To w sumie nowy pomysł na biznes. Nakręcić maksymalną szmirę, zaprosić dziennikarzy, uruchomić projektor i… czekać. Niech skrytykują! Niech zmiażdżą, niech rozdepczą „dzieło” swoim recenzenckim butem. Siedzi producent, widzi zniesmaczone miny gości i zaciera ręce. Teraz! Teraz będzie najgorsza scena! Teraz na pewno stracą cierpliwość! Wychodzi pierwszy? Wspaniale! Udało się! Już po dwunastu minutach!
Niech wychodzą. I żeby się tylko nie hamowali. Film musi być skrajnie głupi, żeby żaden krytyk nie miał wątpliwości i żeby tylko nie pomyślał, że głupota jest zamierzona, że stanowi sztukę wyższą, tylko niezbyt oczywistą. Nakręcić trzeba po prostu GÓWNO i to rzadkie. Widz ma być filmem zażenowany. Ma mówić do dziewczyny: – Przepraszam, że cię tu przyprowadziłem.
Z takiego założenia wyszedł producent „Kac Wawa”. Przygnieciony krytyką, poinformował, że zamierza pozwać do sądu Tomasza Raczka, który całkiem słusznie wystawił filmowi jak najgorszą recenzję. Zamiast więc zarabiać na biletach, co dziś jest interesem niepewnym, o ile nie kręci się szkolnych lektur, lepiej zarabiać na procesach. Skrytykowałeś moje dzieło? Płać! Gdybyś nie skrytykował, to zarobiłbym pięć milionów złotych. Pięć milionów! Tyle właśnie jesteś mi winny!
Bilety to przeżytek. Trzeba wydać pieniądze na plakaty, na reklamy w telewizji i internecie, jakoś sprowadzić ludzi do kin, liczyć, że starczy im kasy na bilet. Po co? Bez sensu. Lepiej zaprosić Raczka, uraczyć go gniotem, a potem podsumować: o, kochasiu, pięć baniek mi wisisz, bo pół Polski wybierało się właśnie na film, a ty ich wszystkich zatrzymałeś. Przekroczyłeś granicę, teraz już z tobą rozmawiać nie chcemy. Tu masz numer konta. I suma: 5 000 000. Przelej, będziemy kwita.
To ciekawe, że producent „Kac Wawa” – teoretycznie komedii – faktycznie okazał się gościem ze zmysłem do rozśmieszania ludzi, ale niestety wszędzie za wyjątkiem ekranu. Zaserwował wszystkim ubaw, tylko że nie z filmu ten śmiech, tylko z producenta. Najpierw ocenzurować musiał Dodę, którą sam najął do wyśpiewania piosenki, a teraz ocenzurowałby chętnie cały kraj. I jeszcze wystawił rachunek. Najgorsi są ludzie, którzy nie wyczuwają własnej śmieszności i tak właśnie jest w tym wypadku. Zamiast kręcić „Kac Wawa”, trzeba było nagrać producenta filmów, którego jedyną szansą na zarobek jest dojenie recenzentów. Trzeba było nagrać samego siebie.
Problem jest szerszy. Dawno nie mieliśmy takiego zalewu aż tak fatalnych polskich komedii. Co jedna to gorsza. Za każdym razem zastanawiam się: czy scenarzysta pisząc dialogi chociaż raz się uśmiechnął w duchu? Naprawdę? Czy przeczytał te teksty swojej żonie? Czy spytał kogokolwiek o zdanie? Czy rzeczywiście motyw, że facet wskazuje na babę i chce ją wydmuchać, ale nie może jest zabawny? Mam wrażenie, że dzisiaj zabawniejszy od polskich komedii wydaje się nawet Waldemar Fornalik.
A przecież, do licha, jeszcze kilka lat temu zdarzało mi się na polskich komediach śmiać. Z tych „nowożytnych” – na Kilerze czy Poranku Kojota. Gdzie się podziali ludzie, którzy pisali wtedy scenariusze? Dlaczego w tym śmiesznym kraju akurat w kinach jest aż tak nieśmiesznie? Dlaczego miałbym zarechotać tylko dlatego, że ktoś powiedział „kurwa” albo „chuj”? Jak to jest, że ktoś płaci za powstanie takich gniotów jak „Ciacho”, „Weekend”, „Święty interes” albo „Kac Wawa” i w trakcie produkcji nie dostrzega, że szkoda kliszy?
Mam wrażenie, że Cracovia notuje w sezonie więcej udanych meczów niż polska kinematografia udanych filmów. Komedie komediami, ale ostatnio skacząc po kanałach wpadłem na „Wojnę polsko-ruską”. Książkę przeczytałem, odjechana, ale w porządku, natomiast film… Trafiłem na scenę, w której łysy facet siedział na posterunku policji, aż nagle okazało się, że ten posterunek wcale nie istnieje i tych wszystkich ścian wcale nie ma. Wyszedł więc gościu na zewnątrz z posterunku, który był, ale go jednak nie było i przypierdolił głową w mur, zalał się krwią, następnie padł.
Ja też padłem.
W serialach TVP dwa najbardziej oczekiwane zgony miały budżet 12 złotych i 50 groszy (Hanka rąbnęła w kartonowe pudło, Rysiek walnął o podłogę), w serialach TVN bohaterowie głównie piją kawę, jeżdżą suzuki, kupują pierścionki w sklepach Apart i chodzą na spacery po parkach. To już nie „product placement” w serialu, to raczej „serial placement” w bloku reklamowym. Gdzie ja żyję?! Czy jest druga branża, która w tak jawny sposób naigrywałaby się ze swoich klientów? Obejrzenie polskiej produkcji oznacza dziś na 80 procent stratę czasu i pieniędzy. Czy chodzilibyście do restauracji, w której na 80 procent ktoś wam poda niezjadliwą papkę?
Powinno się wprowadzić zasadę: jeśli film ci się nie podoba i wyjdziesz z seansu w ciągu pierwszych 30 minut, dostaniesz zwrot za bilet. Może wtedy przestałaby się opłacać produkcja filmowych fekaliów.
stan