Robert Krasowski, niegdyś redaktor naczelny “Dziennika”, a dziś współwłaściciel wydawnictwa “Czerwone i Czarne” niedawno powiedział mi: – Nie potrafię tego zrozumieć, ale z mojego doświadczenia wynika, że kompetencja dziennikarzy sportowych wydaje mi się zdecydowanie większa niż kompetencja dziennikarzy zajmujących się polityką.
Jego “doświadczenie” związane z kontaktami z jednymi i drugimi zapewne nie jest zbyt wielkie, a na sto procent nie jest jednakowe. Z racji wysokiej pozycji w środowisku trafiał raczej na tych lepszych niż gorszych. Funkcja skutecznie odgradzała go od skończonych tumanów ze świata sportu, co w przypadku polityki – w której robi na co dzień – nie było możliwe. O ile sam nie nadaję istotnej rangi zawodowi dziennikarza sportowego (to głupi zawód, niepotrzebny, ale wygodny), o tyle podzielam zdanie, że dziennikarze polityczni – uogólniam – stoją na jeszcze niższym poziomie. Krasowski nie wiedział, z czego to wynika, ja natomiast – tak mi się zdaje – wiem.
Rozmawialiśmy o książkach. Po dużym sukcesie “Spalonego”, a wcześniej też “Kowala”, zgłosiło się do mnie kilka wydawnictw – napisz coś. Ja pisać nie mam zamiaru, bo nie chcę podpisywać się pod chłamem i nie chcę namawiać was do czegoś, do czego nie mam przekonania. Wolę mieć na półce dwie swoje książki, dwie w miarę dobre niż osiemnaście, których nie chce się czytać nawet na kiblu (chociaż pewnie mógłbym pojechać na popularności Iwana, Kowalczyka i tego portalu i skrobnąć coś, co starczyłoby na nowy samochód). Kiedy wychodził “Spalony” i widziałem, że ktoś pisał w internecie, że “skoro napisał książkę ten od Kowalczyka to powinna być w porządku” – to robiło mi się miło.
No i rozmawiamy z Krasowskim o książkach. Mówię nad kim – jako wydawnictwo – mogliby się zastanowić, kto ma interesujący życiorys, kto zgodzi się powiedzieć prawdę, a kto będzie kręcić. Wnioski oczywiście nie są wesołe – trudno u nas o piłkarski hit sprzedażowy, bo trudno o osoby, które jednocześnie stanowią materiał na książkę, jak i mają motywację, by tę książkę napisać albo podyktować. – Taki Łukasz Piszczek – mówię. – To mogłaby być znośna pozycja, opowieść sukcesu, ale z odrobiną cienia w postaci korupcji. Albo Błaszczykowski, z przeszywającym opisem morderstwa w jego rodzinnym domu. Taki rozdział tworzyłby książkę. U Kuby jest coś więcej niż tylko futbol. Tylko, że oni książki teraz nie napiszą. Bo jej nie potrzebują.
– A jak ich skusić? – pada pytanie.
– Sami się skuszą, jak skończą kariery i poczują tęsknotę za popularnością. Będą chcieli w ten sposób przedłużyć swoje pięć minut, chociaż o minutkę.
– A gdyby tak teraz? To ich nie jara? To nie zaspokaja ich próżności?
– Ich próżność jest regularnie zaspokajana przez kibiców, przez media, tydzień w tydzień – mówię. – Gdyby jeszcze rynek książek funkcjonował jak w Anglii i gdybyście zaoferowali któremuś z nich tyle pieniędzy, ile angielski wydawca Rooneyowi, to pewnie któryś z nich by w to wszedł. A wy co możecie dać? Tyle, ile oni zarabiają w dwa czy trzy tygodnie…
I dochodzimy do wspólnego wniosku, jak bardzo różni się świat sportowców i świat polityków. Politycy piszą książki ponieważ czują ogromną potrzebę lansu, uważają, że w ten sposób budują swoją pozycję i – no tak – walczą na nietypowym rynku pracy. W przypadku sportowców – książek potrzebują czytelnicy. W przypadku polityków – politycy właśnie.
