Tak jak kiedyś Liverpool przegrywał z Milanem 0:3 w połowie meczu, a ostatecznie zdobyć trofeum, tak Arsenal przegrywał 0:4 w połowie dwumeczu, by doprowadzić do stanu 3:4 i mieć całe 45 minut na tego jednego, upragnionego, dającego dogrywkę gola. Kto dzisiaj nie pomyślał sobie: – Rany Boskie, w piłce wszystko jest możliwe, oni naprawdę ten Milan wyeliminują? Każdemu chyba przeszedł przez głowę taki scenariusz. – Fatalne 45 minut Milanu nie powinno zamazać obrazu tego dwumeczu, w którym Włosi byli lepsi – powiedział Marek Koźmiński na antenie nSport. Lepsi czy nie – byliśmy świadkami nieprawdopodobnej pogoni Arsenalu Londyn. Jeśli odpadać – to właśnie tak!
For the brave nothing is too difficult – brzmiała treść transparentu zawieszonego na Emirates. Napis idealnie oddający pierwszą połowę dzisiejszego starcia Arsenalu z Milanem. Niestety, prawda płynąca z bannera znajdowała potwierdzenie tylko przez pierwszą połowę. Po końcowym gwizdku sędziego nie ma już wątpliwości, że odwaga nie pomogła. Choć dzisiejszy heroizm na dobre powinien zapisać się w najnowszej historii „Kanonierów”, by symbolizować przemianę najbardziej wyszydzanego zespołu Premier League ostatnich dwunastu miesięcy.
Dziś z kabareciarzy z pierwszych kolejek ligi, piłkarze Arsenalu przerodzili się w gladiatorów, z którymi trzymała cała Anglia. Gary Neville, obecny komentator telewizji Sky Sports i były kapitan Manchesteru United, wprost kipiał z emocji. I zza szklanego ekranu nieustannie doradzał Wengerowi, jakby licząc, że ten wysłucha jego uwagi. – Wystarczy teraz zagrać ostrożnie w obronie, bo z przodu nadal nie zabraknie sytuacji – powtarzał Neville. Niestety, pomylił się, bo okazji zabrakło.
No dobra, po wyjściu na drugą połowę trafiła się tylko jedna doskonała piłka, ale jak na złość interwencją sezonu popisał się wtedy Christian Abbiati. Jedyny człowiek, który w zespole gości stanął na wysokości zadania. Momentami mógł się podobać Van Bommel, ale i tak nie ustrzegł się błędów. To właśnie po jego stracie kocie ruchy Abbiatiego uratowały Milan po strzałach Gervinho i van Persiego.
W Formule 1 dystans pomiędzy rywalami mierzy się w sekundach. Dziś momentami Arsenal był wręcz o jedną dziesiątą sekundy od raju, by ostatecznie skończyć z dala za plecami rywala. Wyłącznie z braku siły w ostatnim kwadransie, bo spokój i pewność Milanu była tylko pozorna, a od oglądania takiego wynalazku jak Mesbah robiło się przykro. A jednak, to on może teraz przybijać piątki z kumplami i balować do rana, choć był największym drewniakiem na placu. Na spółkę z zagubionym Zlatanem i „młodym” (tylko zdaniem Grzegorza Kalinowskiego) 25-letnim Urbym Emanuelsonem.
Po drugiej stronie, mentalnym zwycięzcą i bezsprzecznie największą gwiazdą spotkania nie został żaden z piłkarzy, a trener Arsene Wenger. Człowiek, który brał na klatę wszystkie upokorzenia z pierwszej fazy sezonu, by ostatecznie skończyć jako chwilowa, ale za to największa pucharowa nadzieja Anglików. Piłka bywa romantyczna, ale niestety, tylko bywa. Bo po 90 minutach w Londynie to Milan gra dalej.
Tak jak napisał „The Sun” – Arsenal pożegnał się z rozgrywkami w chwale. „Arsenal scored three first-half goals but could not complete an epic comeback against AC Milan, who held on to reach the Champions League quarter-finals” – napisał z kolei dziennikarz BBC. I to jest dobre określenie: epic comeback. “La Gazzetta dello Sport” używa słów: „che spavento”, czyli „co za strach”. O strachu pisze też „Tuttosport”.
Anglikom w Lidze Mistrzów została już tylko Chelsea Londyn, której jednak sytuacja jest niezwykle trudna. Bardzo możliwe, że w ćwierćfinale Champions League nie będzie ani jednego przedstawiciela Premier League.
FK


