STAN EURO (16): Kocham zwycięstwa faworytów!

redakcja

Autor:redakcja

02 lipca 2012, 02:49 • 11 min czytania

Kiedy miałem niecałe trzynaście lat, Legia Warszawa przegrała z Lechem Poznań 0:1. W samochodzie, zielonej Skodzie Favorit, której sportowego sznytu dodawał dość tandetny, ale modny wówczas plastikowy spojler, rozbeczałem się kompletnie. Mam tę scenę przed oczami. Staliśmy na Czerniakowskiej w sznurze aut, ja szlochałem, a tata pocieszał: – Nie płacz, Legia jeszcze nie raz przegra mecz… Nie pojmowałem tego zupełnie, ponieważ akurat wtedy miała serię ze trzech lat bez porażki na własnym obiekcie i właśnie ta z Lechem była pierwszą, którą widziałem na oczy. Co więc on wygadywał, do licha? I co to za pocieszenie, że jeszcze przegra?!
Chodziłem na mecze blisko trzy lata i nigdy nie byłem świadkiem przerżniętego spotkania, w głowie mi się to nie mieściło, zdawało mi się, że u siebie wygrywa się zawsze, że nie wygrać u siebie to jak zostać Stomilem Olsztyn, który miał Cezarego Bacę w ataku i nikogo więcej. Gola strzelił Jacek Dembiński, jakoś pod koniec, na bramkę od strony فazienkowskiej, ale lepsza była Legia, miała więcej sytuacji, Zbigniew Mandziejewicz jeszcze w pierwszej połowie z bliska huknął w poprzeczkę tak mocno jak Laguna, tylko że piłka poprzeczki nie złamała i wyszła w pole.

STAN EURO (16): Kocham zwycięstwa faworytów!
Reklama

Chyba od tamtej pory nienawidzę, gdy w futbolu wygrywają słabsi. Nienawidzę tego poczucia niesprawiedliwości. Myślę, że to kwestia dorastania przy odpowiednim klubie. Gdybym kibicował Siarce Tarnobrzeg albo Zagłębiu Sosnowiec, pewnie podświadomie za każdym razem trzymałbym kciuki za gorszych, wypatrywałbym każdej sensacji. Ale ja wychowałem się na Legii i z reguły sensacja oznaczała sensacyjny łomot na prowincji. „Niespodziewana porażka Legii”. „Sensacja w Stalowej Woli”. „Zaskakujące zwycięstwo Warty”. Rzygałem tymi tytułami.

Dlatego nie przeczę, kocham sprawiedliwe rozstrzygnięcia. To może łatwe, ale w boksie lubię Kliczkę, zwłaszcza Witalija, kiedyś Tysona, Lennoxa Lewisa, żadnych pieprzonych pretendentów, którzy marzą o zadaniu jednego szczęśliwego ciosu. W Formule 1 byłem za Alainem Prostem, w tenisie za Agassim (tu lekka niekonsekwencja, należało kibicować Samprasowi, ale wydawał mi się antypatyczny i irytował mnie ten jego jęzor), w koszykówce za Isiahem Thomasem z Detroit, a w… Hmm, istnieją jeszcze jakieś dyscypliny sportu? A, zimowe. No to lubiłem Alberto Tombę, pewnie głównie za nazwisko, które po latach stało się zmorą jednego mojego kumpla. Tu takie małe odejście od tematu. Tomba wrócił do formy, czy do zjeżdżania w ogóle, już nie pamiętam. W każdym razie kumpel – niespecjalnie odpowiedzialny, dziecka nie dałbym mu potrzymać, niedopitej flaszki też nie – w jednej z gazet miał dyżur i akurat tego dnia startował Tomba. Wygrał pierwszy zjazd, kolega dał tytuł na ostatnią stronę „Tomba znowu La Bomba!”. I poszedł do domu. Nieszczęśliwie się stało, że w drugim zjeździe Tomba się wyrżnął i zawody skończył ostatni. Dzień później nagłówek zrobił się dyskusyjny…