Mniej więcej takie jest przełożenie funkcjonuje też na linii dziennikarz sportowy – dziennikarz polityczny. Otóż dziennikarz sportowy (odrzucam anomalia, typu Jacek Kurowski) notorycznie jest wyrzucany drzwiami i ciągle wraca oknem. Dziennikarz sportowy wiecznie ma pod górkę. Nikt mu nie chce nic powiedzieć, bo po co? Nikt nie chce tracić czasu na długie rozmowy – bo po co? Cały biznes – przynajmniej w Polsce – kręci się niezależnie od prasy. Podczas gdy politycy muszę udzielać wywiadów i sami się napraszają, o tyle piłkarze, trenerzy i działacze – w większości – raczej szukają świętego spokoju. Politycy o pracę walczą przez media, a piłkarze – na boisku. O ile nie jesteś dużą gwiazdą futbolu, zainteresowanie mediów zazwyczaj oznacza problemy (“wytłumacz, dlaczego przegrywacie”).
Dziennikarz polityczny z reguły słyszy odpowiedź “tak”, a dziennikarz sportowy – z reguły “nie”. Ten pierwszy ma robić za podstawkę do mikrofonu, ten drugi jest wiecznie goniony z miejsca na miejsce, więc uczy się pewnej bezczelności, nabiera doświadczenia bojowego. Do pierwszego dzwonią. Drugi – musi dzwonić (ale nie może się dodzwonić).
Krótko. Pierwszy jest oczekiwanym gościem, a drugi nieproszonym przybłędą. Tak generalnie. Zdarzają się wyjątki, zdarzają się dziennikarze mile widziani przez sportowców, ale ogólnie wygląda to w taki właśnie sposób.
Co gorsza, z moich obserwacji wynika, że dziennikarze polityczni rzadko kiedy mają jakąkolwiek fachową, specjalistyczną wiedzę, mają za to niesamowite mniemanie na swój temat i coś, co nazwać trzeba “poczuciem misji”. Ł»eby dziś pisać o polityce wystarczy odróżniać Tuska od Kaczyńskiego i Pawlaka od Mazowieckiego, jakakolwiek inna wiedza jest zbyteczna. Dziennikarz piszący o polityce nie musi być ekspertem w żadnej dziedzinie, w polityce też nie, bo niby co to dziś w Polsce oznacza “być ekspertem od polityki”? Są dwa obozy. Albo (wariant, że jesteś znany) dzwonią do ciebie ci z pierwszego obozu, albo ci z drugiego. Lub też (wariant, że jesteś nieznany) podstawiasz dyktafon tym z pierwszego, lub tym z drugiego. Banalne. Zazwyczaj – bezmyślne.
Najgorsza jest ta “misja”. Akurat w Krasowskim – gdy był naczelnym – lubiłem to, że nie dał się tej misji gubić i zachowywał dystans. Oczywiście, znał zasady rynku, linia gazety była taka, że należało pisać przede wszystkim o polityce, jednak raz na jakiś czas w głównodowodzącym odzywała się druga natura. Pamiętam jedno zebranie. Było tak – codzienna, poranna narada szefów działów. Jakieś piętnaście osób. Ci od polityki jak zawsze sądzą, że mają coś ważnego, a jak zawsze to tylko nieistotne duperele (podobnie jak tematy ze sportu, bez różnicy, z tym, że oni na mnie – przedstawiciela sportu – zawsze patrzyli z góry). Dzienne planowanie polityki – to nic innego jak nowe odcinki serialu “Na Wspólnej Wiejskiej”, ale ogłupiony naród ogląda. – Wchodzimy do Strefy Schengen! To oczywiście czołówka gazety, najważniejsza wiadomość miesiąca. Postanowiliśmy przeznaczyć na nią pięć stron, plus jedynka jako szósta. Myślę, że to jest jasne. Teraz do Niemiec można pojechać bez kontroli granicznej! – mówi gość od polityki i aż go nosi, taki jest podekscytowany. Krasowski, absolwent filozofii, miał już chyba dość tego codziennego bełkotu i nadawania zdarzeniom nieistotnym wielkiej rangi. Przetarł oczy i – ku zdumieniu wszystkich, zwłaszcza kobiet, bo zawsze był osobą niezwykle kulturalną – wypalił: – A co mnie, kurwa, obchodzi, czy jakiś kierowca TIR-a poda laskę prostytutce stojącej na granicy czy pojedzie dalej bez zatrzymywania? Jechałeś ostatnio do Niemiec? Pokazanie dokumentu trwa 10 sekund! To ma być hit? Dwie strony, wystarczy!
A przecież to Schengen to i tak było coś, w porównaniu z codzienną młócką.
I tak mu “odpalało” raz na jakiś czas, chociaż te odpały były powrotem do normalności i zawsze na nie czekałem. Raz się “polityka” zastanawiała, co jest wydarzeniem dnia, na co Krasowski odpowiedział, że wydarzeniem dnia nie jest ani Tusk, ani Kaczyński, tylko to, że “jakiś cymbał u nas napisał, że film Ratatuj jest słaby, a mojej córce się podobał”. Śmiałem się na to spotkanie kolegów od polityki z glebą.
Dziennikarze polityczni zawsze sądzą, że mają coś istotnego do przekazania, a całe ich dziennikarstwo jest tak prymitywne, że dyskusję na temat podwyższenia wieku emerytalnego sprowadzono do tego, że Niesiołowski szturchnął kamerę pani redaktor Stankiewicz. Wypadałoby zapytać – czy naprawdę to co zrobił jeden dziad drugiej babie jest w tym całym zamieszaniu najważniejsze? Czy ludzie nie zasługują na odrobinę fachowości? Tydzień w tydzień tłukli to w tych swoich “opiniotwórczych programach”, natomiast w milionie pytań zabrakło najważniejszego: – I co z tego? Przez ostatnie dwa tygodnie non-stop słyszę, że Jan Tomaszewski nie będzie kibicował reprezentacji Polski. A co mnie to, kurwa, obchodzi, komu będzie kibicował Tomaszewski, a komu Niesiołowski? Ile można? To jest najważniejsza sprawa w polskiej polityce?
Ale ci dziennikarze powiedzą, że tak. Ł»e to ważne. I nawet dorobią jakąś ideologię.
Na swoim blogu mój kolega Przemysław Rudzki poruszył sprawę, która go aktualnie irytuję. Na piłce znają się podobno wszyscy, w związku z czym przed Euro zaczęli o niej mówić także reporterzy zazwyczaj rzucani na inny odcinek robót (np. do opowiadania, że pod Sochaczewem ciężarówka wjechała w płot). Niestety, zwłaszcza dziennikarze polityczni cieszą się dziwnym prestiżem, jest jakieś ogólne przekonanie, że taki dziennikarz poradzi sobie na każdym polu. Teraz, w czasie piłkarskiego turnieju, będzie to nieznośne, bo przede wszystkim ci od polityki będą nadawać bez wytchnienia. Pochanke zacznie przepytywać posłów o ćwierćfinały, może nawet zaprosi politycznego “satyryka” Jana Wróbla, najmniej śmiesznego felietonistę, z jakim kiedykolwiek przyszło mi dzielić łamy (w “Dzienniku” właśnie, tragiczny autor, ale cieszy się prestiżem).
Są dziennikarze sportowi, o których mam dobre zdanie, ale ogólna ocena tego środowiska nie jest u mnie specjalnie wysoka. Jednak ci od polityki są jeszcze dwa poziomy niżej. Przewartościowani – zewnętrznie i wewnętrznie. Gdyby rzucić ich do sportu, a tych otrzaskanych w sporcie do polityki, na sto procent ciekawsze materiały przynieśliby ci drudzy, wyszkoleni w obcowaniu (zazwyczaj) z cymbałami, którzy w dodatku nie mają najmniejszej ochoty chociaż beknąć do mikrofonu.
Docenicie pismaków ze sportu, gdy przez następne półtora miesiąca o piłce zaczną wam opowiadać “poważniejsi”.
PS Wspomniałem o książkach. Jestem zażenowany nową pozycją Jerzego Dudka, “Pod presją”. Broszurka, którą poprzez dodawanie zdjęć, starych i nieistotnych informacji z PAP-u i dzięki nienaturalnemu powiększeniu czcionki nadmuchano na tyle, by uciułać odpowiednią liczbę stron. Książka ta książką być nie powinna, zmieściłaby się na rozkładówce w gazecie. I nadziwić się nie mogę, że ktoś z taką pozycją jak Dudek, z tak zasobnym kontem jak Dudek nabija ludzi w butelkę i wypuszcza na rynek takiego gniota. A ludzie kupią – bo znana twarz, “bo to ten Dudek”. I najważniejsze – bo nie wiedzą, co jest w środku, a raczej, że prawie nic nie ma. Dowiedzą się, jak już przeczytają – czyli po jakichś trzydziestu minutach. Ł»eby nikt mi nie zarzucał, że chcę obrzydzić Dudka, by podpromować Iwana, napiszę – kupujcie Ibrahimovicia!
KRZYSZTOF STANOWSKI