Bundesliga w Polsce staje się coraz bardziej popularna, oczywiście w największej mierze za sprawą naszej trójki z Dortmundu. Ale liga naszych zachodnich sąsiadów już od wielu lat stopniowo przyciąga coraz większą uwagę całej Europy za sprawą swojej specyfiki i stale rosnącego poziomu piłkarskiego. Warto zatem przypomnieć sobie minione jeszcze niedawno lata w lidze niemieckiej pod kątem piłkarzy, którzy nigdy nie zdołali w niej zaistnieć na miarę ogromnych oczekiwań. To temat bardzo ciekawy – patrząc praktycznie tylko na minioną dekadę spokojnie można skompletować całą jedenastkę takich zawodników. Oto subiektywne zestawienie drużyny zmarnowanych talentów Bundesligi.
Michael Rensing – wieczny rezerwowy Bayernu Monachium, przez lata szykowany na następcę Olivera Kahna. Wychowanek TuS Lingen cierpliwie wyczekiwał swojej prawdziwej szansy, a fani Bundesligi mogli w tym czasie tylko wierzyć na słowo mediom, że Rensing to ogromny talent i materiał nie tylko na pierwszego golkipera Bawarczyków, ale i reprezentacji Niemiec. Pozycja bramkarza w Bayernie przez lata trwania zespołu obrosła w pewną legendę przez występy między słupkami takich wybitnych dla całego futbolu postaci jak Sepp Maier czy wspomniany Kahn. Oczywiście „Oli” był dla zespołu na tyle ważną postacią, że czego nieszczęsny Rensing by nie zrobił i jakiej formy by nie prezentował, to jedyną okazja występów dla niego były kontuzje ówczesnego kapitana Bawarczyków albo stosunkowo mało ważne spotkania. Kiedy już dostawał te pojedyncze okazje (między innymi bardzo udany mecz w Lidze Mistrzów z Milanem), to nie zawodził. Co ciekawe, jedną z tych szans „wypracował” sobie sam. Na rozgrzewce przed meczem z Arminią Bielefeld Rensing tak mocno uderzył piłką w twarz Kahna, że ten nie był w stanie pojawić się w wyjściowej jedenastce i tym samym zagrać musiał Michael. „Oli”, pewnie raczej z własnej ambicji niż z chęci rewanżu za ten wypadek, przekładał koniec swojej kariery aż do 2008 roku.
Zdecydowanie spokojniejszy od znanego z impulsywnych zachowań kapitana Rensing otrzymał wtedy w końcu duży kredyt zaufania i został pierwszym golkiperem FCB. Jednak coś, na co tak długo czekał, minęło praktycznie natychmiast. Nie do końca wiadomo, czy presja przerosła psychikę Niemca czy po prostu jego umiejętności były przez lata nadmiernie gloryfikowane przez włodarzy Bayernu. W dorosłej kadrze też nie zdążył zagrać ani jednego meczu, co pewnie już się nie zdarzy, ale teoretycznie może jeszcze wybrać grę dla reprezentacji Serbii (stamtąd pochodzi jego matka). Dziś 28-latek jest kolegą z zespołu Sławomira Peszko i Lukasa Podolskiego. Niby nieźle, to przecież wciąż drużyna najwyższej klasy rozgrywkowej. Jednak oczekiwania były dużo większe.
Andreas Hinkel – członek wicemistrzowskiego zespołu VFB Stuttgart z sezonu 2002/03. Nie tylko podpora defensywy drużyny, ale i cenny dodatek dla siły ofensywnej. Na fali ówczesnego zespołu Stuttgartu i jego występów w Lidze Mistrzów oprócz niego wypłynęli np. Kevin Kuranyi, Aleksandr Hleb czy Fernando Meira. Hinkel podczas swojego pobytu w Vfb praktycznie nigdy nie schodził poniżej pewnego ustalonego przez siebie poziomu, cechowała go solidność i duża wytrzymałość. Cechy te są bardzo cenione w niemieckiej kadrze, dlatego zdążył wystąpić dla niej 21 razy, czyli całkiem sporo. W 2004 roku doznał dość nieprzyjemnej kontuzji więzadeł, ale wrócił po niej na tyle mocny, by na jego angaż dwa lata później zdecydowała się Sevilla. Niemiec podpisał z hiszpańską drużyną kontrakt na cztery lata, ale wytrzymał w niej tylko połowę tego okresu. W lidze wystąpił w tym czasie zaledwie 15 razy. Przyczyna takiego stanu rzeczy miała dwa imiona – jedno Dani, a drugie Alves. Hinkel nie był w stanie rywalizować z będącym w pełnym gazie Brazylijczykiem.
