Bayern – Chelsea. Finał zranionych spryciarzy.

redakcja

Autor:redakcja

18 maja 2012, 19:58 • 6 min czytania

Jedni powiedzą, że puchary tracą na swoim prestiżu. Drudzy, że do sukcesu potrzeba kombinacji sprytu, umiejętności, a przede wszystkim farta. Jeszcze inni dodadzą, że trzeba poświęcić tytuł mistrzowski. Bo tak – przynajmniej na papierze – wygląda tegoroczny finał Champions League. Finał, którego nikt logicznie myślący nie mógł się spodziewać. Finał farciarzy, którzy na ostatniej prostej wyhamowali największe potęgi światowej piłki. I wreszcie – finał najcenniejszych rozgrywek piłkarskich na świecie. Allianz Arena. Bayern Monachium – Chelsea Londyn. Jutro o 20:45.
Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni – do takich wniosków można było dojść, patrząc na drogę obu drużyn do finału. Bo i Chelsea, i Bayern były skazywane na porażkę. Nikt trzeźwo patrzący na futbol nie dawał im większych szans w starciach z Barceloną i Realem. A jednak… Tych kilkudziesięciu chłopaków czekających na mecz swojego życia, liczących, że może jednak się poszczęści, spotkała gigantyczna nagroda. Choć w przypadku obu teamów droga do finału, a w zasadzie ta ostatnia prosta, była zupełnie inna.

Bayern – Chelsea. Finał zranionych spryciarzy.
Reklama

Z jednej strony futbol totalny, z drugiej totalna defensywa. Bayern wprowadził w życie wariant numer jeden, Chelsea – numer dwa. Bawarczycy skorzystali z arogancji Realu Madryt, który liczył na pochłonięcie ich jako przystawki przed daniem głównym, czyli Barceloną. Przystawka stanęła im jednak w gardle i mistrzostwo Hiszpanii okazało się dla nich nagrodą pocieszenia. – W porządku, taki jest futbol – wzruszał ramionami Jose Mourinho, po tym, jak przeciwnicy wcielili w życie stary piłkarski truizm, że zawsze gra się do końca.

Reklama

Do końca grała też Barcelona, która liczyła, że mimo porażki w pierwszym meczu uda jej się stłamsić Chelsea i dowieźć zwycięstwo w rewanżu. Do pewnego momentu, wyglądało to tak, jakby po Anglikach niemiłosiernie woził się walec, w którego baku ostatecznie zabrakło paliwa. Prowadzenie 2:0 i czerwona kartka Terry’ego zamiast załamać gości, jedynie ich rozjuszyła, bo po cudownym golu Ramiresa schodzili na przerwę jako finaliści rozgrywek. Wynik już się utrzymał, ale z perspektywy czasu najważniejszy był start drugiej połowy i karny Leo Messiego. Dla miejscowych kibiców miała być fiesta, a była jedynie stypa, bo Argentyńczyk trafił w poprzeczkę. Chelsea w finale, Barca na kolanach. I to na dwóch frontach.

Oba zespoły opuściły jednak półfinałowe pola bitwy ze sporymi stratami. Heroiczna postawa była bardzo kosztowna i finał z wysokości trybun obejrzy aż siedem „rannych” gwiazd. Terry, Meireles, Ivanović i Ramires po stronie „The Blues” oraz Alaba, Badstuber i Luiz Gustavo po stronie „Bawarczyków”. Kogo te ubytki będą bardziej kosztować?

Trener Bayernu nie robi tajemnicy i wiadomo nie od dziś, że w miejsce nieobecnych wystawi kolejno Diego Contento, Anatolija Tymoszczuka i Thomasa Mullera. Pierwszy i ostatni sprawdzian generalny z nimi w składzie już za „Bawarczykami”, którzy na koniec sezonu rozbili Koeln 4:1. – Trudno wyciągać jakiekolwiek wnioski po walce z tak słabym rywalem. Wiadomo tylko, że Contento i Tymoszczuk grali w tym sezonie bardzo mało i ciężko jednoznacznie ocenić, na co ich stać. Największą z niewiadomych będzie ten pierwszy, zupełnie nieograny na tym poziomie – tłumaczy ekspert Eurosportu i Weszło, Radosław Gilewicz.

W temacie absencji najbardziej nurtuje jednak kwestia defensywnego pomocnika Luiza Gustavo, którego zastąpi Thomas Muller, piłkarz stworzony wyłącznie by atakować. – Oznacza to, że Bayern będzie grał bardzo ofensywnie i zechce zepchnąć Chelsea do defensywy. Wyglądałoby to pewnie odrobinę inaczej, gdyby zagrał Brazylijczyk, ale nadal to gospodarze usiłowaliby przycisnąć rywala do ściany – kontynuuje „Gilu”.

O ile Bayern nie może wiele zaskoczyć wyjściowym składem, o tyle Roberto Di Matteo ma kilka alternatyw. Włoch od przejęcia zespołu po Andre Villasu-Boasu niby przeważnie stawia na te same nazwiska, co jego poprzednicy, ale zrezygnował z gry w ustawieniu 4-3-3. Aktualna formacja przypomina co prawda odbicie lustrzane strategii Bayernu, choć styl gry będzie już kompletnie inny. – Chelsea będzie nastawiona na kontrataki i defensywę. W finale Pucharu Anglii można było dostrzec, że londyńczycy po strzelonych bramkach głęboko się cofają, mają problemy z wymienianiem podań i oddają pole gry – zauważa były reprezentant Polski.

Największy znak zapytania dotyczy właśnie tych, którzy będą odpowiadali za posiadanie piłki. Włoch może postawić w środku pola na Michaela Essiena albo Johna Obiego Mikela. Występ tego drugiego jest bardziej prawdopodobny z banalnego powodu – Nigeryjczyk nieustannie gra w pierwszym składzie, niezależnie od zmian na ławce trenerskiej na Stamford Bridge. Okrzepł na tyle, że przynajmniej przestał dostawać żółte kartki jedna po drugiej. Reszta zespołu powinna pozostać nietknięta w porównaniu z ostatnim finałem FA Cup – twierdzi Gilewicz.

A skoro o pucharach mowa – Chelsea swój cel minimalny w tym sezonie już wykonała. Złoty medal w Pucharze Anglii to dla piłkarzy nagroda pocieszenia, ale Romana Abramowicza… bynajmniej to nie pociesza, bo jego zespół wygrał te rozgrywki już czwarty raz odkąd oligarcha rządzi klubem. Ruud Gullit zasugerował nawet, że Rosjanin może już nie mieć tak wielkiego ciśnienia na triumf w Europie: – Ta sytuacja jest o tyle skomplikowana, że każdy kolejny trener Abramowicza będzie pod ścianą, jeśli Di Matteo odniesie sukces. Jego osiągnięcia będą później praktycznie nie do przeskoczenia, co także może się nie uśmiechać miliarderowi – wypalił Holender.

My jednak skłaniamy się do opinii, że właściciela Chelsea niespecjalnie to teraz martwi, bo obsesję na punkcie Ligi Mistrzów ma akurat od 2008 roku, kiedy jego zespół przegrał w karnych z Manchesterem United. Dowód? Zwolnienie Villasa-Boasa, kiedy „The Blues” przegrali w tegorocznej edycji pierwszy mecz fazy pucharowej z Napoli 1:3. W rewanżu, już z Di Matteo na ławce, losy rywalizacji udało się zmienić i wygrać aż 4:1, co można uznawać za drugie kluczowe wydarzenie w drodze do finału obok rewanżu z Barçą.

Do meczu pozostały plus minus 24 godziny, a my, przeglądając media zagraniczne, co rusz natykamy się na gierki psychologiczne i szpilki wbijane z obu stron. – Momentami Drogba jest nieprawdopodobnym aktorem – rzucił na przedmeczowej konferencji trener Bayernu, Jupp Heynckes. – Po finale Pucharu Niemiec wygranym 5:2 przez Dortmund, już wiem, jak ograć Bayern – zripostował Roberto Di Matteo.

– Gdyby jutrzejsza rywalizacja odbywała się na innym stadionie, Bayern miałby znacznie bardziej utrudnione zadanie, mógłby wciąż mieć problemy, żeby pozbierać się po klęsce z Borussią. Ale teraz grają u siebie, chcą ratować sezon i żyć wydarzeniem, o którym dyskutuje się już tutaj od paru miesięcy. Bawarczycy są dla mnie minimalnym faworytem – ocenia Radosław Gilewicz.

Minimalny faworyt… Niezła ironia losu, zwłaszcza, że niemal cały świat na początku fazy pucharowej dawał im co najwyżej… minimalne szanse na zajście do wielkiego finału. Zamiast oczekiwanego Gran Derbi pomiędzy Realem i Barceloną, czeka nas zatem mecz o honor i odzyskanie twarzy po fatalnym ligowym sezonie. A lepszej okazji Bayern już mieć nie będzie, bo to pierwszy zespół od 1965 roku, który może wygrać rozgrywki na własnym boisku. No chyba, że tym razem Drogba zostanie aktorem w pozytywnym znaczeniu tego słowa…

TĆ, FK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama