Roberto di Matteo, legenda Chelsea, ale jednocześnie człowiek bez doświadczenia. Dobry jako tymczasowy trener, ale czy stać go na coś więcej? Po ostatnich sukcesach, a przede wszystkim po niesamowitej pogoni w 1/8 finału Ligi Mistrzów, coraz głośniej mówi się, że Włoch ma szansę usunąć „tymczasowego” z nazwy swojej funkcji. Wczorajsza wpadka z Manchesterem City raczej nic nie zmienia.
Po wielkim zawodzie, jaki przyniósł Chelsea Andre Villas-Boas, The Blues potrzebowali przede wszystkim świeżego spojrzenia, najlepiej człowieka, który nie będzie za bardzo fikał. Terry i spółka to zespół bardzo specyficzny, trudny do prowadzenia – jak każda drużyna, na której piętno odcisnął The Special One. Di Matteo zdawał się być odpowiedni do uspokojenia nastrojów – był asystentem AVB, cały czas przebywał blisko drużyny, a nade wszystko – był gwiazdą Chelsea w czasach, gdy Terry, czy Lampard trafiali na Stamford jako „młodzi, zdolni”.
Ma wobec tego ich szacunek? Możliwe, choć w pamięć całemu piłkarskiemu światu zapadną przede wszystkim takie obrazki:
To każe sądzić, że jego główną zaletą jest „nie wpierdalanie się”. Może powinni wziąć Janasa? Jakkolwiek by tego nie oceniać, w takim szaleństwie może tkwić metoda. Terry, Drogba, Cech, Lampard to zawodnicy, którzy przeżyli już w piłce sporo wzlotów i upadków, naprawdę ciężko dobrać im trenera, który mógłby powiedzieć im coś nowego. Grają ze sobą już kilka ładnych lat, znają się jak łyse konie, a charyzmą przewyższają nie tylko di Matteo, czy Avrama Granta, ale nawet nieszczęsnego Villas-Boasa. W dodatku są sfrustrowani, wiedzą, że to ich ostatnia szansa na cokolwiek, mają świadomość mijającego czasu – zwyczajnie im się chce. Pozornie wystarczy tego nie spieprzyć i dać im wolną rękę.
Fakty przemawiają za di Matteo, niezależnie od tego jaką rolę odgrywa w sukcesach Chelsea. Najpierw 2:0 z Birmingham w Pucharze, potem ligowe zwycięstwo ze Stoke i wreszcie ten piękny powrót w Lidze Mistrzów. Teraz zabrakło kwadransa, by pokonać błękitną maszynę z Manchesteru. Jasne, można się przyczepić, że to trener jest winny – on bowiem mógł wykonać zmiany gwarantujące utrzymanie wyniku. Prawda jest jednak taka, że Villas-Boas z Citizens nie ugrałby pewnie nawet gola. Przyznają to legendy Chelsea, jak choćby Marcel Desailly, który głęboko wierzy w swojego kolegę z boiska.
Di Matteo ma również spore szczęście. W losowaniu Ligi Mistrzów ominął hiszpańskie zespoły i trafił na Benfikę. W Anglii ma już za sobą mecze z Manchesterami, a zarówno Tottenham, jak i Newcastle będzie podejmował na Stamford Bridge. Półfinał Ligi Mistrzów i czwarte miejsce w Premier League powinny wystarczyć, by Roberto stał się pełnoprawnym menedżerem. Takim, co się nie wpierdala, ale jednak menedżerem.
JO
