Cała Polska wychwala siatkarzy, a głównie – ich trenera. O tej dyscyplinie nie wiem w zasadzie nic, raz los mnie posłał na Final Four do Belgradu i zdziwiłem się, że piąty set skończono po zdobyciu piętnastu punktów, podczas gdy spodziewałem się grania do dwudziestu pięciu (skończenie po piętnastu bardzo mnie ucieszyło, bo ta dyscyplina wydaje mi się strasznie nudna, wszystkie w niej akcje identyczne – ma to podbijanie piłki sens tylko, gdy gra się po pięciu piwach na plaży). Nieważne. Wiem tyle, że trzeba walnąć na drugą stronę i że przeciwnicy mogą dotknąć piłkę trzy razy. Poznałem kilku siatkarzy – zwłaszcza Marcina Nowaka i Roberta Prygla (pozdrawiam, czyta Weszło) – ale jakoś gadaliśmy o ciekawszych rzeczach. Teraz słucham relacje i z głośników ciągle dochodzi do mnie słowo „Anastasi”. Pewnie dobry trener, ale zdaje mi się, że tak od lat ośmiu każdy trener prowadzący naszych siatkarzy okazywał się dobry, a każdy prowadzący naszych piłkarzy – zły. Jak powiedziałby mój kolega – ten od siatki zawsze jest lujem, a ten od piłki chujem.
Można oczywiście założyć, że w siatkówce ściągamy najlepszych trenerów na świecie, a w piłce prowadzą nas miejscowe, durne prawdziwki. Ale może należałoby oddać trochę chwały zawodnikom? Może to jest jednak faktycznie tak, że mecze wygrywają zawodnicy, a nie trenerzy i że mamy kolejny tego dowód? Bo jest tu jednak pewna regularność, prawda? Myślicie, że piłkarski Anastasi osiągnąłby sukces, a siatkarski Janas (jako symbol trzymania się z boku) klęskę? Ejże, bez jaj. Anastasi, Anastasi… Ale Kurek chyba jednak ważniejszy, co? Czy jednak nie? Naprawdę wierzycie w ten magiczny dotyk szkoleniowców? „On i uzmysłowił, że każdy punkt jest ważny” – usłyszałem w radiu. No, niemożliwe! Sami na pewno by na to nie wpadli! „Teraz już się tak nie denerwują po przegraniu punktu” – dodał kto inny. Strasznie głęboka myśl. Fabio Capello powiedział kiedyś, że dobry trener to taki, który bierze odpowiednie drużyny w odpowiednim czasie. Zdaje mi się, że to najbardziej cyniczna, ale i najprawdziwsza definicja dobrego trenera, jaką słyszałem – bo sęk w tym, by płynąć z falą, a nie pod falę. By wyczuwać koniunkturę – kto akurat idzie w dół, a kto w górę. Prowadzenie polskich siatkarzy to dziś wskakiwanie na falę wznoszącą.
Nie mam zamiaru deprecjonować osiągnięcia Anastasiego, bo są wielkie, jego drużyna gra wspaniale, zwyczajnie chcę ozłocić nie tylko trenera, ale też siatkarzy, którzy wynoszą na piedestał kolejnych swoich szkoleniowców – Lozano miał wicemistrzostwo świata, Castellani mistrzostwo Europy, Anastasi wygrał Ligę Światową. Są w promowaniu szkoleniowców tak samo konsekwentni jak polscy piłkarze w niszczeniu. Siatkarze chowają się za trenerów po zwycięstwach, a piłkarze – po porażkach.
W weekend kibicowaliśmy też Agnieszce Radwańskiej w finale Wimbledonu. Rozczuliła chyba wszystkich ta drobna dziewczyna, kiedy rozbeczała się po porażce i łamiącym głosem powiedziała, że „to chyba nie mój dzień”. Była w tym urocza żądza zwycięstwa, fantastyczna niezgodna na pogodzenie się z wynikiem, zamiast zadowolenia jakże wielkim osiągnięciem, czyli dojściem do finału finałów. Może jestem niesprawiedliwy, ale potrafię wyobrazić sobie polskich piłkarzy w podobnej sytuacji wypinających pierś po ordery pocieszenia.
Agnieszka wypłacze się i jeszcze na ten sam kort, w takich samych okolicznościach wróci, ponieważ nie zadowala się byle czym. I już weźmie tacę zamiast tacki.
Tenis, w przeciwieństwie do siatkówki, mogę oglądać całymi dniami, odkąd sam zacząłem grać (znowu pozdrowienia, tym razem dla mojego trenera, Roberta Kassjanowicza, bo też czyta Weszło). Myślę, że to w ogóle jest dyscyplina, której oglądanie ma sens tylko dla ludzi, którzy w życiu chociaż kilkadziesiąt razy trzymali rakietę, a więc dla tych, którzy poznali stopień trudności – techniczny i fizyczny. Przy całym podziwie dla Agnieszki – ogromnym, bo myślę, że przed nią wielkie sukcesy – dwie sprawy mnie denerwowały.
Po pierwsze – radość po finale, że „dała radę”. Tak, pięknie się podniosła i ambitnie walczyła, ale koniec końców nie dała rady. Czas na radość z awansu do finału był po półfinale. W finale już była porażka, o której mówiono tylko szeptem, albo którą nakrywano pięcioma innymi zdaniami podkreślającymi wybitności Isi. Naprawdę tak trzeba? Nasze media nie zajmują się informowaniem, tylko kreowaniem atmosfery. Dlatego znów zabrzmiało „nic się nie stało”, chociaż łzy samej Agnieszki świadczyły, że stało się i że ona jest znacznie mniej zadowolona niż ci medialni wodzireje. Moja prośba – cieszmy się po zwycięstwach, a nie po porażkach, to zdrowsze i logiczniejsze – a był czas, żeby się cieszyć, lecz wówczas rozprawiano o Grzegorzu Lacie. Znam zasadę „chwała pokonanym”, zgadzam się, że i tak Radwańska zasłużyła na brawa, ale na Boga jest coś dziwnego w tym, że po przegranym finale dziewczyna zbiera więcej pochwał niż po wszystkich wcześniejszych wygranych spotkaniach. Czy dziennikarze są od tego, by osładzać sportowcowi porażkę?
Po drugie – deprecjonowanie rywalek Polek ze względu na ich wygląd. Marek Migalski, rzekomo polityk, ale raczej polityk-gawędziarz, pozwolił sobie na komentarz, że Radwańska gra przeciwko amerykańskiemu Grodzkiemu. Ja przyznam, że gdy Serena wzięła do ręki mikrofon to okazała się sympatyczną, wesołą dziewczyną, chociaż jak dla mnie w zakresie zniewieścienia Migalski jest całkiem blisko Amerykanki. Nasłuchałem się dowcipów o siostrach Williams (od najprostszych: po co im spodenki – żeby nie było widać jaj), nasłuchałem się wcześniej o Bjoergen (pamiętacie żart sprzedany przez Burneikę: od czego Bjoergen ma taki biceps – od walenia konia) i zastanawiam się: to teraz źle, kiedy sportsmenka ma mięśnie? My będziemy wygrywać w kategorii „zgrabne”, a inni w kategorii „umięśnione”. Cóż, w sporcie chyba jednak mięśnie są w cenie i śmianie się z dziewczyn, że włożyły mnóstwo wysiłku w to, by nabrać takiej a nie innej masy wydaje mi się strasznym prostactwem, godnym Migalskiego i jego kumpli. Fajnie, że Radwańska ma zgrabne nogi, ale niewiele mnie jej nogi interesują, tak jak nie interesowały mnie jakże inne nogi Agaty Wróbel. No właśnie, ta nasza Agatka to też nie była Miss Universum, co? Ale nikt jej nie powiedział, że nie wygląda jak wróbel, tylko jak strach na wróble? Była nasza, więc była „urocza”? „Nasz Wróbelek”.
Jak ktoś ma problem z umięśnionymi dziewczynami to niech nie ogląda kobiecych sportów. Zresztą, podejrzewam, że Migalski woli sporty męskie.
KRZYSZTOF STANOWSKI