Jeśli ty możesz, to i ja! – historia piłkarskiej rodziny Vierich

redakcja

Autor:redakcja

20 lipca 2012, 06:22 • 7 min czytania

Pierwszy zaczynał na nizinach, drugi na szczycie. Pierwszy na nazwisko pracował latami, drugi dostał je w prezencie. Szybko okazało się, kto kontroluje grę, a kto jedzie jedynie na doczepkę. Dzieli ich wiele – ojczyzna, talent, sława. فączą więzy krwi. Dwaj bracia, którzy postanowili zostać piłkarzami.
Lata 60. we włoskim futbolu opanowało catenaccio. Grę zamknięto w obrębie własnej szesnastki, a napastnicy mogli szukać drugiego etatu. W takich warunkach wyrastał Roberto Vieri. Nie miał lekko. Nie był snajperem wyborowym, ani tym bardziej, nie palił się do gry w defensywie. Odstawienie na półkę systemu Herrery niewiele mu pomogło. „Bob” wciąż był tylko jednym z wielu. Jego klasy bronią jednak występy dla Juve i Romy. Ponoć nieźle radził sobie w duecie z Pietro Anastasim, którego był pomagierem. Swoje zagrał, swoje ustrzelił. Tak na miarę możliwości. Natomiast nie podlega wątpliwości, że największy sukces odniósł poza boiskiem. Gdzieś pod sklepieniem Bolonii.

Jeśli ty możesz, to i ja! – historia piłkarskiej rodziny Vierich
Reklama

Słoneczna Toskania, prowincja Prato. 15-letni „Bobo” stawia pierwsze kroki w futbolu. No, nie takie pierwsze, bo jeszcze w Australii coś grywał, jednak Antypody to chyba nie ten futbol… Ojciec musiał wiedzieć, że syn pójdzie w jego ślady. Ł»e będzie kontynuował jego dzieło. W Australii chcieli z niego zrobić obrońcę (!) jednak strzelał za dużo bramek. W końcu dostał błogosławieństwo. Mógł wrócić do ojczyzny. Christian Vieri we Włoszech był właściwie nikim. Kto by pamiętał o jego ojcu, który, co prawda grał w Juventusie, ale na stare lata wylądował w krainie kangurów… Nie było mowy o elitarnej szkółce piłkarskiej, czy podobnych przywilejach. Na szczęście był jeszcze dziadek.

Familia Vierich, region Prato zamieszkuje od pokoleń. Rozsławia go na całym półwyspie. To futbolowa rodzina z tradycjami, której założycielem jest Enzo (ojciec Roberto). Wielki bohater miasta. W latach 40. bronił bramki AC Prato, gdy akurat walczyli o Serie B. Wypiąstkował decydujący o awansie rzut karny. Druga liga gościła w Prato dzięki niemu. Teraz miał pomóc wnukowi. Santa Lucia to mały klub nieopodal Prato. Tam Enzo trenował bramkarzy. Jego wnuk zrobił duże wrażenie na kolegach, ale wiadomo – juniorom zwykle się nie płaci. Aby więc zmotywować „Bobo” do gry, dziadek obiecał mu pięć tysięcy lirów za każdą strzeloną bramkę. Przeliczył się. Chłopak w pierwszym meczu zdobył cztery. Skasował 20 tysięcy. Dziadek wynagrodzenie zredukował do tysiąca za gola, ale Christian pokrzywdzony nie był. Nadal kasował niezłe sumki.

Reklama

I tak się chłopak rozwijał pod czujnym okiem Enzo. Chwilę później był już zawodnikiem AC Prato. Z rozwydrzonego dzieciaka (ksywka potwór) przemienił się w małomównego, ale pewnego siebie młodzieńca. Jego początki w dorosłej piłce były dosyć nierówne. Taka sinusoida – Serie C, potem A i znowu niżej – B. Aż przyszedł sezon 1996/97. Przełom. Po „Bobo” zgłasza się wielki Juventus. Kibice odświeżają w pamięci dziwnie znajome nazwisko. Syn wychodzi z cienia ojca, a rodzina wznosi toast za godnego potomka. Od tej chwili jego życie nabiera tempa.

Sumy za które przechodzi do kolejnych klubów sprowadzają na niego gniew Watykanu (że marnotrawienie pieniędzy, że lepiej na chore dzieci). To już nie ten sam zawodnik, co na początku. Strzela multum bramek, zdobywa indywidualne trofea. Jest celebrytą. Wraz z Paolo Maldinim wypuszcza na rynek ekskluzywną kolekcję ciuchów, często gości w telewizji, mówi o swojej miłości do krykieta. Ludzie chcą o nim słuchać. Przeszedł długą drogę z nizin na szczyt. Teraz zbiera profity.

Roberto Vieri piłkarską karierę kończył w Australii. Tam też urodził mu się drugi syn – Massimiliano. Pięć lat młodszy od Christiana, ale równie dobrze zbudowany. Chłop jak dąb. Męscy potomkowie Vierich nie mają większego pola manewru. Na ogół zostają piłkarzami. To już nawet nie jest presja ze strony dziadka, czy ojca, to chęć, aby zostać najlepszym. Najlepszym w rodzinie. „Max” w okresie, gdy „Bobo” zaczynał przygodę z Juve, miał 17 lat. Jego chęci oraz boiskowe popisy brata wystarczały, aby chłopaka włączyć do struktur. Nowy Vieri, to przecież przyszłość, marketing i łaska Christiana. Wszystko miał już na wejściu. O ile „Bobo” był „włoski”, o tyle „Max” „australijski”. Mimo, że zachodnie przedmieścia Sydney opuścił kilka lat wcześniej, nadal mówił tym samym, silnym akcentem z drugiego końca świata. Był nim przesiąknięty. Dołączył do Juve, a świat stanął przed nim otworem. To kolejny napastnik z Vierich. Umownie…

Jednak, to nie jest też tak, że „Max” naprawdę był „inwalidą” i nie potrafił kopnąć piłki. Ł»e to wszystko zasługa Christiana. Owszem, na pewno duży w tym jego udział, ale byle kogo do Juventusu nie biorą. „Max” też miał talent. Roberto nawet przyznaje, że w wieku 18 lat, to on był tym zdolniejszym. Nie był czarną owcą, a dużą nadzieją. Mógł iść śmiało przed siebie i słynnego brata nakryć kapeluszem. Zostać ulubieńcem tatusia. Niestety, stało się inaczej.

W dorosłym Juventusie zaliczył dwa mecze. Oba na ławie. Gdy „Bobo” eksplodował w Atletico (24 gole w 24 meczach oraz tytuł pierwszego i, jak dotąd, ostatniego włoskiego króla strzelców w Hiszpanii), on poszedł w dół. „Stara dama” szukała tylko okazji, aby go wypożyczyć. Bała się definitywnie rozstać z nowym Vierim, ale też nie widziała dla niego miejsca na co dzień. Był kulą u nogi.

Christian szalał na całego. Ponad 40-milionowy transfer do Interu. Słowa, że do końca życia go nie opuści. Brał z futbolu pełnymi garściami i właśnie trafił do raju.

Massimiliano z każdym rokiem spadał w dół. Gdy turyńska seria niefortunnych zdarzeń dobiegła końca, pojawiło się światełko w tunelu. Napoli. Niestety, skończyło się tylko na nadziei. W Neapolu nie płacili, ale wymagali. „Max” grał, ale nie był już tym samym cudownym chłopcem, co kiedyś. Dostał ostatnią szansę. Tym razem od Franka Fariny – selekcjonera reprezentacji Australii. Facet chciał pokusić się o sporą niespodziankę. O mecz: Vieri kontra Vieri. Na początek jednak musiał „Maxa” wprowadzić.

– To dla mnie wielka szansa – mówił Massimiliano. – Cel jest prosty: zawsze tylko dobre występy. Wiem, że to nada tempa mojej karierze. – Oczywiście miałem świadomość tego, że nie mam szans na grę dla Włoch. Mają u siebie jednego z najlepszych napastników świata i tak się składa, że jest nim mój brat. Więc, gdy przyszła oferta z Australii, nie mogłem jej odrzucić – dodaje.

Tym czasem Christian zrobił chyba najgłupszy krok w życiu. Chociaż nie. Futbol to jego praca, a w pracy nie można kierować się emocjami, czy sercem. Mocna psychika i zdrowe podejście do zawodu. Tak się prowadzi interesy. Przeszedł z Interu do Milanu. Nerazzurri w żałobie. Poszło o jakąś aferę z podsłuchami. W niebiesko-czarnej części Mediolanu był już prawdziwym Bogiem, coś, jak kilka lat później Ibrahimović. Tak samo, jak Szwed, pieprzył konwenanse, a jego wyznawcy stali się największymi wrogami. Piłkarsko już nigdy nie zachwycił.

„Max”, na przełomie roku zagrał dla Australii sześć meczów. Niekoniecznie każdy z nich był dobry. Farina poleciał, przyszedł Hiddink. Vieri wyleciał z kadry tuż przed Mundialem w Niemczech. Nigdy nie zdobył bramki, nigdy nie zagrał przeciwko bratu. Jego kariera chyliła się ku niższym ligom włoskim. W reprezentacji już nie wystąpił.

Christian po epizodzie w Monako, nie był już tym samym człowiekiem. Mówił, że niedługo kończy karierę. Ł»e odpuszcza. Miał depresję. Zdaje się, że piętno Mediolanu mocno odcisnęło się w jego psychice. Inter to był najlepszy czas. Tyle sukcesów, tytuł króla strzelców Serie A (24 gole w 23 meczach), występy u boku Ronaldo. Wszystko to minęło. Sam przecież rzucił to w cholerę. Nie myślał o konsekwencjach, był przekonany, że talent go nie zawiedzie. Los za tę pewność go pokarał.

Na domiar złego, w lutym 2011 roku zmarł Enzo Vieri. Ten, który wprowadzał Christiana do wielkiego futbolu. Który ukształtował go jako człowieka. Na swój wzór. Miał 90 lat. „Bobo” był jego oczkiem w głowie, ale przecież Max to też jego wnuk. Dopingował obydwu. Dawał wskazówki. Rodzina Vierich była bardzo zżyta. Poczynając od matki Nathalie, żony Roberto, kończąc na siostrze piłkarzy – Veronice. Można sobie tylko wyobrazić, jak siadali razem przy stole. Enzo, „Bob”, „Bobo” i „Max”. Rozmawiali o ostatnich występach, wymieniali się wskazówkami, snuli wspólne plany. Wraz ze śmiercią założyciela tej wyjątkowej rodziny coś minęło. Futbol odszedł na dalszy plan.

Nie jest łatwo być wielkim, gdy całą grę kontroluje twój starszy brat. Za wszelką cenę chcesz go przyćmić. Spoczywa na tobie presja ze strony rodziny. Mimo, że znasz swoją wartość, wiesz, że ten, z którym się wychowałeś zawsze był odrobinę lepszy. Z czasem to „odrobinę” rozrasta się do niesamowitych rozmiarów. Jest nie do przeskoczenia. Nie wiem, czy gdyby nie Christian, Massimiliano byłby lepszym piłkarzem. Wiemy tylko, że bardzo chciał. Chyba za bardzo. W końcu jednak wszystko się wyrównało. „Bobo” zakończył karierę, ale nadal odcina należne mu kupony: udział we włoskim „Tańcu z gwiazdami”, miejsce na liście „FIFA100”, pierwsze kroki, jako piłkarski agent. Prowadzi życie na jakie przez lata zasłużył. Miejmy nadzieję, że pogłoski o korupcyjnych wybrykach z jego udziałem, okażą się nietrafione. Z kolei „Max” w piłkę gra już chyba tylko dla przyjemności. Wrócił do korzeni – do AC Prato. Nie musi już rywalizować z bratem. Ma pełen luz.

Ich rodzina to lata swoistej dominacji we włoskim futbolu. Vieri tu, Vieri tam. Większe i mniejsze znaczenia tego samego nazwiska. Zawsze łączone z piłką. Teraz tylko czekać na kolejne pokolenie.

RAFAف HURKOWSKI

JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!

[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]

Najnowsze

Anglia

Kasa ze sprzedaży Chelsea odblokowana. Abramowicz przekaże ją Ukrainie

Braian Wilma
2
Kasa ze sprzedaży Chelsea odblokowana. Abramowicz przekaże ją Ukrainie
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama