, łup, łup! Znajomi mnie uspokajali, że poszli za produktem, ale… To boli, bo dałeś człowiekowi szansę. Pamiętam, jak Skrzyński przeżywał swój pierwszy mecz. O Jezus, jaki był stremowany! A dzisiaj komentator, który doskonale daje sobie radę i w radiu, i w telewizji. Niektórzy żartują, że powinienem odbierać tantiemy, ale mnie zabawa w menedżerkę nie bawi. Canal+ to ciągle magia. Jeśli będą chcieli znaleźć kogoś na zastępstwo, to znajdą. Nie wiem, czy ktoś powiedziałby: „Puchar Polski, Termalika, Kolejarz – zostaję!”. Jak patrzę na środowisko telewizyjne w bliskiej mi Francji… Kiedy na emeryturę odszedł facet, który komentował mecze reprezentacji, natychmiast ściągnięto frontmana z Canal+.
W TVP to nierealne.
Do czego zmierzam – Borek to naturalny komentator numer jeden III albo IV RP.
Odpowiadałoby mu prowadzenie studia z Arturem Barcisiem?
(śmiech) A to jego wujek!
Widzi pan, nie wiedziałem. To zaprosiłby do studia np. tego dzieciaka z serialu „Krew z krwi”?
To już wyższy poziom abstrakcji. Jak mawiał aktor Majchrzak, „wszystko ta dziwka, oglądalność”. Ja takich rzeczy nie oglądam. Czasem się śmieję, że programy Mateusza powinni się nazywać „Mati i jego koledzy”, ale czuje się z nimi dobrze i program wypada OK.
Ekstraklasa TV to też wyższy poziom abstrakcji?
W Ekstraklasie zmieniły się władze. Prezes Biszof to człowiek czynu umiejący kreować nowe produkty. Jest z zewnątrz, więc potrafi zachować dystans do środowiska. Poznaliśmy się, jeszcze kiedy byłem w Wiśle, bo negocjowaliśmy napis na koszulki „Tyskie”, ale odszedłem (a napis się pojawił). Biszof powiedział na konferencji, że chciałby, aby polska ekstraklasa zagościła w wielu domach. Nie wiem, czy oznacza to, że myśli o nowym projekcie telewizyjnym. Różnie się o tym mówi, wielu narzeka, ale wiem, że Holendrzy po dwóch latach zaczęli na tym zarabiać.
Po dwóch czy po pięciu?
Wie pan, nie jestem do końca pewien. Powiedziałbym chyba, że po trzech… Nieistotne. To zadanie bardziej marketingowo-biznesowe niż czysto merytoryczne. Czyli dotarcie do klienta, sprzedaż, a dopiero na końcu kontent. To decyzja nowych władz Ekstraklasy, ale kluby nie powinny na to patrzeć jako na kolejne źródło gotówki, bo tak jak przez tyle lat przejadały dochody z Canal+, to jest straszne. Sam się biję w pierś, jak podpisywaliśmy w Canale różne kontrakty z ligą. Tyle pieniędzy można było przeznaczyć na bazy, na szkolenie, a ile poszło choćby na nieudane transfery? Dziś pan prezes Ireneusz Król, związany z Polonią, mówi, że muszą wejść do Ekstraklasy, bo w pierwszej lidze są śmieszne pieniądze. I po to gość chce grać na najwyższym poziomie, żeby dostać strzykawę od Canalu? Bo nic nie przeczytałem na temat koncepcji klubu, wizji czy polityki szkolenia młodzieży. Ale ten chce iść do Ekstraklasy, bo tam przyleci taka strzykawa z Francji i łuuup! Tyle że ona jest coraz krótsza.
Canal+ też się zorientował, że wiele klubów jest nastawionych na dojenie. Coraz częściej prowadzący nawołują do stawiania na młodzież, szkolenia… Weźmy choćby materiał Mielcarskiego z Porto.
Gdyby sponsorzy walnęli pięścią w stół, mogliby wiele rzeczy wyegzekwować. Ktokolwiek weźmie Ekstraklasę przy nowym kontrakcie, pewne warunki będzie mógł zawrzeć. A że Canal już idzie w tym kierunku? Bardzo dobrze. Ileż można się podniecać analizą spalonego, strzałkami na ekranie i sześćdziesięcioma podaniami na lewo do Kaczmarka? Ale znam Tomka Smokowskiego i wiem, że uwielbia te nowinki, te bajery. I z drugiej strony to jest fajne, bo telewizja musi być kolorowa i dawać show. Canal jest kochany za produkcję i realizację, ale nie jest telewizją otwartą. Dobrze przygotowany mecz Legii z Lechem, przy porządnym komentarzu, właściwej produkcji, półgodzinnym wstępie, w sobotę o 20. skupiłby milion-półtora ludzi przed telewizorami. Liczba dyżurnych kibiców, którzy obejrzą każde głośne wydarzenie sportowe to trzy procent, czyli około miliona. Wie pan, przykład siatkówki jest cholernie zarażliwy. Plus GSM pozamiatał, poukładał wszystko jak trzeba i dziś tylko myślimy, czy będzie złoto, czy inny medal.
Ale jeśli chodzi o popularność, Bartman Szczęsnego nigdy nie przebije.
Nie przebije i pół biedy, że ci siatkarze mają pokorę. Bo czasem słucham Szymka Kołeckiego, Tomka Majewskiego, że mają żal do piłkarzy, że dużo zarabiają…. Chłopie, trzeba było grać w piłkę! Zadzwonię do kolegów, w pół godziny skrzyknę ekipę i zagramy w piłkę. A inne sporty? Co mam powiedzieć? Weź pan kulę i idziemy pchać?
Proszę powiedzieć na koniec, co pan robi w PZPN-owskiej Komisji ds. Mediów i Marketingu. O co tu chodzi?
Wieloletni dziennikarz Maciej Polkowski poprosił mnie o pomoc. Przychodzę raz na miesiąc-dwa i dyskutujemy o wydawnictwach PZPN-u i – żeby była jasność – profitów nie mam z tego tytułu żadnych. Nie sztuka pluć na PZPN, bo opluty jest maksymalnie, sztuką jest wejść do środka. Nie jestem, broń Boże, koniem trojańskim, ale razem z Adamem Godlewskim reprezentujemy tam młodą krew. W PZPN-ie są wbrew pozorom osoby o świeżym spojrzeniu. Piotrek Gołos, cokolwiek by o nim powiedzieć, nawet Agnieszka Olejkowska (nie spodoba się to pewnie na Weszło) starają się robić coś innego. Cywilizowanie PZPN-u to dość długi proces, ale nie jest tak strasznie, jak się wydaje. Związkowi brakuje przede wszystkim sukcesu, bo bardzo ciężko będzie tym ludziom przyznać się do zmiany stylu. Co więcej – każdy atak z zewnątrz zamienia ich w twierdzę. Mają niesamowite oparcie w swoim „Watykanie”, czyli FIFIE i UEFIE. Najmniejszy ruch ze strony Rządu – Blatter: „do widzenia”. Więc ewoluują po swojemu. Wolniutko, wolniutko, spokojnie… Taki Zdzichu Kręcina po tych wszystkich aferach nie powinien się już bawić w kandydowanie. O Lacie nie będę wspominał…
Pan nigdy nie miał ambicji, żeby przejąć władzę w PZPN-ie? Taka propozycja nieśmiało się przewijała przez media.
Dziękuję Pawłowi Zarzecznemu, który chodzi po mieście i plecie (śmiech). Michał Listkiewicz, Kazimierz Greń i Janusz Jesionek pytali mnie o to i mogę przysiąc na głowę swoich dzieci, że nigdy mnie to nie interesowało. Musiałbym totalnie przejść na drugą stronę barykady i nie wiem, czy udałoby mi się wrócić tak, jak kiedyś. Na studiach mieszkałem w akademiku z późniejszym znanym dziennikarzem i senatorem Tomaszem Jagodzińskim. Z pokoju 513 może wyjść jeden prezes, ale nie Basałaj. O nie… Ale jeśli do władzy dojdzie Boniek, wizerunek na pewno zostanie zmie-nio-ny. Bo obecnego image’u, bez nowego szefa z zewnątrz, nie zmieniłby pewnie nawet Tymochowicz.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIÄ„KAŁA