By w końcu zacząć grać regularnie, przeszedł do Celticu Glasgow. Nie można powiedzieć, że w szkockiej ekipie się nie odnalazł, bo grał całkiem nieźle. Tyle, że w kwiecie swojego piłkarskiego wieku rywalizował co weekend z Dunfermline czy Inverness, a już nie z Bayernem, Realem, Barceloną czy chociażby z Wolfsburgiem. W październiku minionego roku 29-letni defensor po kilku miesiącach bezrobocia został zatrudniony przez Freiburg i tam też obecnie występuje. Jednak jak na razie rzadko może liczyć na miejsce w wyjściowej jedenastce jednego z głównych kandydatów do spadku.
Lukas Sinkiewicz – jeden z dwóch urodzonych w Polsce piłkarzy w tym zestawieniu. Jak wielu innych zawodników, jego zmorą były częste i poważne kontuzje. Pochodzący z Tychów obrońca pokazał się piłkarskiemu światu w 2003 roku, kiedy to awansował do pierwszej kadry FC Koln. Jego zespół spadł wówczas do drugiej ligi, jednak paradoksalnie pomogło to Sinkiewiczowi wywalczyć pewne miejsce w wyjściowej jedenastce Kolonii. Między innymi dzięki dobrej postawie Lukasa klub błyskawicznie awansował do 1. Bundesligi. Mimo cały czas naprawdę dobrej i pewnej gry młodego Niemca, Koln nie zdołało obronić się przed spadkiem i w 2006 ponownie musiało rozpocząć zmagania w niższej klasie rozgrywkowej. Sinkiewicz w 2005 roku zaliczył nawet 3 występy w dorosłej reprezentacji Niemiec i był brany pod uwagę przy wyborze kadry na Mundial, jednak ostatecznie nie znalazł się w niej. Wszystkie trzy spotkania Sinkiewicza w drużynie Klinsmanna miały charakter towarzyski, więc może on jeszcze teoretycznie zagrać dla kadry Polski. Lukas miał w Niemczech już na tyle wyrobioną markę, że nie musiał ponownie rozpoczynać rywalizacji w drugiej lidze.
Po spadku Koln zawodnik przeszedł do Bayeru Leverkusen. Grał tam całkiem udanie, ale kontuzja kolana, która zmusiła go do ponad półrocznej absencji, nie pozwoliła mu w pełni rozwinąć skrzydeł. Trofeum w Leverkusen Sinkiewicz nie zdobył żadnego, ale w 2009 roku był blisko – Bayer przegrał wtedy jednak w finale Pucharu Niemiec z Werderem. Latem 2010 Lukas przeniósł się do drugoligowego wtedy Augsburga, ale już w sierpniu doznał kolejnej koszmarnej kontuzji i na debiut czekał aż 10 miesięcy. Po awansie zespołu do 1. Bundesligi Sinkiewicz dokonał dość zaskakującej decyzji. Po braku porozumienia przy negocjacjach nowego kontraktu skorzystał z oferty Vfl Bochum, gdzie gra do dziś. 27-latek liczył z pewnością na szybki awans tej ekipy do niemieckiej elity, jednak w tym sezonie nie ma już na to raczej żadnych szans.
Breno – Dość nietypowe i trochę ryzykowne uznawać niespełna 23-letniego piłkarza za zmarnowany i niespełniony talent. Jednak znając inne podobne do Brazylijczyka przypadki trudno się spodziewać, by jeszcze się odbudował na miarę pierwotnych oczekiwań wobec jego osoby. Nie ma większego sensu dłużej rozprawiać o jego ostatnich wyczynach w Niemczech, jako że pewnie każdy czytelnik, który dotarł do tej części tekstu wie o co dokładnie chodzi (a jeśli nie – niech przeczyta: TUTAJ).
Breno Borges już jako młody chłopak trafił do wielkiego Bayernu za niemałą, bo wynoszącą ok. 12 mln euro kwotę. Spodziewano się po nim naprawdę dużo, miał być ostoją defensywy Bawarczyków na długie lata, porównywano go do Lucio. Nic dziwnego, takie muszą być oczekiwania wobec kapitana olimpijskiej reprezentacji Brazylii i czołowej postaci Sao Paulo FC. Niestety, duża presja oraz powtarzające się kontuzje kolana doprowadziły go do opłakanego stanu psychicznego. Obecnie Breno wciąż figuruje w kadrze Bayernu, ale szanse na przedłużenie kontraktu wygasającego wraz z końcem sezonu ma raczej mizerne. Szczególnie, że właśnie leczy kolejny uraz, a gdy zwalnia się z treningów u Juppa Heynckesa z powodu choroby, to tak naprawdę udaje się do salonu tatuażu.
Tobias Rau – rzadko w piłce nożnej zdarza się, by zawodnik kończył karierę już w wieku 27 lat. Szczególnie, jeśli jest znany na cały kraj i każdy zdaje sobie sprawę z ogromu jego talentu. Tak potoczyły się jednak sprawy Tobiasa Raua, którego zmorą były permanentne kontuzje. Miał mieć wszystko i mógł być najlepszy, ale los chciał inaczej. Bardzo podobna sytuacja spotkała jeszcze jednego piłkarza z tego zestawienia, który kończył karierę w tym samym wieku. Zainteresowanych przebiegiem kariery Tobiasa odsyłam do tego bardzo dobrego tekstu: TUTAJ.
Lars Ricken – człowiek jednej bramki. Przez 16 lat wierny barwom Borussii Dortmund, ale raczej z braku szczęścia, niż z własnego wyboru. Oczywiście takie osiągnięcia jak pamiętna bramka w finale Ligi Mistrzów w 1997 z Juventusem (zdobyta w 16 sekund po wejściu na boisko z ławki rezerwowych) czy imponujący staż pracy w jednym klubie muszą budzić podziw. Jednak w jego zasięgu było zdecydowanie więcej. Co zatem stanęło na przeszkodzie? Tak, oczywiście nieustanne kontuzje. Uniemożliwiły mu one ustabilizowanie formy i wyjazd na ważne dla Niemców turnieje w 1998 i 2000, w których jednak ówcześni kadrowicze się nie popisali. Lars został za to powołany na Mundial w 2002, ale jego wkład w zdobycie wicemistrzostwa świata ograniczył się do dopingowania kolegów z ławki rezerwowych i współtworzenia atmosfery poza boiskiem. W Korei i w Japonii Ricken nie zagrał bowiem ani minuty. Kolejny wielki, niespełniony talent z Niemiec karierę zakończył w 2008 roku w wieku 32 lat. Obecnie jest koordynatorem szkolenia młodzieży w Borusii Dortmund. Warto obejrzeć jeszcze raz najjaśniejszy moment jego kariery, uznany za bramkę stulecia BVB:
Sebastian Deisler – mógł być chyba najwybitniejszym spośród wszystkich tutaj wymienionych. Przez znakomite występy w Borussii Moenchengladbach i Hercie Berlin trafił do wielkiego Bayernu, którego miał być podporą na całą dekadę. Niestety nic z tego nie wyszło. Deisler trapiony przez kontuzje popadł w ciężką depresję, przez co od 2003 roku grywał raczej sporadycznie – przez pięć lat kariery w Bawarii rozegrał zaledwie 62 ligowe spotkania, czyli nawet nie dwa razy więcej niż przez sześć lat w kadrze (36 występów). Cały czas liczono na jego odbudowę, mimo życiowych trudności typowano go na następcę odchodzącego do Chelsea Michaela Ballacka, jednak zawsze powracały nieszczęsne kontuzje. Podobnie jak Rau, Deisler dość niespodziewanie zakończył swoją karierę w wieku zaledwie 27 lat. Jak sam stwierdził, „nie był stworzony do bycia częścią futbolowego biznesu”. Wielka szkoda, bo talent miał przeogromny. Gdyby nie pech, prawdopodobnie niemiecka kadra byłaby przed nadchodzącymi Mistrzostwami Europy jeszcze silniejsza.
Krzysztof Nowak – jedyny Polak w zestawieniu, musiał zakończyć karierę jeszcze wcześniej niż Rau i Deisler, ale zupełnie nie ze swojej winy. Mimo tego, że trwała ona stosunkowo krótko, trudno znaleźć drugiego polskiego piłkarza z równie barwnym CV. Początkowo doświadczenie zbierał w Polsce grając dla Sokoła Pniewy (tudzież TS „Tygodnik Miliarder” czy też później Sokół Tychy), skąd przeniósł się do greckiego Panachaiki Patras. Po krótkim czasie wrócił do Polski i zdążył rozegrać jedno spotkanie dla Legii Warszawa. Tylko jedno, bo otrzymał atrakcyjną propozycję wyjazdu do Brazylii wspólnie z Mariuszem Piekarskim (wyjechać chciał również Daniel Dubicki, ale nie pozwolił na to ówczesny właściciel ŁKS-u, Antoni Ptak). Tym samym Nowak, obok „Piekario”, został pierwszym Polakiem w tej egzotycznej dla Europejczyków lidze. Po dwuletniej przygodzie z kurytybskim Atletico Paranaense na kupno piłkarza zdecydował się niemiecki Wolfsburg. Transfer okazał się strzałem w dziesiątkę, umiejętnościami Polaka zafascynowany był trener Wolfgang Wolf. Nowak z meczu na mecz stawał się coraz bardziej popularny w Bundeslidze, media wróżyły mu przyszłość w klubach znacznie większych of Vfl. Jak się stało naprawdę, chyba każdy czytający ten artykuł mniej więcej wie. Ochrzczony przydomkiem „dziesiątka kier” przez fanów Wolfsburga piłkarz zachorował znienacka na poważną chorobę układu nerwowego ALS. Koniec kariery stał się jasny już w 2001, potem Nowakowi została już dużo ważniejsza walka o życie. Niestety i tutaj poległ, mimo ogromnej wytrwałości i wsparcia ze strony otoczenia. Nowak zmarł w maju 2005 roku. Do dziś w Wolfsburgu działa specjalna fundacja powołana pod jego imieniem. Wdowa po Krzysztofie, Beata, została zatrudniona przez Vfl w oficjalnym klubowym sklepie i razem z dwójką dzieci przebywa w Niemczech. Pamięc po nim w mieście Volkswagena przetrwała zatem do dziś, co daje wiele do zrozumienia jak go tam szanowano, zarówno jako człowieka, jak i sportowca.
Andres D’Alessandro – ogromny talent z Argentyny, jednak podobny kazus jaki miał miejsce z takimi piłkarzami jak Javier Saviola czy Pablo Aimar – niby wszyscy ich znają, ale spodziewano się po nich dużo, dużo więcej. Filigranowy gracz z nieproporcjonalnie dużą głową (stąd przydomek „El Cabezon”), obdarzony nieprzeciętną techniką użytkową i szybkością. Wolfsburg sprowadził do siebie D’Alessandro w 2003 roku wydając na niego wówczas rekordową dla klubu sumę 9 milionów Euro. Stąd też kredyt zaufania Argentyńczyk otrzymał dość spory, jednak nigdy nie zdołał go do końca spłacić. Największym sukcesem w jego reprezentacyjnej karierze okazało się olimpijskie złoto w Atenach, a w Wolfsburgu wsławił się praktycznie tylko strzeleniem 40-tysięcznego gola w Bundeslidze. Owszem, rozegrał tam kilka naprawdę dobrych spotkań, ale nigdy nie wyrósł na prawdziwego lidera, a tego tak naprawdę od niego oczekiwano. Dlatego też lata 2006 i 2007 spędził już na wypożyczeniach w klubach z bardzo ograniczonymi ambicjami – Portsmouth i Zaragozie. Lewonożny skrzydłowy lub środkowy pomocnik obecnie reprezentuje barwy brazylijskiego Internacionalu, gdzie radzi sobie zdecydowanie lepiej niż w Europie – w 2010 został nawet wybrany najlepszym piłkarzem grającym w Ameryce Południowej, dystansując Juana Sebastiana Verona i Neymara. Najwyraźniej nie każdemu Latynosowi dane jest zrobić karierę na Starym Kontynencie i czasem lepiej zostać w swojskim klimacie.
Sean Dundee – obywatel RPA z niemieckim paszportem, zapowiadał się znakomicie, jednak skończył raczej zapomniany i bez sukcesów. Co ciekawe, nigdy nie zagrał też w kadrze RPA, ma na swoim koncie tylko jeden występ w reprezentacji B Niemiec. Dundee urodził się w Durbanie, skąd w wieku 20 lat (w 1992) przyleciał do Europy, a konkretnie do Stuttgartu. Podpisał wtedy kontrakt nie z Vfb, ale z mniej znanymi Kickers. Eksplozja jego talentu przypadła jednak na okres pobytu w Karlsruher SC – w dwóch kolejnych sezonach Dundee strzelił 16 i 17 goli, co przyciągnęło uwagę Liverpoolu. Kariery przy Anfield jednak nie zrobił żadnej. Rywalizacja o miejsce w pierwszej linii z Michaelem Owenem, Karlem-Heinzem Riedle i Robbiem Fowlerem okazała się zbyt trudna, przez co przybysz z RPA zagrał dla „The Reds” jedynie trzy spotkania. Bez żalu puszczono go do Stuttgartu, tym razem sprzedając go już do słynniejszego Vfb. Tam Dundee grał całkiem nieźle, ale nigdy już nie zdołał przypomnieć sobie świetności z początku kariery. Odejście ze Stuttgartu w 2003 to już równia pochyła – w Austrii Wiedeń w 18 meczach nie zdobył ani jednego gola, potem na jego angaż zdecydowali się tylko poprzedni pracodawca, czyli Karlsruher, a także Kickers Offenbach. Ostatni epizod kariery Dundee zaliczył w południowoafrykańskim AmaZulu. W sumie w latach 2003-2009 strzelił mniej bramek niż w jednym sezonie 1995/96. Z dużej chmury mały deszcz.
Benjamin Lauth – cudowne dziecko z Bawarii. W młodym wieku wykazywał talent nie tylko do futbolu, ale też do narciarstwa i tenisa. Ostatecznie zdecydował się na piłkę nożną. Mówisz Bawaria, myślisz FC Bayern, ale Lauth wolał TSV 1860. Długo wierny temu zespołowi na początku lat 2000 stał się jego zdecydowanie pierwszoplanową postacią w jego ataku, co zaowocowało pierwszymi powołaniami do reprezentacji Niemiec. Jak się później okazało, były one niestety już też tymi ostatnimi. Po spadku TSV do II Bundesligi w 2004 Lauth przeniósł się do Hamburga. Nic wielkiego tam nie zwojował, w czym przeszkodziły mu powtarzające się kontuzje. Później próbował swoich sił jeszcze w Stuttgarcie i Hannoverze, ale tam tylko raził nieskutecznością. Dobrym rozwiązaniem okazał się dla niego powrót na stare śmieci. Do dziś z powodzeniem gra w ukochanym TSV i prawdopodobnie tak już zostanie do końca kariery 30-letniego obecnie piłkarza. Był bardzo dobrze rokującym napastnikiem, materiałem na solidnego reprezentanta, ale pozostał tylko lokalnym bohaterem. Kibice TSV ułożyli nawet przyśpiewkę na jego cześć pod tytułem „Lauth anhören”. Pewnie czasem powraca myślami do Hamburga i symuluje w głowie co mogłoby się stać, gdyby i tam został gwiazdą. Ale z drugiej strony pewnie czuje się spełniony, bo koniec końców został ważną częścią historii zespołu, który znaczył dla niego zdecydowanie więcej niż którykolwiek inny.
PIOTR STARKOWSKI