Jeśli Mirosław Drzewiecki twierdzi, że Polska jest dzikim krajem, to znaczy, że nigdy nie był na meczu Śląska Wrocław w Czarnogórze. A szkoda, bo to wycieczka bardzo pouczająca, choć dla wielu polskich kibiców nie skończyła się zbyt dobrze, a dla niektórych wręcz tragicznie. My również wybraliśmy się w tę podróż i trzeba przyznać, że teraz dwa razy się zastanowimy, krytykując organizację meczów nad Wisłą albo ganiąc rodzimych kibiców za ich wybryki…
Barbarzyńcy – tak dumnie nazywają się fanatycy Buducnosti Podgorica i nie ma w tym ani grama przesady. Jacy są naprawdę? Na pewno zupełnie inni od kibiców znanych z polskich stadionów, w przeciwieństwie do nich nie znają pojęcia „honor”. Zero dobrych manier. Zero oszczędzania kogokolwiek. Z Polski? No to lejemy. Nieważne czy fanatyk, czy pracownik klubu. Nieistotne czy kobieta, dziecko czy inwalida. Ważne, że się rusza (niekoniecznie o własnych siłach) i można mu spuścić łomot. Taki obraz podgorickich dzikusów dotarł pewnie do Polski jeszcze przed nami, ale jako że byliśmy na miejscu i widzieliśmy wszystko na własne oczy z bliska, grzechem byłoby się tym nie podzielić.
Sam kraj – piękny. Gorzej z ludźmi, którzy w nim mieszkają. I nie o urodę tu chodzi, bo dziewczyny i krajobrazy mają akurat urokliwe…
Tak, a nawet jeszcze lepiej, wygląda cała trasa z Serbii do Podgoricy. Rewelacja. Kręta choć w miarę dobra droga, między górami bujnie porośniętymi roślinnością o wszelkich odcieniach zieleni. Kaniony, strumyki i klimatyczne tunele. Malowniczo. Pewnie nawet sam Joos de Momper chętnie podpisałby się pod tymi obrazami.
Ciężej natomiast byłoby znaleźć kogoś, kto podpisałby się pod scenami spod stadionu w Podgoricy. Zwykło się takie sceny nazywać dantejskimi, ale chyba nawet Dante złapałby się za głowę, widząc co tam wyprawiało barbarzyńskie towarzystwo.
Stadion znajduje się właściwie w centrum miasta. Jakieś dwieście metrów od niego zaczynało się coś na podobieństwo starówek w polskich miastach. Alejki, przy nich sklepy i pełno knajp z ogródkami chłodzonymi parą wodną. Lokalni fani kręcili się po tych uliczkach, jak nakręceni. Na każdym rogu grupka policjantów, a kilka metrów obok jeszcze większa, składająca się z kibiców „rozkminiających” każdego przechodnia. W oczach mieli jakiś obłęd. Szukali ofiary jak uzależniony heroiny. Kręcili się, przechodzili z miejsca na miejsce, jakby obstawiali teren w opcji „żaden obcy się nie przemknie”. Średnio co druga z przechodzących ferajn patrzyła na nas podejrzliwie, aż przywódca jednej z nich zagaił: – How are you, Poland? Odpowiedzi się nie doczekał, skwitował wszystko głupim uśmiechem i poszedł. Nie byłoby jednak tak sympatycznie, gdybyśmy choć odrobinie bardziej przypominali kiboli niż parę turystów. Zresztą po chwili zadzwonił znajomy, który z grupą dziennikarzy akurat przebywał w innej części miasta. – Jest masakra. Nie idź na stadion na piechotę. Wszystkie wejścia obstawione przez chuliganów, którzy wypytują każdego skąd jest. Wzięliśmy taksówkę dosłownie spod stadionu tylko po to, żeby wwiozła nas pod samo wejście. Zróbcie tak samo, bo jest bardzo niebezpiecznie – poradził.
No, ale jak to my. Skoro coś się dzieje, skoro znaczy, że będzie ciekawie. Idziemy! Niezaczepieni przez nikogo poszliśmy pod stadion, gdzie napotkaliśmy na niezbyt liczną grupę wrocławskich kibiców, którzy znaleźli pośród tego całego chaosu w położeniu ludzi wrzucanych na pożarcie głodnym lwom.
Eskortował ich pan policjant. Jeden, bo jego koledzy blokowali po drugiej stronie ulicy miejscową dzicz, reagującą na ciuchy zielonego koloru, jak Smuda na obecność Weszło! podczas swoich konferencji. Przyjezdni brawurowo zapraszali do bójki, idąc w ich kierunku, w czym próbował przeszkadzać im funkcjonariusz, który jednak bardziej troszczył się o trzymane w ręce piwo. Lepiej umundurowani kumple stali, co prawda, nieopodal, ale nie interweniowali, dopóki ostatni z nich nie skończył palić papierosa. Już mieli się zbierać zapewniać gościom bezpieczeństwo, ale wówczas zorientowali się, że nie zadbali o swoje własne i zapomnieli ubrać kasków. To wywołało lekką kłótnię w ich szeregach, a w międzyczasie w stronę wrocławian poleciało kilka rac, które na miejscowych służbach nie robiły absolutnie żadnego wrażenia. Zastanawialiśmy się czy aby czasem nie użyją ich do odpalenia kolejnej fajki. Aż chyba nie wypada wspominać o latających w powietrzu jak owady kamieniach….
Przyjazd w tę okolicę choćby jednego auta z polskimi numerami rejestracyjnymi wywoływał takie poruszenie, jakby między towarzystwo wpadł właśnie granat. Policjanci Milicja kazała im w pośpiechu opuszczać swoje samochody i odganiała natychmiastowo z miejsca ich pozostawienia, gdzie z kolei momentalnie starali się dotrzeć entuzjaści z Podgoricy. Ślązacy zawracali więc bronić swojego mienia, ale na to nie pozwalali już uzbrojeni po szyję antyterroryści, goniąc ich w kierunku przeciwnym od wejścia na odpowiedni sektor. W dodatku, zamiast informować, robili wszystko, aby wprowadzić Polaków w jak największą dezorientację. Na wszelkie pytania odpowiadając serią z gumowej pałki.
Co ciekawe, cały ten kocioł miał miejsce pod wejściem, którym na stadion wchodzą piłkarze, pracownicy klubów, dziennikarze, a także sędziowie. Nic więc dziwnego, że w momencie gdy podjechał tam bus techniczny Śląska, na wyciągane przez jego przedstawicieli torby rzucono się jak na wodę w środku pustyni.
Pracownikowi biura prasowego wysypano wszystkie rzeczy na ziemię i skradziono te, które były zielone lub miały herb. Wcześniej, na mieście z partyzanta pobito Michała Mazura, rzecznika WKS-u, który ośmielił się rozmawiać w swoim ojczystym języku na czarnogórskiej ziemi. W środku zadymy znalazła się też starsza kobieta, będąca fotografem mistrzów Polski, w koszulce z naszytym herbem. Ochroniarz zamiast wpuścić ją do budynku, całym ciałem zagrodził wejście, by nie dostała się do środka.
Wrocławscy kibice, którzy pojawili się pod stadionem w tak cudnych okolicznościach i tak mogą mówić o sporym szczęściu. Tak, tak! Większość ich kolegów po szalu nie doznała przywileju dotarcia do celu kilkudziesięciogodzinnych podróży. Zatrzymywano ich w różnych miejscach Czarnogóry, wprowadzano w błąd i robiono wszystko, aby nie dojechali na mecz. Autobusy przetrzymywano pod pretekstem oczekiwania na policjantów, którzy mieli ich bezpiecznie eskortować na miejsce, ale gdy już przyjechali, to zamiast eskorty, organizowali przeszukania i lanie pałami. Ci, którzy byli kilka kilometrów od miasta chcieli iść do niego na nogach, bo pojazdom kazano zgasić silniki, a dopóki tego nie zrobili, bili je (autobusy!) pałami. Tak samo jak fanów, zaganiając do środka pojazdów i katując każdego, kto próbował wyjść. Skoro silniki nie działały, to klimatyzacja też, a przy czterdziestostopniowym upale na zewnątrz, w środku było duszniej niż w piekle. Zabroniono otwierania szyb, waląc w nie pałami, co w wielu przypadkach poskutkowało ich rozbiciem. Walono od czasu do czasu także w karoserię, a protestującego kierowcę w sześćdziesięcioletni kark.
Sami nie wiemy, czy lepiej mieli ci, którzy dojechali i pod stadionem byli jak króliki na polowaniu, czy też ci, których tłamszono gdzieś na obrzeżach miasta. Z jednej strony, trzeba było się kryć przed kibicami i służbami bezpieczeństwa, a z drugiej tylko przed mundurowymi, którzy dawali upust pierwotnym instynktom. W mieście walono pałą w dziewczynę poruszającą się na wózku inwalidzkim, a poza nim poganiano gasnącego z braku paliwa busa, przy czym wcześniej zabroniono go zatankować.
Niedługo, w Podgoricy, na tym samym stadionie, ma zagrać reprezentacja Waldemara Fornalika. Wybierającym się na to spotkanie kibicom radzimy pamiętać, że mają w tym kraju piękne góry, ale większość mieszkańców jeszcze mentalnie z nich nie zeszła.





