Nie brałeś udziału w konkursach, nie wylosowałeś biletu albo przespałeś okres rejestracji – nic straconego. Nadal możesz wejść na każdy mecz turnieju. Kwestia dobrych chęci i… pieniędzy. Właśnie z myślą, by zweryfikować taką tezę wybrałem się do Poznania na mecz Włochów z Chorwatami. Sprawdzić, a raczej utwierdzić się w przekonaniu, jak jest naprawdę. Czy faktycznie, jak twierdzi UEFA, biletu nie można po prostu sprzedać lub oddać innej osobie? A jeśli właściciel wejściówki… umrze, to co? Trzeba najpierw przeprowadzić postępowanie spadkowe? Skąd w takim razie dziesiątki ogłoszeń o biletach na aukcjach internetowych? – zastanawiam się przez chwilę, będąc niemal pewnym, że to bujda.
Jeszcze z domu wykonuję kilka telefonów.
Pierwszy: Miałem cztery bilety, ale niestety wszystkie poszły – słyszę od sprzedającego.
Drugi: Włochy – Chorwacja, pierwsza kategoria, sprzedam za tysiąc złotych…
Trzeci: Mam dwa ostatnie. Druga kategoria, naprawdę dobre miejsca.
– Cena taka, jak na aukcji? (280 zł) – pytam.
– Nie, nie. To cena nominalna.
– Czyli za ile kupię?
– 500 złotych. Proszę się decydować, bo już kilka innych osób pytało.
– Skonsultuję się i zadzwonię do 15 minut.
Oczywiście oddzwaniać nie zamierzam, bo wcale mi tego biletu nie potrzeba. Jadę – na miejscu handel musi kwitnąć jeszcze bardziej. Ciekaw jestem, jak minie podróż, która w obie strony ma zająć równo dobę, pociągiem, bez użycia czterech kółek. Jest szósta rano. Na stacji w Krakowie pustka – tylko jeden Holender w koszulce „Nederland” zaplątał się jakby przypadkiem. Wygląda biednie, ale to pewnie efekt ostatnich ciężkich przeżyć. Trudno zgadnąć czy dopiero wraca, czy już wyjeżdża, bo uznał, że dłużej siedzieć w Polsce nie ma sensu.
Po niespełna trzech godzinach jestem w Warszawie. To jedyna opcja podróży , która pozwala dotrzeć do Poznania – według planu – w niespełna sześć godzin, by być na miejscu już w południe. Wsiadam do pociągu relacji Warszawa Zachodnia – Poznań i wreszcie wiem, gdzie jadę… Ludzi jak na targu w Bangladeszu i wszechobecny zapach piwa. Musiało go w tym przedziale popłynąć już kilkanaście litrów…
Zgodnie z rozkładem: o 12:30 jestem na miejscu. Już na stacji jestem pewien jednego: Poznań będzie miał tego dnia trzy kolory: biały, czerwony i niebieski, jak na chorwackiej fladze. Mam wrażenie, że na jednego Włocha przypada kilkudziesięciu Chorwatów. Są wszędzie. Morze rozwrzeszczanych i rozśpiewanych Chorwatów. Na Starym Rynku zajmują WSZYSTKIE ogródki piwne. Na każdym rozwieszają flagi – Mostar, Zagrzeb. Jest nawet transparent „Connecticut Croatia”. Dwóch facetów przygrywa na gitarze. Trzeci targa pod pachą instrument większy od niego samego, który wygląda jak – tak, zabrzmi niedorzecznie – wiolonczela. Inny wymachuje kuflem piwa w jednej ręce,w drugiej trzymając dmuchaną lalę, ubraną w koszulkę Italii. Włosi przemykają tylko gdzieś ukradkiem. Nie to, żeby mieli się czegoś obawiać, ale chyba wiedzą, że trafili na nie tą imprezę. Nie byli na nią zaproszeni.
– Jest to samo, co przed meczem Chorwacji z Irlandią. Wtedy też nas zalali. Niesamowite, nigdy czegoś takiego nie widziałem. Może jak Lech zdobywał mistrzostwo, raz jedyny. Ale oni są naprawdę wszędzie – opowiada taksówkarz, z którym jadę na stadion. – Trzydzieści złotych, bo pan Polak. Od Włocha wziąłbym pięćdziesiąt. Irlandczyków woziliśmy i po stówie – mówi, jakby oczekiwał, że podziękuję za promocję. Główna droga prowadząca do stadionu jest zamknięta już od kilku godzin, kilkaset metrów trzeba przejść na piechotę. I wreszcie, ostatnie skrzyżowanie przed ul. Bułgarską – znajduję to, czego w myślach szukałem.
– Bilety, bilety! Tickets!
– Po ile? – pytam.
– Facet odpowiada po włosku, a kiedy widzi, że nie dosłyszałem, wyciąga z kieszeni telefon i wystukuje 150. – One hundred fifty! Euro!
Idę dalej. – Druga kategoria, bardzo dobre miejsca.
– Dużo ich jeszcze macie? – pytam.
– Nie, dwa ostatnie, już się kończą. Wszyscy sprzedają resztki.
– Po ile?
– Sto euro, ale tylko jak weźmiesz oba. Za jeden 130.
– Ja sprzedam panu jeden za stówę, 420 złotych i jest pana. Trzecia kategoria, miejsce za bramką – wtrąca się facet w średnim wieku. – Ja tu wcale nie handluję. Syn jest wolontariuszem. Wygrał darmowy bilet, siedzi już na stadionie, a ja ten próbuję sprzedać. Wszystko uczciwie – zarzeka się o nic nie pytany. Każda wejściówka wystawiona jest na czyjeś nazwisko. – I nie ma z tym problemu? – pytam. – Jasne. Jak ktoś wygrał na przykład dwa bilety, to i tak oba są na jego nazwisko. Przy wejściu nikt tego nie sprawdza. Nie ma się czego obawiać – zapewnia.
Odchodzę. Biletu wcale nie potrzebuję, choć gdybym musiał go kupić, facet brzmi na tyle wiarygodnie, że nie miałbym oporów. Sytuacja powtarza się jeszcze kilka razy. Najniższa cena jaką słyszę to 90 euro. Mecz Włochy – Chorwacja, sektor za bramką. – Tam, gdzie zawsze siedzi „Wiara Lecha” – tłumaczy sprzedający.
Do meczu jeszcze ponad dwie godziny. Krążę dookoła, przyglądam się, jak przebiega wpuszczanie na stadion: szybko, sprawnie i bez kolejek. Wszędzie masa wolontariuszy, ale już sama kontrola po kilku minutach obserwacji wydaje mi się pobłażliwa. Jeden facet wchodzi ze sporej wielkości torbą, pokazuje, że w środku ma laptopa. Nie musi zostawiać w depozycie. Przechodzi przez bramki z biletem na inne nazwisko, który chwilę wcześniej kupił na skrzyżowaniu z Bułgarską. Mam wrażenie, że gdyby miał w tym jakiś interes, wniósłby na stadion kilogram trotylu. Tym radosnym wnioskiem kończę obserwacje.
Na trybunach Chorwaci rządzą niepodzielnie. Robią nieprawdopodobny kocioł. Realizator transmisji co raz wyłapuje jakiegoś wymalowanego przebierańca, ale zdaje się, że jest ich tylu, że nie skończą mu się do ostatniego gwizdka. Włosi głęboko w tle – od początku do samego końca. Trochę tak, jakby na mecz Lecha przyjechali kibice GKS-u Bełchatów i w skromnej liczbie nie byli w stanie przebić się przez zgiełk fanów rywala. Gdy Pirlo strzela na 1:0, słychać głównie gwizdy. Kiedy wyrównuje Mandzukić – wybucha dzika eksplozja radości, przy której – podejrzewam – piłkarzom aż chce się wrzucić piąty bieg i próbować trafić po raz drugi. Włosi są tego dnia moim osobistym rozczarowaniem numer jeden.
Na koniec jeszcze słowo o organizacji, którą na własnej skórze odbieram jako absolutnie FANTASTYCZNÄ„. Nie przyzwoitą. Nie dobrą, ale naprawdę wzorcową. Po ostatnim gwizdku, kilkaset metrów od stadionu, czekają już podstawione autokary, które mają za zadanie przewieźć widzów z powrotem do centrum miasta. Po paru minutach jazdy kierowca tłumaczy dwójce Włochów, jak dotrzeć na Stary Rynek, oznajmiając wszystkim, że to koniec kursu – ostatni przystanek. Sam odpuszczam badanie pomeczowej atmosfery. Chyba jestem w stanie ją sobie wyobrazić – Chorwaci rządzą bez względu na wynik. Pytam którędy na dworzec kolejowy. – Proszę nie wysiadać, wracam tamtędy, podrzucę pana – rzuca kierowca i faktycznie – pięć minut później, dzięki tej zaskakującej uprzejmości, jestem na miejscu.
Można wracać. Jeszcze mała kawa w przydworcowym „Starbucksie” z dwójką Włochów, wymalowanych na twarzach, którzy dosiadają się do stolika z braku wolnego miejsca. „Nearly espresso” – kwitują po jakimś czasie z krzywym uśmiechem i wychodzą. Ale to trochę tak, jak oni. Przy Chorwatach byli wczoraj „nearly kibicami”.
PAWEŁ MUZYKA