Reklama

No dobra, do rzeczy. Lubiłem i lubię lepszych. Ktoś może uznać to łatwiznę, za płynięcie z prądem, ale co zrobić? Po prostu doceniam mistrzów, którzy włożyli tyle pracy, tyle wysiłku, by później przez lata czerpać z tego korzyści. Drażnią mnie sportowe meteoryty, ludzie, którym dupę uratował szczęśliwy podmuch wiatru, centymetr w jedną czy w drugą stroną. Ubóstwiam hegemonów. I kiedy pewnego dnia im się wszystko sypie, kiedy cokolwiek przestaje się im układać, kiedy dostają niezasłużone lanie – żal mi ich. Nie chcę w sporcie oglądać, jak słabszy pokonuje lepszego. To jest dobre w filmach. W sporcie chcę, by zawsze triumfował najlepszy.

I właśnie dlatego w finale mistrzostw Europy trzymałem kciuki za Hiszpanów. Doceniam grę Włochów w całym turnieju, podobali mi się, byli godnym finalistą, ale moim zdaniem nie byliby godnym zwycięzcą. Patrzę na Włochy i na Hiszpanię nie tylko jak na drużyny z Pirlo, De Rossim, Montolivo albo Xavim, Iniestą i Ramosem. Patrzę jak na drużyny, które miały całe lata, by mnie przekonać do siebie. Na Hiszpanię, która od 2007 roku przegrała tylko jeden mecz o stawkę (w 2010 roku ze Szwajcarią, w finałach mistrzostw świata, ewentualnie dwa, jeśli doliczyć spotkanie z USA o nieistotne trofeum) i na Włochów, którzy dwa lata temu w finałach mistrzostw świata nie wyszli z grupy, a wyszła Słowacja. Patrzę na Hiszpanów i widzę Barcelonę, Real Madryt, czyli kluby, które odjechały całej Europie. A te włoskie – niestety – jakoś mnie nie porywają. Włoskie, słusznie czy nie, kojarzą mi się z korupcją.

Granica między zwycięstwem i porażką bywa bardzo wąska, to może być pół centymetra, jak Messi trafiający w poprzeczkę w meczu z Chelsea, albo jak Bruno Alves w meczu Portugalia – Hiszpania. Nie da się wszystkich spotkań wygrać w sposób bezdyskusyjny, nie da się za każdym razem wycierać przeciwnikiem podłogi. Raz masz szczęście i wygrasz, a raz pecha i przegrasz. Sztuką jest jednak być ciągle tam na szczycie, w ogniu walki, ciągle toczyć wielkie bitwy i zazwyczaj wychodzić z nich zwycięsko. Sztuką jest wzbudzać strach u każdego przeciwnika i sprawiać, by to on się głowił całą noc, jak cię zatrzymać. Hiszpański pakiet – gdy wrzucimy do jednego worka reprezentację i kluby – to właśnie gwarantuje. Owszem, może Real przegrał z Bayernem, a Barcelona z Chelsea, kilka dni temu mogłaby Hiszpania odpaść po karnych z Portugalią, tak jak w 2010 roku mogła nie wygrać finału z Holandią (Robben!), a w 2008 ulec Włochom w konkursie „jedenastek” po wyjściu z grupy. To wszystko mogłoby się zdarzyć, pewnie nie w komplecie, ale w jakiejś części – a i tak ten pakiet hiszpański wzbudzałby mój podziw. Trofea to tylko konsekwencja stylu, jaki objęli Hiszpanie, konsekwencja ich klasy i umiejętności. I nawet gdyby ostateczny dorobek nie był aż tak imponujący, na skutek jakichś przypadkowych rozstrzygnięć (tak jak przypadek pozwolił wygrać wszystko), to i tak byliby najlepsi. Ale cieszę się, że po raz kolejny dostali nagrodę za to, co stworzyli.

Nie podobała mi się Hiszpania w Euro 2012, co pisałem wiele razy. Nie podobała mi się JAK NA HISZPANIĘ – i tego chyba nie uwypukliłem dostatecznie. Jestem absolutnie zakochany w tym stylu gry i czasami denerwowałem się, że nie przynosił aż takich rezultatów, jakich bym oczekiwał, bo przecież poprzeczka jak w konkursie skoku wzwyż ciągle idzie w górę i ja już się nie zadowolę tak łatwo tym, co widziałem dwa lata wcześniej. Ale to wciąż jest Hiszpania, od której w piłkę nikt nie gra lepiej. Zdaje mi się, że przez cały turniej nie pochwaliłem tak naprawdę żadnej drużyny, bo żadna mi jakoś w stu procentach nie podchodziła, tak jak poza Pirlo nie powalił mnie żaden piłkarz (Pirlo zyskuje najbardziej oglądany na żywo, a nie w telewizji). Włosi byli bardzo OK, Niemcy może też, ale tyle się nasłuchałem o tej potędze z Berlina, że koniec końców spodziewałem się więcej. No i ta Hiszpania – niechlujna jak na siebie, bo przecież gdyby była Francją to bym piał z zachwytu, jakiego Francuzi dokonali postępu. Ta Hiszpania lekko zgrzytała, ale tak naprawdę ile razy zajrzał jej w oczy strach w tym turnieju? W grupie raz, jak jeden Chorwat miał piłkę na głowie. I z Portugalią też raz, jak Ronaldo dostał piłkę na lewym skrzydle i uderzył nad poprzeczką. To były jedyne momenty w całym Euro 2012, kiedy faktycznie mogła im się stać krzywda. Cholernie tego mało.

Jeśli oni wygrali w taki sposób Euro 2012, nie grając futbolu życia (przecież widywaliśmy już lepszych i Iniestę, i Xaviego, i Fabregasa, i Silvę), to tym bardziej świadczy to o ich klasie. Ja, jako fan hiszpańskiego futbolu, byłem trochę rozczarowany, ale co mają powiedzieć inni, skoro ci zawodnicy nie potrzebowali szczytowej formy do wygrania takiego turnieju?

Kilka dni temu mieliśmy w restauracji Champions spotkanie z czytelnikami – my, czyli dziennikarze, ja, Paweł Zarzeczny, Przemek Rudzki i Michał Pol. Przemek powiedział, że ciągle podania Hiszpanów nie dają efektu i ja odpowiedziałem, że owszem, dają – że trzeba tylko odpowiednio zdefiniować cele. Nie zawsze celem w podawaniu piłki musi być strzelenie gola, czasami celem może być to, by go nie stracić. Lesław Ćmikiewicz mówił kiedyś do piłkarzy – jak nie wiecie co zrobić z piłką to podajcie przeciwnikowi, niech on się martwi. Ta myśl nie zaprowadziła Ćmikiewicza zbyt daleko, bodajże do kompletu porażek w selekcjonerskiej karierze, za to Hiszpanie, którzy piłki na wszelki wypadek wolą się nie pozbywać, jakoś się trzymają. Ta filozofia jest mi bliższa. Aha, Grzegorz Lato mawiał jeszcze inaczej – „jak nie wiesz co zrobić, to stań na piłce”. Hmm, tak się chyba turniejów nie wygrywa, chyba że turnieje w staniu na piłce, ale takich nie znam.

Hiszpania w Euro 2012 nie zagrała tak, że będę ją wspominał za dziesięć lat. Ale Hiszpanię z lat 2008-2012 z Euro 2012 włącznie – już tak, bo odkąd interesuję się futbolem nie widziałem drużyny narodowej, która pozwalałaby przeciwnikom na tak niewiele. Spoglądam w bilans z ostatnich pięciu sezonów, o ile nie walnąłem się w rachubach to wygląda on tak: 70 zwycięstw, 7 remisów, 5 porażek. Bajka. Za mojego życia tak regularnie łupiący innych dream-team nie istniał.

* * *

Podobnie jak drażniło mnie, że nagle wszyscy rozkochali się we włoskiej kadrze i nie oddawali należnego szacunku staremu mistrzowi, tak irytował mnie powszechny zachwyt nad Balotellim. Ulegali mu wszyscy, kilku chłopaków z Weszło też, nie mój interes, kto komu imponuje, a kto nie. W każdym razie jak wyczytałem, że Mancini twierdzi, iż Balotelli może dostać Złotą Piłkę to pomyślałem – chłopie, najpierw to niech on od ciebie dostanie pewne miejsce w podstawowym składzie Manchesteru City, bo z tego co wiem to z tym bywa różnie i w poprzednim sezonie pełne 90 minut to rozegrał raptem osiem razy.

Balotelli to freak, na swój sposób uroczy, łakomy kąsek dla dziennikarzy. Nie ma nic łatwiejszego niż dobry tekst o świrze, zwłaszcza takim, który potrafi i wkurzyć, i rozbawić, i rozczulić (np. przytulając przybraną matkę). Myślę, że on – Mario – ma jeszcze dużo do zrobienia, że może być ambasadorem ludzi zwichrowanych, wszelkich oryginałów, może pomóc dzieciom odrzuconym, może walczyć z rasizmem, z wieloma rodzajami uprzedzeń, ale że przede wszystkim ma dużo do zrobienia na boisku. Może ja się nie znam, ale póki co to on dla mnie jest taki sobie, w czasie Euro popatrzyłem sobie na niego na żywo i nie zauważyłem, żeby któregokolwiek obrońcę minął dryblingiem (a takich napastników lubię najbardziej). Kiedy więc słyszę, jak ludziom się wmawia, że Balotelli to jeden z najlepszych piłkarzy świata – a wmawiało się tak, oj tak – to nóż mi się w kieszeni otwiera. Jeden z najlepszych, ale z ilu najlepszych? Bo przecież nie z pięciu. No i nie z dziesięciu. Raczej nie z dwudziestu. Zwykły napastnik. Dobry, wiadomo, ale jednak zwykły. Duży, silny, szybki, czasami pierdolnie. Kilka godzin przed finałem na profil Weszło na Facebooku wrzuciłem kilka zdań – że wszystkim na punkcie Balotellego odwaliło, a przecież on w całych mistrzostwach zagrał jeden naprawdę dobry mecz, dwa bardzo słabe i dwa średnie. Dwa gole w półfinale to oczywiście wielki wyczyn, ale bardziej imponował mi Thuram, boczny obrońca, kiedy strzelił dwa w 1998 roku przeciwko Chorwacji i odwrócił wynik półfinału z 0:1 na 2:1. Wtedy nikt się Thuramem aż tak bardzo nie przejmował, bo nie był taki „fajny”, chociaż wiadomo, że „fajność” Balotellego nie jest prosta do zdefiniowania.

Wnerwia mnie ta spontaniczność w głoszeniu opinii, gdyby Balotelli strzelił gola w finale, zwłaszcza na wagę zwycięstwa, to faktycznie niektórzy uznaliby, że jest lepszy od Ronaldo i od Messiego. Ale tak to już w piłce jest. Dzisiaj, po tylu latach, mundial z 1998 roku uchodzi za popis Zinedine’a Zidane’a, chociaż na mój gust to on wtedy miał fatalne mistrzostwa (czerwona kartka w grupie, potem powrót i nieprzekonujące występy), ale w finale dwa razy strzelił po rzucie rożnym. Zastanawiam się – ile goli po rożnych Zizou zdobył przez całą karierę? Z pięć się uzbiera? Piłka – w przenośni i dosłownie – dwa razy spadła mu z nieba i w dużej mierze na bazie tego wybrano go piłkarzem roku (chociaż był geniuszem, nie kwestionuję).

* * *

Przewinął się temat ulubionych bokserów, czy tam pięściarzy, jak kto woli. No to już się domyślam, że ten cały Szpilka moim ulubionym nie będzie. Przypadkiem – bo w knajpie – obejrzałem jego walkę z jakimś dziadkiem, macali się dziesięć rund, a po ostatnim gongu przytulali, pozdrawiali i uśmiechali do siebie na przemian. Hmm, czy ktoś pamięta Tysona, który by zaraz po walce żartował z przeciwnikiem? Już nie chodzi mi o to, że zazwyczaj przeciwnik nie był w stanie żartować, bo szukał zębów, ale generalnie kipiała z Tysona agresja, wylewała się nienawiść. A Szpilka z tym dziadkiem – jak najlepsi kumple. Zaraz się będą dodawać do znajomych na Facebooku, żeby znajomość przetrwała.

Coraz bardziej boks mi się nie podoba, poznałem ludzi, którzy nim kręcą, wiem, że połowa ich pracy to załatwianie dup sędziom (albo synowi sędziny – bo i takie historie się zdarzały), że kariery się teraz programuje, że ściąga się ludzi, którzy zawodowo zajmują się promowaniem nowych talentów zarabiając w ryja. Patrzę na to i zastanawiam się, czy nie więcej sensu ma wrestling, tam chociaż od razu wiadomo, że chodzi o przedstawienie, a i do tego przedstawienia aktorzy są odpowiednio przygotowani, np. napakowani, podczas gdy połowa bokserów przyjeżdżająca do Polski składa się z tłuszczu.

Nie wiem, kto w przyszłości wykupi dostęp do walk Szpilki za 30 złotych, ja na pewno nie. Domyślam się, że jakimiś gównianymi walkami zostanie podprowadzony do starcia z kimś poważnym, może z którymś Kliczką, jeśli się wyrobi przed końcem ich karier, dostanie dużą bańkę za walkę, zbierze oklep i przyjdzie czas na kolejnego młodego, zdolnego. Na razie, szanowny panie „Szpilo”, i panu polecałbym częstsze wizyty na siłowni, kosztem wizyt w salonach tatuażu. Nawet za tymi malowidłami nie da się ukryć, że cycki latają panu jak Pameli Anderson w „Słonecznym Patrolu”.

* * *

Zakończę futbolem. Jak całe mistrzostwa Europy zorganizowaliśmy fantastycznie, tak akurat ostatnie dni nie przypadły mi do gustu. W niedzielę to powinna być wielka, biletowana impreza na Stadionie Narodowym, połączona z koncertami wspaniałych gwiazd i oglądaniem meczów na czterech zawieszonych tam telebimach (doskonała jakość, wszystko widać). Tymczasem Warszawa zakończyła Euro 2012 wraz z końcem meczu Niemcy – Włochy. Później już było jak w knajpie, w której niby jeszcze jest obsługa, ale już zakłada krzesła na stoły i sugeruje klientom, by się zbierali. Słabo. Zabrakło rozmachu, koncepcji, fantazji. Zabrakło takiego „światełka do nieba”, jakie organizuje Owsiak. Ja wiem, że strefa kibica, że można przyjść, ale finał – zakończenie naszego turnieju – to powinno być coś, że tak się wyrażę, z wypierdem. Euro powinno skończyć się wybuchem, a tymczasem po prostu ktoś zgasił światło…

KRZYSZTOF STANOWSKI

Najnowsze

Anglia

Maresca potwierdza. Zawodnicy Chelsea wracają po kontuzjach

Braian Wilma
0
Maresca potwierdza. Zawodnicy Chelsea wracają po kontuzjach
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama