W całej operacji pod tytułem „Waldemar Fornalik selekcjonerem reprezentacji” PZPN chciał zachować się jak profesjonalna firma, ale niestety znowu się nie udało. Nie mogło się zresztą udać, jeśli twarzą tej firmy jest Antoni Piechniczek przemawiający do ludu miast i wsi z zapałem godnym Edwarda Gierka – ale to temat na inną opowieść. W każdym razie, pod przykrywką niby fachowości, jak zwykle mamy zwyczajną amatorkę – i to totalną. Piłka piłką, ale przecież to przede wszystkim wielki biznes i w takim biznesie powinny obowiązywać najprostsze chociaż, całkowicie podstawowe procedury.
Spójrzmy na relacje na linii PZPN – Ruch jak na relacje między dwiema niezależnymi od siebie firmami, mającymi swoją strukturę, swoje budżety i swoich pracowników. Wtedy włos zaczyna się jeżyć na głowie.
Sam wybór selekcjonera miał udowodnić, jak bardzo transparentnie i demokratycznie działa związek – nawet trenera kadry wybierano metodą głosowania. Tyle tylko, że głosowanie zostało uprzednio odpowiednio ustawione, poprzez odpowiedni dobór trzech kandydatów. Fornalik miał wygrać, w związku z czym stworzono mu konkurencję w postaci Jerzego Engela, którego prawie nikt w zarządzie nie lubi i Jacka Zielińskiego, który wprost oświadczył, że nie chce być selekcjonerem. To dopiero absurd – Zieliński w wywiadach telewizyjnych mówił, że nie ma zamiaru ubiegać się o tę funkcję i że lojalność wobec Franciszka Smudy nie pozwala mu na przejęcie schedy, a mimo to komisja techniczna związku wepchnęła go do TOP 3 – aby nie wpuścić kogoś, kto mógłby dla Fornalika stanowić realne zagrożenie w czasie głosowania, kogoś kto doprowadziłby do rozdrobnienia głosów.
Głosowanie to też pomysł chyba prosto z głowy Grzegorza Laty, czyli znikąd. Zarząd składa się przecież z osób, które nie muszą posiadać kompetencji potrzebnych do wyboru selekcjonera. Są tam osoby, które mają nakreślone różne obowiązki – np. zajmowanie się piłkarstwem amatorskim albo sprawami finansowymi – i które niekoniecznie powinny decydować o selekcjonerskim stołku. Czy na przykład powinien to robić prawnik? Chyba niekoniecznie. Wyboru powinny dokonać osoby odpowiedzialne za ten właśnie wycinek pracy związku, w praktyce tak się nawet stało (Piechniczek), ale po co urządzano całe przedstawienie? Zagrywka PR-owa, lecz bardzo nędzna. I rozmydlenie odpowiedzialności. W razie porażki będzie na zarząd, czyli na nikogo.
I wreszcie dochodzimy do Ruchu Chorzów. Wyobraźmy sobie, że firma X ogłasza, iż właśnie pozyskała bardzo ważnego pracownika – dyrektora z firmy Y. Niestety, nie wiedzą nic na ten temat w firmie Y, nie dokonano żadnych ustaleń, na jakich zasadach ów dyrektor miałby odejść. Komunikat poszedł w świat, a w firmie Y konsternacja: jakże to tak? Wszystko odbywa się pod hasłem „wyższe cele”. Cele celami, ale Ruch ma przecież własne – zresztą jako spółka notowana na giełdzie musi lojalny przede wszystkim wobec swoich akcjonariuszy. W związku z tym nie może oddawać kluczowego pracownika innej firmie, tylko dlatego, że ta inna firma tego pracownika potrzebuje. To ocierałoby się o działanie na szkodę spółki. Odszkodowanie jest sprawą zupełnie naturalną i niepodlegającą dyskusji, natomiast jego wysokość powinna zostać ustalona PRZED wyborem Fornalika na selekcjonera. Bo co by się stało, gdyby działacze Ruchu powiedzieli teraz: chcemy dziesięć milionów złotych? Co, PZPN nagle odwołałby nominację dla Fornalika? A przecież należało brać to pod uwagę, zresztą Ruch wyceniając Fornalika zaledwie na milion – bo taka suma chodzi w mediach – strzela sobie w stopę, licytować powinien znacznie wyżej. Jak Fornalik jest warty milion, a łamliwy Maciej Sadlok ze dwa razy więcej – to nie ma w tym żadnej logiki. „Niebiescy” żądając dziesięciu baniek nie byliby wcale specjalnie chytrzy, za fachowców po prostu się płaci. Gdybyśmy byli udziałowcami Ruchu, czyli gdybyśmy posiadali chociażby kilka procent akcji, żądalibyśmy od prezesa klubu, aby stanowczo walczył o bardzo wysokie odszkodowanie, na pewno nie o nędzny milion, chyba że w innej walucie.
W każdym razie popełniono błąd w sztuce, bo teraz Ruch ma wszystkie argumenty po swojej stronie i pytanie, czy z nich skorzysta (pewnie nie). Teoretycznie mógłby krzyknąć dowolną sumę, a PZPN musiałby się zastanawiać, jak z problemu wybrnąć. Dlatego jeszcze raz powtarzamy – to powinno być uzgodnione już przed wyborem Fornalika, a zarząd związku powinien otrzymać pełną informację: można głosować na tego kandydata, ale jeśli go wybierzemy będziemy musieli zapłacić X złotych.
Podczas konferencji prasowej Grzegorz Lato w ogóle palnął, że żadnego odszkodowania nie będzie, czyli tak naprawdę, że dochodzi do rabunku i że prywatnej firmie zabiera się najważniejszego pracownika, powołując go do pracy dla ojczyzny. Hmm, te czasy już jednak minęły i nie wrócą, nieważne jak bardzo chciałby tego Antoni Piechniczek. Podczas konferencji obok Laty nie siedzi Fornalik, bo w tym czasie przycina żywopłot przed domem i nie wie, że ma nową pracę. Zamiast niego głos zabiera wspomniany „Piechnik” i niestety swoimi monologami kompromituje związek (Lato powinien przerwać szybkim „Antek, nie pierdol”). Kompromitacja jest podwójna, bo dodatkowo Piechniczek stwierdza, iż to PZPN będzie miał najwięcej do powiedzenia w przypadku sztabu Fornalika, podczas gdy sam Fornalik za jakiś czas powie, że żąda pełnej autonomii. Związek z jednej strony nie może nachwalić się nowego trenera i powierza mu selekcjonowanie najlepszych zawodników, ale nie chce mu pozwolić na selekcjonowanie najbliższych asystentów. Już kiedyś Marian Dziurowicz dobrał asystenta Januszowi Wójcikowi. I wtedy zapytano Wójcika: – A co w kadrze będzie robił Edward Lorens? Wójcik w typowy dla siebie sposób odpowiedział: – Przysiady.
Piechniczek ewidentnie cierpi na niedobór władzy i chciałby coś znaczyć nawet w strukturach, do których nie powinien mieć żadnego wstępu – czyli np. w sztabie reprezentacji. To wynika z faktu, że jego ego z roku na rok rośnie w tempie galopu, jemu się rzeczywiście zdaje, że jak nie wskaże kierunku to się wszyscy młodzi pogubią. Oczywiście, Fornalik za moment oleje jego podpowiedzi i wtedy pan Antoni będzie zły i naburmuszony, ale w sumie innego go nie znamy.
Na razie Piechniczek zaprezentował bezsensowną demonstrację siły, nie mającą nic wspólnego z ładem korporacyjnym. Ponapinał mięśnie, ale 70-latek napinający mięśnie rzadko kiedy wzbudza respekt, częściej politowanie.