Cracovia to specyficzny klub. Nie dość, że prawie nikt nie potrafi tam grać w piłkę, to jeszcze poza boiskiem niewielu ma coś do powiedzenia. A akurat pomyśleliśmy, że dobrze byłoby pogadać z kimś ciekawie przed derbami z Wisłą… Zanim spadną z Ekstraklasy. Z Ntibazonkizą już rozmawialiśmy TUTAJ i zostało nam niewielu kandydatów. Pierwszy chyba się wystraszył. Drugi, czyli Radomski zdaje się kompletnie tracić kontakt z rzeczywistością, więc został skreślony na starcie. Został Mateusz Ł»ytko. Niby piłkarz przeciętny, a na początku sezonu wręcz tragiczny, a jednak inteligentny i z ciekawą historią. Ciekawszą niż można by się spodziewać. Taki, który ma coś w głowie i z którym można przegadać kilka godzin, a potem wyjść ze spotkania bez poczucia straconego czasu.
Kupiłeś już dźwig?
Nieee. Podniosłem się własnymi siłami, a także z pomocą rodziny, kolegów i trenera. Dźwig nie był aż tak potrzebny, choć faktycznie wydawało się, że będzie. Nie spodziewałem, że tak może wyglądać mój początek w Cracovii. Przytrafiały mi się błędy, jakich nie popełniałem ani w Polonii Bytom, ani w Wiśle Płock. A tu w każdym meczu coś, coś, coś… Czułem się dobrze, prowadziłem i prowadzę się sportowo. Moja gra wyglądała tak z niewiadomych przyczyn. Mocno to przeżyłem i trzy tygodnie po meczu z Lechem były bardzo ciężkie.
Po meczu leżałeś dwie godziny w szatni.
Tak, dziennikarze dość długo na mnie czekali, ale w końcu wyszedłem. Jako ostatni. Dopiero, kiedy miałem siłę, żeby zebrać się w sobie i powstać z podłogi.
Nie masz wrażenia, że wywiad, którego wtedy udzieliłeś dał ci więcej niż kilka niezłych meczów? Ł»e tym samobiczowaniem wiele zyskałeś w oczach kibiców?
To nie było zamierzone, nie robiłem tego z premedytacją. Ludzie proponowali mi: „omiń tych dziennikarzy, wyjdź bocznymi drzwiami”. Powiedziałem: „niee, skoro tyle czekają…”. Nie chodzi o to, żeby uciekać. Taka jest praca dziennikarza. Chcieli coś ode mnie usłyszeć, więc zebrałem siły i wyszedłem.
A dziennikarzom opadły szczęki.
Powiedziałem to, co czuję. Nie zastanawiałem się nad konsekwencjami tego wywiadu. Nie myślałem, czy dużo ludzi będzie to oglądać. A tu zaprezentowali go nawet w wiadomościach Polsatu. Pewnie czasem tak to w Polsce bywa, że ludzie mają problem z mówieniem prawdy lub przyznawaniem się do błędu. Może trochę zyskałem w oczach kibiców, nie wiem. Zrozumcie – nagle nastąpił szczyt tych wszystkich moich błędów i potrzebowałem psychicznego odpoczynku. Trener Pasieka schował mnie przed szerszą publicznością, co było mi na rękę, nie pojechałem na kilka meczów, pograłem w Młodej Ekstraklasie i krok po kroku wchodziłem z powrotem na tę drabinę.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że na zgrupowaniach dzielisz pokój z Marcinem Budzińskim. Robicie jakieś zakłady, kto mocniej ze sobą pojedzie?
Broniłem już Marcina kilka razy, bo wypowiedział się na swój temat ironicznie, a ktoś w pewnym momencie tego nie wyczuł. Powiedział to pół żartem, pół serio, więc bez przesady…
Czyli na zgrupowaniach nie kręcicie razem sznura u lampy?
Spokojnie się ze wszystkiego śmiejemy.
Podobno czytasz sporo książek fantasy. Nie sądzisz, że wasze szanse na utrzymanie powinno się już traktować w tych kategoriach?
Inne drużyny grają podobnie jak my, więc nadal jest jakaś szansa. Największym przeciwnikiem Cracovii jest… drużyna Cracovii. W naszych głowach leży coś takiego, że nie potrafimy tych meczów wygrywać. W niektórych o wyniku nie decyduje klasa przeciwnika, tylko my sami. Popatrzcie na mecze z rywalami, z którymi nie powinniśmy mieć szans. Z Lechem czy Polonią graliśmy nieźle, a z drużynami, które zmuszały nas do ataku pozycyjnego, mieliśmy bardzo pod górkę. Naszym problemem jest wykorzystywanie sytuacji. Brak…
Brak napastnika.
Mamy napastników, ale tych okazji nie wykorzystujemy. W meczu z ŁKS-em, który przegraliśmy 0:1, wyszedłem sam na sam z bramkarzem i piłka przeszła obok słupka. W wielu spotkaniach mieliśmy swoje szanse. Na początku rundy, jak graliśmy z Zagłębiem, przeciwnik czekał na okazję, wykorzystał ją na początku drugiej połowy, a bramka w końcówce to już tylko konsekwencja naszej otwartej gry, bo chcieliśmy coś zrobić. Chociaż wyrównać.
A ostatni mecz z Widzewem? Nie wyglądaliście jak drużyna, która walczy o życie.
Dużo osób przyczepiło się do trenera za to, że powiedział, że zrobiliśmy wszystko, żeby ten mecz wygrać…
Od 70. minuty pewnie tak.
Może tak to wyglądało z trybun, ale trener powiedział prawdę, bo zrobiliśmy tyle, na ile nas było stać w danym momencie. Cztery dni wcześniej graliśmy ciężki mecz z Polonią. Całkiem dobry w naszym wykonaniu, ale chyba zabrakło trochę czasu na odpoczynek i nie czuliśmy się mocni fizycznie. Ludzie pytają mnie, na ile procent szacuję nasze szanse na utrzymanie, ale ja już nie chcę nawet oceniać tego w takich kategoriach, bo patrząc na grę innych drużyn, nikt nie jest w stanie niczego przewidzieć. I na dole, i na górze tabeli. Ze cztery drużyny mają matematyczne szanse na mistrzostwo.
Skoro już wywołałeś temat mistrzostwa…
Były w mojej karierze wzloty i różne upadki. W sezonie mistrzowskim byłem w Zagłębiu jedynie „mięsem treningowym”. Nie miałem większych szans na granie, ale nie mam do nikogo pretensji, bo – pewnie pamiętacie – konkurencja była bardzo duża i kilku zawodników osiągnęło życiową formę.
Czesław Michniewicz opowiadał, że nie pojechałeś na wręczanie medali i MMS-ami wymienialiście informacje, kto jak świętuje.
Wtedy nie było jeszcze Młodej Ekstraklasy i praktycznie każdy klub miał swoje rezerwy. Trener drugiej drużyny, Wiesław Wojno, bardzo chciał, żebym pojechał na kilka meczów i tak się złożyło, że akurat graliśmy derby z Chrobrym Głogów. Takie małe derby trzeciej ligi (śmiech). Pojechaliśmy, zagraliśmy, a potem tylko szybko do szatni, żeby w restauracji na stadionie obejrzeć mecz z Legią. A, że Chrobry raczej z Zagłębiem nie sympatyzuje, to było tam sporo ludzi kibicujących Legii. Atmosfera zrobiła się napięta. Jak wparowaliśmy w dresach Zagłębia, to ktoś w końcu musiał delikatnie załagodzić sytuację, żeby nie doszło do jakichś awantur. Ale jak już wracaliśmy, to autobus był wesoły.
Patrząc przekrojowo, Cracovia jest klubem, w którym – pomijając wyniki – masz największy komfort pracy?
Trudno powiedzieć. W Zagłębiu Lubin, a nawet w Wiśle Płock ten poziom też był wysoki. Może niektórzy podchodzą do tego inaczej, bo grali w trochę większych klubach od moich i są przyzwyczajeni do jeszcze lepszych rzeczy. Sam nigdy nie wymagałem niespotykanych komfortów, nie miałem i nie mam wielkich oczekiwań.
Kiedy grałeś w Śląsku, to w pewnym momencie sytuacja klubu była nawet gorsza niż Polonii Bytom.
Wodę wyłączali nam pod prysznicem, nie było już nawet co pić. Zawodnicy dostawali czasem od prezesa po dwie stówy na miesiąc. Ja miałem o tyle dobrze, że mieszkałem z rodzicami w swoim mieście. Nieraz się zdarzało, że zapraszałem najlepszych kolegów do siebie na obiad, żeby wreszcie zjedli coś normalnego, bo ich głównym pokarmem były wtedy zupki chińskie. Kicha była straszna…
Â
To prawda, że ojciec zawsze miał dostęp do twojego konta?
Ma dostęp do dzisiaj. Wiem, że nigdy nie wziąłby ode mnie złotówki na swoje potrzeby, mam do niego pełne zaufanie. Tak się akurat złożyło, że pomaga mi w budowie domu. Czasem nawet mówię, żeby nie dzwonił do mnie z każdą pierdołą, jak chce kupić jakieś drzewko do ogrodu. Niech po prostu kupuje. Tato jest już na emeryturze, więc ma czas i chęci, żeby codziennie pojechać sobie na działkę i czymś się tam zająć.
Â
Szykuje ci taki spadochron na zakończenie kariery.
Myślimy, żeby kiedyś przeprowadzić rodziców gdzieś bliżej albo żeby nawet przez jakiś czas zamieszkali z nami. Ale czy dom jest faktycznie takim spadochronem?
Â
Zawsze jakąś podstawą, na start. Powiedz w takim razie, jak widzisz swoją przyszłość? W piłce?
Chciałbym zostać trenerem. Nie robiłem jeszcze żadnych kursów, bo to wymaga wiele wolnego czasu. Nieraz trzeba pojechać do Warszawy nawet na tydzień, więc dopóki gram na najwyższym poziomie ligowym w Polsce, jest to trudne do zrealizowania. Ale kiedyś się tym zajmę. Chciałbym popracować z młodzieżą, spróbować przekazać swoją wizję gry i treningu, i przekonać się czy to może przynieść efekt. Trenerka jest bardzo trudnym zawodem, znacznie trudniejszym niż bycie piłkarzem.
Â
Gdy zapytaliśmy trenera Globisza, dlaczego jego zdaniem twoja kariera nie ułożyła się na miarę oczekiwań, powiedział, że nie wie, bo od dziesięciu lat nie rozmawialiście.
Jakoś się te kontakty pourywały, ale ja bardzo trenera Globisza szanuję. Sympatyczny człowiek, który miał dryg do młodzieży. Wprowadził rocznik 1987 na Mistrzostwa Świata, grał też w Mistrzostwach Europy… Dzisiaj ludzie chcieliby, żeby wszyscy z tamtej kadry osiągali nie wiadomo jakie sukcesy. A nie ma się co oszukiwać – zaległości z tamtych czasów, jeśli chodzi o warsztat i infrastrukturę, mamy nie do odrobienia. Wszyscy się dziwią, dlaczego nie gramy jak Hiszpanie, dlaczego nie jesteśmy tak dobrzy technicznie… Ja, kiedy za dzieciaka przychodziłem na treningi, grałem na „hasioku” z trawą po kolana albo na żwirowym korcie tenisowym, na którym jak się upadło, to krew lała się strumieniem. Niestety, pewnych rzeczy nikt mnie nie nauczył i już nigdy nie nauczy…
Trener Globisz twierdzi, że często dopytywałeś, dlaczego nie zagrałeś w finale Mistrzostw Europy.
Każdy ambitny zawodnik chciał wystąpić w takim meczu, ale czy chodziłem do trenera i wypytywałem? Nie… Może trochę. Akurat grałem wtedy w kadrze na prawej pomocy i w finale zamiast mnie wszedł bardziej ofensywny Łukasz Madej. Nie byłem klasycznym skrzydłowym. Grało się trójką w obronie, a boczny pomocnik czasem musiał biegać po całym boisku za napastnikiem. Trzeba się było namęczyć, ale mieliśmy taki kolektyw, że choćby mnie ktoś okiwał, ktoś ze mną jechał, to zaraz za mną stał Łukasz Nawotczyński i przecinał chłopa. Ktokolwiek stracił piłkę, od razu kolega pomagał. Kiedy brakowało umiejętności, to się po prostu kosiło.
Â
Powiedziałeś kiedyś, że w mieliście w składzie super-piłkarzy, rzemieślników i topory.
Toporów było kilka. Chłopaki szli na każdego przeciwnika – albo noga, albo piłka. Największe wrażenie robili Rafał Grzelak i Łukasz Madej. Albo taki zapomniany już zawodnik – Darek Zawadzki. Oni piłkarsko nas prześcigali o klasę. Sebek Mila grał na lewej obronie i kto by pomyślał, że kiedyś może być jednym z najlepszych rozgrywających w Polsce. Ja byłem w tym czasie w miarę solidnym rzemieślnikiem, coś tam potrafiłem. Ostatnio po moich słabszych meczach było dużo zarzutów, że jestem „drewno”, a szczerze mówiąc wydaje mi się, że podanie czy przyjęcie piłki nie sprawia mi problemu i jakąś tam technikę użytkową posiadam.
Â
Już wtedy jeździłeś na zgrupowania z książką?
No, akurat na mistrzostwach wałkowałem „Władcę Pierścieni”. Ale czy to źle, że ktoś czyta książki? To chyba nie znaczy, że jest jakiś odizolowany, ma klapki na oczach i do nikogo się nie odzywa.
Â
A słyszałeś kiedyś Marcina Budzińskiego grającego na trąbce?
Nie, ale jak byłem niedawno u niego, to pograł mi trochę na pianinku.
Â
Kolejny, który odbiega od stereotypu.
Świetne zdanie na ten temat powiedział kiedyś nasz kapelan klubowy. Pojechał na spotkanie z biskupem i ten go pyta: „proszę mi powiedzieć, jacy są ci piłkarze?”. A on na to: „tacy jak księża. Różni”. I taka właśnie jest prawda – jeden gra na PlayStation, drugi buja się po galerii, trzeci czyta książki. Ja i do galerii skoczę, i na konsoli kilka godzin pogram, i książkę przeczytam. Normalne. Budzik to też jest niezły jajcarz, z czego mało kto sobie zdaje sprawę. Ludzie po tych jego ostatnich wywiadach zaczęli sobie o nim myśleć najgorsze rzeczy.
Sądzisz, że jesteś lepszym piłkarzem niż twój brat koszykarzem?
Jesteśmy chyba na równym poziomie. Brat jest bardzo solidnym ligowcem, grał w ekstraklasie, ostatnich kilka sezonów spędził na zapleczu, ale jakbyście prześledzili fora tych drużyn, to widać, że jest tam traktowany jak lider. Nigdy nie byliśmy gwiazdami w swoich zespołach, ale – mimo kilku moich potknięć – raczej poniżej pewnego poziomu nie zeszliśmy. Ojciec był zawodowym siatkarzem, ale też nie mógł pewnych rzeczy przeskoczyć, bo miał tylko 1,80 m wzrostu. Był rozgrywającym, a grało się systemem bez libero. Może w innym układzie osiągnąłby większe sukcesy. Pamiętam, jak już jako starszy zawodnik zabierał nas czasem z bratem na treningi. Kątem oka patrzyliśmy na boisko, buszowaliśmy po sali i tylko czekaliśmy, aż tata wysupła nam jakąś piłkę. Graliśmy w kosza, w siatkę, w nogę, we wszystko, co się dało.
Nie masz wrażenia, że trener Szatałow odkrył cię dla piłki na nowo?
Tak, bardzo dużo mu zawdzięczam. Najpierw dał mi szansę w Polonii Bytom, potem wyciągnął do mnie pomocną dłoń w Cracovii. I to jest moją największą porażką, że go zawiodłem. Także moje błędy zaważyły na niektórych wynikach i trener stracił pracę. Może nie tylko przeze mnie, ale gdybyśmy grali lepiej, to i Szatałow mógłby dalej pracować w Cracovii.
Podpadłeś też Andrzejowi Iwanowi, który kiedyś napisał na naszych łamach tekst o najbardziej niedocenianych piłkarzach ligi i właśnie ciebie umieścił w tym gronie.
Czytałem ten artykuł, bardzo miło mi się zrobiło, ale osobiście nie czułem się niedoceniany. Grałem regularnie w każdym meczu i nie potrzebowałem większego splendoru w mediach.
Andrzej napisał wtedy, że nie sztuką jest wyróżniać się mając obok siebie najlepszych…
Ale ja nie uważam, żebyśmy mieli wtedy kiepski skład w Polonii. Michal Hanek był reprezentantem kraju, Vascak wcześniej grał we Włoszech, Miro Barcik… No, kurde, takiego technika chyba już w naszej lidze nie ma, który by tak piłkę przekładał. Aż przyjemnie było patrzeć. I raz, i dwa, i trzy! A chłopaki latali w jedną i w drugą stronę, jak Ł»ydzi po pustym sklepie. Nieraz sobie włączam skróty z meczów Miro. Szymek Sawala był w dobrej formie, Szymek Gąsiński był pewnym punktem drużyny, „Radza” – dynamit, zawsze zrobił swoje. Gdyby sprawy finansowe były poukładane, Polonia spokojnie by się utrzymała. Chociaż mnie tam za bardzo nie przeszkadzało, że szatnia stała pod kątem…
Podobno szczury komuś pogryzły buty.
Coś tam było (śmiech). Dmuchnąłby silniejszy wiatr, to ten budynek by się pewnie zawalił. Ale trzeba się było cieszyć z tego, co się miało, bo zawsze mogło być gorzej. Najbardziej przeszkadzało nam, szczególnie w rundzie wiosennej, że ciągle nam obiecywano przelewy. Stawaliśmy z prezesem twarzą w twarz i on mówi: „będą jutro”. Przychodziło jutro, a pieniędzy nie było dalej. Mógł przecież ogłosić: „panowie, utrzymajmy się, zróbmy to dla siebie, ja nie zdobędę już żadnej złotówki”, albo „teraz nie ma, ale będzie za miesiąc i kropka”. Ale nie, on wolał obiecywać i mydlić oczy. Człowiek przychodził do gabinetu od obiecanki do obiecanki. To nas najbardziej rozwalało psychicznie.
A inne bytowe sprawy w Bytomiu? Nie jest to chyba najprzyjemniejsze miejsce do życia.
Dojeżdżałem z Katowic. Bytom faktycznie jest miastem zrujnowanym przez te wszystkie kopalnie. Kiedyś było ich trzynaście, teraz już chyba ostały się tylko dwie. Takiemu górnikowi pewnie ciężko jest znaleźć nową pracę. Na całym Górnym Śląsku nie jest z tym zbyt kolorowo, a w Bytomiu pewnie jeszcze gorzej. Ale może też dlatego wszystkim zależało na dobrych wynikach Polonii i ta atmosfera była tak rodzinna.
W Cracovii jest chyba odwrotnie. Powiedziałeś, że nie wszyscy muszą świętować twoje urodziny, ale zwycięstwo już tak. Wydaje nam się, że jak jest atmosfera, to jednak ta ekipa by się bez problemu zebrała nawet na urodziny.
Akurat mamy taki zwyczaj, że kupujemy sobie na urodziny ciasto i babeczki. Sam poszedłem starą szkołą i po meczu postawiłem browara. Każdy wypił przynajmniej jednego, symbolicznie. Niektórzy posiedzieli dłużej, inni krócej, ale byłem przeszczęśliwy, bo akurat tego dnia zdobyłem bramkę. Tak te emocje we mnie zagrały, że mało brakowało i bym się tam rozpłakał. Wszystko, co złe, ze mnie spłynęło. Tym bardziej, że jakoś dużo tych bramek nie strzelam.
Może strzelisz w derbach, bo jak prześledzimy kilka ostatnich meczów Wisły z Cracovią – samobój Jopa, gole Boukhariego, van der Biezena, to chyba naprawdę można wierzyć w cuda.
Nie no, jak coś strzelę, to chyba nie będzie jakiś cud (śmiech). W ostatnich derbach nie znalazłem się w osiemnastce i strasznie ten mecz przeżywałem. Jak Koen zdobył bramkę, to prawie robiłem fikołki na podłodze. Straszne emocje. Teraz czekają mnie drugie takie derby, bo w barwach Polonii zagrałem już kiedyś z Legią.
Trochę ci w tym pomógł Franciszek Smuda…
Graliśmy podczas okresu przygotowawczego Zagłębia bardzo dużo sparingów, a ja zaliczyłem raptem 45 minut w dziesięciu meczach. Moja forma nie była rewelacyjna, a do tego trenerowi ubzdurało się, że zaśmiałem się z niego podczas treningu. Mówi do mnie: „co ty wyprawiasz?” i parę dosadnych słów. A ja: „kurde, co się dzieje?!”. Później przesunął mnie do rezerw, potrenowałem tam dwa-trzy miesiące i poszedłem na wypożyczenie… Ale to stare dzieje. Raz na wozie, raz pod wozem, nie mam do nikogo żalu. Takie sytuacje zdarzają się lepszym piłkarzom.
Ostatnio podobna historia zdarzyła się w Cracovii Saidiemu.
Noo, ale ja do końca nie znam sytuacji. To już sprawa między Saidim a trenerem. Skoro ostatnio zagrał, to chyba wszystko sobie wyjaśnili.
Przeraża was ta perspektywa gry w pierwszej lidze?
Przeraża mnie, że jeżeli spadniemy, to będzie znaczyło, że okazaliśmy się najsłabszą drużyną w Ekstraklasie. Nie myślę w tych kategoriach, że będę musiał jeździć do Ząbek czy Elbląga. Grałem w pierwszej lidze przez sześć sezonów i wiem, jaka jest ciężka. Mam szacunek do niej i do zawodników, którzy w niej grają, bo może mają mniejsze umiejętności niż ci z ekstraklasy, ale orają te boiska jak mogą.
Â
A myśli w stylu: „jak spadnę, to już się nie wygrzebię”?
Grzesiu Piechna wskoczył na salony w wieku trzydziestu lat i jeszcze kontrakt życia złapał w Torpedo Moskwa. Wychodzę z założenia, że dopóki gram w piłkę, cały czas mogę znaleźć się wyżej niż jestem. Mając 28 lat wróciłem do Ekstraklasy i jeszcze udało mi się zrobić krok do przodu, bo mimo wszystko za taki uważam transfer z Bytomia do Cracovii.
Â
Składasz jakieś deklaracje, że jeśli się utrzymacie to zostajesz albo odchodzisz?
Jeśli tylko trener będzie mnie chciał, to na dziewięćdziesiąt procent zostanę. Mam jeszcze rok kontraktu. Praktycznie w każdym klubie, w którym grałem, wypełniałem umowy od A do Z. Bez względu na to czy z Cracovią spadniemy, czy się utrzymamy na czternastym miejscu, będzie to dla nas porażka i w przyszłym sezonie wypada coś w tym klubie udowodnić. Zrobić wreszcie jakiś krok do przodu…
Â
Kiedyś takim krokiem mógł być dla ciebie transfer do Wolfsburga. Niewielu już to dzisiaj pamięta.
Nie traktowałem tego w ten sposób, że jadę do Niemiec podpisać kontrakt życia. Jestem realistą. Nie spinałem się. Nie zakładałem, że idę do Bundesligi wskoczyć od razu do pierwszego składu. Wiedziałem, że na początek jadę do drużyny rezerw-amatorów. Spędziłem w Wolfsburgu tydzień, dosyć dobrze mi tam poszło, ale temat jakoś upadł i skończyło się na fajnej przygodzie. Zobaczyłem, jak wyglądają ośrodki w takich klubach, miałem okazję przyjrzeć się treningom pierwszej drużyny. Jak Effenberg brał udział w gierce, to aż drzazgi leciały. Nie patrzył na nikogo, tylko wjeżdżał na „sankach” w nogi.
Â
Nie miałeś problemu, żeby się tam odnaleźć?
Miałem tylko dwadzieścia lat, ale ze szkoły czy z liceum dosyć dobrze znałem niemiecki. Tym zrobiłem na ludziach w miarę pozytywne wrażenie, że jestem się w stanie z nimi spokojnie dogadać. Wiadomo, że bajek nie opowiadałem, ale o podstawowe sprawy – o której trening albo gdzie jest stołówka – bez problemu się dowiadywałem.
Â
W szkole zawsze byłeś prymusem…
Nie jakimś aniołkiem, ale solidnym uczniem. W podstawówce w każdej klasie miałem czerwony pasek. Zawsze ze średnią w okolicach pięciu, choć nie dlatego, że kułem, tylko jakoś ta nauka dosyć łatwo mi przychodziła. Nie było na nią wiele czasu, bo kiedy tylko miało się chwilę wolnego, szło się kopać piłkę. Teraz z przykrością patrzę, że boiska, po których wtedy biegaliśmy są porośnięte chwastem. Niewyobrażalne, że dzisiaj wszyscy łupią tylko na PlayStation. Sam też uwielbiam Call of Duty i zdarza mi się pograć nawet kilka godzin, ale w międzyczasie, jak czekam na kolejnego stage’a, biorę książkę, żeby choć parę zdań przeczytać.
Rozmawiali TOMASZ ĆWIÄ„KAŁA i PAWEŁ MUZYKA