Bóg Świętych – historia Matta Le Tissiera

redakcja

Autor:redakcja

07 marca 2012, 11:16 • 12 min czytania

W latach swojej świetności potrafił niemal w pojedynkę ogrywać Manchester United – do historii przeszedł jako jeden z najlepiej wyszkolonych technicznie piłkarzy w historii brytyjskiego futbolu z niesamowitą statystyką perfekcyjnie wykonanych rzutów karnych. Pokręcone losy Matta Le Tissiera układają się w piękną historię o wierności, geniuszu i pechu.
Chyba każdy kto interesował się ligą angielską w latach dziewięćdziesiątych kojarzy tego zawodnika, który sposobem poruszania się przypominał relikt sprzed jakichś trzydziestu lat. Można pewnie powiedzieć, że Le Tissier „biegał mądrze”, ale byłoby to lekkie niedopowiedzenie – on nie biegał prawie wcale, zamiast tego sunął po boisku z trudnym do zdefiniowania dostojeństwem. Ale najlepsze jest to, że on biegać zanadto po prostu nie musiał – piłka słuchała się go do tego stopnia, że taka umiejętność była mu zwyczajnie zbędna. Można na to też spojrzeć z drugiej strony – ciekawe, czy gdyby Anglik podchodził do kwestii fizycznych tak jak, nie przymierzając, Cristiano Ronaldo, to dziś nie byłby wymieniany jednym tchem obok Zidane’a, Ronaldo, Baggio i Raula w panteonie piłkarskich gwiazd lat dziewięćdziesiątych? Chociaż i bez tego po latach Le Tissier doczekał się niedawno większego uznania – w wywiadzie udzielonym The Sun tuż przed ostatnimi Mistrzostwami Świata Xavi Hernandez, główny architekt sukcesów Barcelony w ostatnich latach, wskazał pomocnika Southampton jako jednego ze swoich największych idoli: „Jego talent był czymś niespotykanym. Potrafił przedryblować siedmiu-ośmiu piłkarzy bez żadnego biegania – po prostu przechodził sobie obok nich. To było niesamowite!”. Rozgrywający Barcelony trafił w punkt, bo piłkarzy grających w stylu Le Tissiera w dzisiejszym, zdominowanym przez fizyczną grę, futbolu już nie ma. Zresztą Brytyjczyk odczuł to poniekąd na własnej skórze – pod koniec kariery nie potrafił już tak dobrze odnaleźć się w dynamicznie zmieniającej się grze i to – w połączeniu z coraz liczniejszymi urazami – zmusiło go do zawieszenia butów na kołku w wieku zaledwie 33 lat.

Reklama

Początki z Shearerem

Zacznijmy od momentu, który tak rzewnie wspominają dziś kibice „Świętych”. Le Tissier trafił do Southampton jako młokos, ale w przeciwieństwie do współczesnych młodych talentów pokroju Theo Walcotta, Garetha Bale’a czy Alexa Oxlade’a-Chamberlaina spędził na The Dell i Saint Mary’s Stadium całą piłkarską karierę. Podobnie jak wyżej wymienieni zaliczył debiut w pierwszym składzie przed osiemnastymi urodzinami i na tym podobieństwa się nie kończą, bo zaczynał również od gry na skrzydle. Le Tissier na stałe zapisał się w historii swojego klubu jako najmłodszy strzelec hattricka – dokonał tego już w pierwszym sezonie gry w meczu z Leicester, jednak dopiero z czasem odnalazł się na pozycji za plecami wysuniętego napastnika, grając coś pomiędzy typową dziesiątką a klasycznym playmakerem. To właśnie w tym rejonie boiska pokazał później pełnię swojego talentu, jednak w pierwszych latach swojej kariery miał też trochę szczęścia – trafił na innego wielkiego wychowanka Southampton, Alana Shearera. Mając wsparcie w osobach braci Wallace’ów tworzyli atak, przed którym drżeli obrońcy wszystkich klubów First Division. O ile ze strzelaniem goli nie było wtedy przy The Dell problemów (dowodem chociażby 71 goli strzelonych w sezonie 89/90 – więcej miał wówczas tylko zdobywający ostatnie mistrzostwo w swojej dotychczasowej historii Liverpool), tak gra w defensywie pozostawiała sporo do życzenia i kibice „Świętych” nigdy nie cieszyli się nawet z gry w europejskich pucharach. Sam Shearer więcej dowodów niewątpliwego talentu dał dopiero grając w barwach Blackburn, ale i tak ci, którzy widzieli w akcji ten duet, pewnie mają dziś co wspominać.

Reklama

Odejście dobrze zapowiadającego się młodego napastnika nie okazało się być znaczące w kwestii Le Tissiera – nadal był on centralną postacią ofensywnych poczynań swojej drużyny. Wydawało się, że o lepszy sezon niż ten 89/90, w którym strzelił 20 goli w lidze (niemal 30% wszystkich goli Southampton w tamtym okresie) i zgarnął nagrodę PFA dla najlepszego młodego piłkarza będzie mu ciężko, ale chociaż zmieniali się klubowi koledzy, to jedno wciąż można było uznać za pewnik – „Le God”, jak po latach okrzyknęli go kibice, nadal ładował gola za golem. Mimo zaawansowanego zainteresowania Tottenhamu w tamtym czasie odmówił zespołowi Terry’ego Venablesa, czym jeszcze bardziej zjednał sobie kibiców.

Jak on to robił?

Na czym jeszcze – poza charakterystycznym sposobem poruszania się – polegał fenomen tego błyskotliwego piłkarza? Miał fantastycznie ułożoną stopę, potrafił trafić w dowolnie wybraną część bramki niemal z każdej odległości. Dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści metrów – nie robiło to Le Tissier’owi większej różnicy. Potrafił posłać w kierunku bramkarza zarówno potężną bombę, jak i delikatną podcinkę i niemal każda jego boiskowa decyzja była po prostu tą właściwą. Jeśli dodać do tego fenomenalną technikę użytkową, skutecznie wykonywane stałe fragmenty gry oraz niespotykany wręcz zmysł do gry kombinacyjnej, to otrzymamy piłkarza, który powinien poprowadzić reprezentację Anglii do wielkich sukcesów na międzynarodowej imprezie. Niestety, nigdy nie było mu to dane a złożyło się na to wiele różnych czynników. W 1994, gdy Le Tissier zaliczał swój prawdopodobnie najlepszy sezon w karierze, Anglicy akurat nie awansowali do finałów Mistrzostw Świata. Zresztą dopiero wtedy udało mu się zaliczyć reprezentacyjny debiut, co już można było uznać za lekki skandal – Terry Venables dał mu szansę w marcowym meczu z Danią. Dwadzieścia pięć ligowych goli wydatnie pomogło osłabionej odejściem Tima Flowersa (jednego z głównych rywali Davida Seamana do gry w kadrze) drużynie Alana Balla w osiągnięciu utrzymania. Skuteczniejsi w tamtym okresie od Matta byli tylko Andy Cole i Alan Shearer, a więc typowi łowcy bramek, w dodatku grający w czołowych drużynach. Sam Flowers kilka miesięcy później boleśnie przekonał się o tym, jak wygląda gra przeciwko Le Tissierowi:

Ten sam Terry Venables nie zabrał potem pomocnika Southampton na Euro 96, ale w tym akurat nie ma nic dziwnego – sezon poprzedzający te rozgrywki był jednym z najgorszych w karierze Matta. „Święci” – osłabieni niespodziewanym odejściem swojego managera tuż przed startem sezonu – od samego początku wyglądali dramatycznie słabo i mieli ogromne problemy ze strzelaniem goli, zaliczając jedynie 34 trafienia w 38 kolejkach. Utrzymali się cudem, dzięki minimalnie lepszej różnicy bramek od… Manchesteru City, który do spadku doprowadził właśnie ich poprzedni manager Alan Ball. Mimo słabszej formy na przestrzeni całego roku Le Tissier i tak dołożył swoją cegiełkę do tego sukcesu strzelając bramki prowadzące drużynę do trzech bardzo ważnych kwietniowych zwycięstw z Blackburn, Boltonem i mistrzowskim wówczas Manchesterem.

Rządy obrotnego Sounessa

W kolejnym sezonie w klubie wcale nie było lepiej, chociaż wielkie nadzieje wiązano z Graemem Sounessem i jego norweskimi nabytkami. Rzeczywiście, Claus Lundekvam okazał się być na lata wielkim wzmocnieniem kruchej formacji obronnej a obecność Egila Ostenstada w ataku pozwoliła nieco odżyć Le Tissierowi. I chociaż koniec końców Southampton znowu bił się o utrzymanie, to ponownie miał przebłyski porywającej gry, czego najlepszym dowodem było październikowe rozgromienie Manchesteru United 6-3. Ten mecz był wyjątkowy z paru względów – podopieczni Fergusona tydzień wcześniej zostali rozbici przez Newcastle 5-0 i chcieli udowodnić, że to tylko wypadek przy pracy. Dodatkowym czynnikiem motywującym ich do lepszej gry miało być również to, że wiosną tego samego roku przegrali na The Dell 3-1, co szkocki manager dosyć dziwnie tłumaczyłâ€¦ szarymi koszulkami, w których przyszło zagrać jego podopiecznym. Szumnie zapowiadany rewanż w ogóle się nie udał i chociaż spora w tym zasługa Roya Keane’a, który już w pierwszej połowie wyleciał z boiska, to nie sposób nie przyznać, że podopieczni Sounessa zdobywali tamtego dnia gole wyjątkowej urody. Mimo koncertowej gry nowych nabytków – wspomnianego Ostenstada (który ustrzelił w tym spotkaniu hattricka) i izraelskiego playmakera Eyala Berkovica, który zaliczył swoje pierwsze trafienia w Premier League dorzucając do tego trzy asysty – na ustach wszystkich znów znalazł się Le Tissier, który kapitalnym lobem pokonał Petera Schmeichela. The Dell znów okazało się być twierdzą nie do zdobycia:

Trudno uwierzyć, że drużyna z takimi indywidualnościami znów do ostatniej kolejki musiała drżeć o ligowy byt, ale poza historiami czysto boiskowymi warto wspomnieć o wydarzeniu, które Roman Kołtoń zaklasyfikowałby pewnie w kategorii „futbolowe jaja”.

Kilka tygodni po wielkiej wygranej z Manchesterem Graeme Souness przeprowadził jedną z najdziwniejszych rozmów telefonicznych w swoim życiu. Tego mroźnego listopadowego popołudnia zadzwonił do niego sam George Weah, który nie tak dawno został przecież uznany przez FIFA za najlepszego piłkarza na świecie. Napastnik AC Milan znalazł chwilę, aby zarekomendować trenerowi Southampton swojego zdolnego kuzyna, który chwilowo znajdował się bez kontraktu. Souness – usłyszawszy, że sprawa rzekomo dotyczy kilkukrotnego reprezentanta Liberii – szybko wyczuł w tym wszystkim dobry interes i zaoferował napastnikowi miesięczną umowę. Ali Dia – bo tak zwała się ta afrykańska perła – na te warunki przystał i nagle dołączył do kadry pierwszoligowej brytyjskiej drużyny. Po zaledwie jednym treningu niespodziewanie dla wszystkich Dia znalazł się w kadrze na mecz z Leeds i tu zaczęła się prawdziwa komedia. Po dwudziestu minutach Le Tissier nabawił się kontuzji a sprytny manager „Świętych” chciał zaskoczyć rywali wpuszczając zawodnika, którego na pewno się nie spodziewali. Niestety, ta sprytna taktyka obróciła się przeciwko Sounessowi – pewnie dlatego, że jego plan naiwnie zakładał, że Dia umie grać w piłkę. Rzeczywistość brutalnie zweryfikowała ten pogląd i Stan Tymiński brytyjskiego futbolu po kilkunastu minutach opuścił boisko by już nigdy się na nim nie pojawić. „To było niesamowite! Biegał po boisku jak Bambi na lodzie, co za wstyd!” – komentował po latach Le Tissier. „Następnego dnia przyszedł skorzystać z zabiegu medycznego, po czym spierdolił z hotelu nie płacąc rachunków i tyle go widzieliśmy!”. Interesujące okazały się także tłumaczenia samego zainteresowanego, który – o dziwo – okazał się być jednak Senegalczykiem i jednak nie kuzynem słynnego napastnika, który z całą sprawą nie miał nic wspólnego:

Walka o wyjazd na Mundial do Francji

Sezon 97/98 „Święci” powitali już bez obrotnego managera, który poróżniony z prezesem odszedł robić dobre interesy w Torino. Powierzenie funkcji szkoleniowca w ręce niedoświadczonego Dave’a Jonesa odebrano jako pierwszą zapowiedź ciężkich czasów. Pomimo trudnych początków i trzech porażek z rzędu były manager Stockport nie miał większych problemów z poukładaniem drużyny składającej się w większości z niechcianych nigdzie indziej zawodników i zajął z nimi bezpieczną dwunastą pozycję. Warte uwagi jest to, że kolejny raz udało się pokonać u siebie Manchester United. Le Tissier zaliczył bardzo solidny sezon i był blisko wyjazdu na Mistrzostwa Świata – grając z kapitańską opaską w kwietniowym meczu reprezentacji „B” z Rosją zaliczył nawet hattricka, ale Glenn Hoddle – który tak bardzo chciał mieć tego gracza 2 lata wcześniej u siebie w Chelsea – uznał, że to jednak za mało:

W kolejnych sezonach boiskowy lider Southampton zaczynał już powoli gasnąć w oczach. Po latach przyznał, że po decyzji Hoddle’a nigdy nie powrócił już do pełni formy: „Strasznie mnie to zabolało, choć zrozumiałem to dopiero z czasem. Pewnie nie pasowałem do stylu gry kadry, ale naprawdę bardzo chciałem znaleźć się we Francji.” Z tą Francją wiąże się jeszcze inna ciekawa historia, ponieważ ze względu na nieco mało brytyjsko brzmiące nazwisko na początku lat dziewięćdziesiątych ponoć sam Michel Platini był zainteresowany tym graczem pod kątem gry w barwach Les Bleus i do negocjacji z ojcem zawodnika wysłał Gerarda Houlliera, ale Le Tissier od początku był zdecydowany na grę w barwach Anglii, a poza tym wbrew pozorom nie miał z Francją żadnych związków.

Pożegnanie z The Dell

I chociaż w kolejnych latach grał coraz mniej i rzadziej pokazywał swój geniusz, to wychodząc na boisko wciąż robił wszystko, aby ratować swoją drużynę przed spadkiem. W kwietniu 2000 roku w spotkaniu z Sunderlandem przeszedł do historii strzelając swojego setnego gola w Premier League, dokonując tego jako pierwszy pomocnik w historii rozgrywek. W tamtym okresie wiadomo było, że po zakończeniu sezonu 00/01 Southampton przeniesie się na nowy, nowocześniejszy obiekt St. Mary’s Stadium. Terminarz ligowy ułożył się tak, że ostatnie dwie kolejki „Święci” grali u siebie, w dodatku z Manchesterem United i Arsenalem. Mając pewne utrzymanie mogli skupić się na tym, aby godnie pożegnać The Dell i w pełni im się to udało – pokonali zarówno podopiecznych Fergusona, jak i team Wengera. Ostatnie spotkanie z „Kanonierami” było wyjątkowe z jeszcze dwóch względów: po pierwsze – Southampton odwrócił losy spotkania, gdyż przegrywał 0-2 , po drugie – któż inny mógł pożegnać obiekt, przy którym strzelił tak wiele niezapomnianych goli jak nie Matt Le Tissier? Choć w całym sezonie zaliczył zaledwie osiem ligowych spotkań i gol wbity Arsenalowi był jego pierwszym, to kolejny raz okazało się, że życie potrafi pisać naprawdę piękne scenariusze. Kapitan „Świętych” pięknym wolejem strzelonym swoją słabszą nogą po raz ostatni dostarczył kibicom niezapomnianych wrażeń:

Le Tissier zagrał jeszcze w kilku spotkaniach na nowym obiekcie, ale wiadomo było, że wielkimi krokami zbliża się koniec tej pięknej historii. Ostatecznie Le God pożegnał się ze swoimi kibicami pokazowym meczem z legendami angielskiej piłki. W spotkaniu udział wzięli między innymi Alan Shearer i Ian Wright a fani zorganizowali swojemu kapitanowi niezapomniane pożegnanie. Wzruszony Le Tissier przedstawił światu tamtego dnia swojego dziesięcioletniego wówczas syna, jednak po latach okazało się, że młody Mitchell lepiej odnajduje się grając w krykieta. Jego ojciec w barwach Southampton zaliczył 541 występów i uzyskał 209 goli.

Przewrotny los sprawił, że to, przed czym Matt tak długo bronił swoją drużynę dotknęło Southampton całkiem szybko – spadli z ligi w sezonie 2004/05 mimo tego, że próbował ratować ich sam Harry Redknapp. Od tamtej pory „Święci” już właściwie się nie podnieśli i chociaż miejscowa szkółka talentów wciąż dostarcza towar najwyższej próby, to jednak ten fakt nie przekłada się na losy miejscowej drużyny. Trzeba też pamiętać, że zmieniły się czasy i dziś rycerzy pokroju Le Tissiera już nie ma. Ilu piłkarzy byłoby w stanie odmówić Tottenhamowi, Chelsea czy Liverpoolowi i grać za mniejsze pieniądze w drużynie, która właściwie co sezon skazywana była na spadek? To pytanie prowokuje także do rozważań o tym, jak kapitan Southampton poradziłby sobie w innej drużynie, gdzie byłby tylko „jednym z wielu” a nie „tym najlepszym”, któremu należało oddać piłkę w nadziei na to, że coś z nią zrobi. Tego nie dowiemy się już nigdy i możemy tylko żałować, że żaden angielski selekcjoner nigdy poważniej mu nie zaufał. Oprócz pięknych goli i niesamowitych dryblingów Matt Le Tissier mógł przydać się Anglikom w jeszcze innej dziedzinie – rzutach karnych. W trakcie swojej kariery magik z The Dell mógł poszczycić się niesamowitym wynikiem – z 48 wykonywanych jedenastek wykorzystał 47. Jeden jedyny raz jego intencje wyczuł Mark Crossley, który po latach wskazał tę interwencję jako najlepszą w całej swojej karierze. Nie tak dawno panowie spotkali się kolejny raz i w specjalnie zaaranżowanej sesji mimo zauważalnej nadwagi Le Tiss i tak zaliczył całkiem niezły wynik. Sam swoje sukcesy w strzelaniu rzutów karnych tłumaczył bardzo prosto: „Mam swój ulubiony róg – to lewy bramkarza, w który zazwyczaj celuję. Jeśli widzę, że tuż przed strzałem robi ruch w tę stronę, to strzelam w drugi. Ważne jest to, aby przymierzyć precyzyjnie i mocno, w takim wypadku ciężko się pomylić. Myślę, że tym co sprawiało, że tak dobrze wykonywałem jedenastki było też to, że tuż przed strzałem potrafiłem wyzbyć się negatywnych myśli. Nie myślałem o trybunach i okolicznościach – chciałem po prostu strzelić gola, a rzut karny to przecież najlepsza do tego okazja”.

Niestety dla Anglików zamiast pomocnika „Świętych” najważniejsze jedenastki na wielkich turniejach wykonywali inni – David Batty, Stuart Pearce i Gareth Southgate. Po latach Le Tissier oferował nawet swoje usługi w kwestii treningów z reprezentacją w tej dziedzinie, ale nikt nie powierzył mu tej roli. Dziś udziela się jako piłkarski ekspert. Pytany po latach o to, czy czegoś żałuje, powiedział wprost: „Nie – kocham tę okolicę, ten klub i tych ludzi. Od siódmego roku życia chciałem być piłkarzem i marzyłem o zagraniu w reprezentacji i to mi się udało. Chociaż praktycznie niczego w życiu nie wygrałem, to te szesnaście lat w najwyższej klasie rozgrywkowej za każdym razem smakowało jak wygranie medalu, bo zawsze byliśmy spisywani na straty. Jestem zachwycony, że mogłem być tego częścią.”

KACPER BARTOSIAK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama