Oriundi to nie tylko Latynosi

redakcja

Autor:redakcja

28 lutego 2012, 19:43 • 4 min czytania

7:0 z Francją, kolejny spacerek rozpędzonej reprezentacji Włoch, przy okazji ostatni mecz w kadrze jedynego Oriundi pochodzącego ze Szkocji. Johnny Moscardini – bo już nikt nie pamięta, że naprawdę nazywał się Giovanni – urodził się w Falkirk, by zostać zapamiętanym na Półwyspie Apenińskim.
W młodości nie śniły mu się piękne bramki, nie marzył o dryblingach, które uciszałyby cały stadion na wyjazdach, w końcu nikt wtedy nie myślał o piłce. Częściej w nocy u Johnny’ego przewijała się postać Otto von Belowa, niemieckiego generała. Ewentualnie obraz nietypowej kontuzji jak na przyszłego, znakomitego zawodnika – trafienie szrapnelem w kolano. Bronił oczywiście ojczyzny swoich rodziców, a nie odizolowanej od reszty Europy wyspy, na której przyszedł na świat. Tym samym rozwiał odwieczny spór dotyczący ludzi o podwójnych obywatelstwach i udowodnił, że Włochy nie są dla niego chwilową zachcianką. W ten przedziwny sposób rozpoczął swoją karierę, jak opowiada jego syn dla BBC ten niefortunny szrapnel przyczynił się do objawienie kolejnego futbolowego talentu: – Był strzelcem, nagle jednak otrzymał uderzenie w kolano. Nie mógł już dłużej walczyć. Został wysłany na Sycylie w celu rehabilitacji, ale na front już nie wrócił, po wyleczeniu nogi zdecydował się zorganizować drużynę piłkarską.

Oriundi to nie tylko Latynosi
Reklama

Los skierował go jednak do amatorskiej drużyny AS Barga. Pochodziła ona z małego miasteczka w Toskanii, gdzie do tej pory jest uznawany za jednego z największych bohaterów tego miejsca. Trzeba jednak przyznać, że warunki tam panujące nie miały za wiele wspólnego z wielkim światem piłki i były raczej kameralne. Najlepszym przykładem atmosfery jaka panowała/panuje w Bardze jest filmik z momentu nadania miejscowemu stadionowi imienia Johnny’ego Moscardini. Brak tu wielkiej pompy, dużo jest za to amatorki, a sam Youtube nie przeżył nawałnicy oglądających, prezentuje się to mniej więcej tak:

Reklama

Jednak ku zdziwieniu większości, gość który jeszcze niedawno lizał rany wojenne i cieszył się z tego, że w ogóle przeżył został dostrzeżony przez zdecydowanie bardziej renomowane Lucchese.

Grał tam za dość dziwne premie. Oczywiście dziwne z perspektywy obecnego narzekania i nazywanie pensji rzędu kilkuset tysięcy euro rocznie groszami. Ówcześnie stawka: butelka oliwy za zwycięstwo, butelka wina za remis i nic za nic (bo porażka to chyba nic, czyż nie?) nie była specjalnym ewenementem. Klub okazał się jednak hojny, przynajmniej jak wynika z nostalgicznych wspomnień bratanka naszego bohatera: – Dali mu bilet na pociąg z Mologno do Lucci, to było coś!

Jego kariera nabrała wtedy właściwego rozpędu. Po dwóch latach gry dla Lucchese uśmiechnęło się do niego dość ponure szczęście. Przyszło powołanie do reprezentacji, za którym krok w krok szedł rząd zawodników, którzy nie mogli zostać zaproszeni na zgrupowanie (część z powodu kuli w głowie, część z powodu kuli w sercu, a część z powodu kilkunastu kul zarówno w głowie jak i w sercu). Po raz kolejny wojna przyczyniła się do rozkwitu przygody Moscardiniego. Jednak jego obecność bynajmniej nie wiązała się z obniżeniem poziomu zespołu. Debiutował w 1921 roku przeciwko Szwajcarii i tym samym rozpoczął całkiem niezła serię, ostatecznie zakończoną wynikiem dziewięć meczów w kadrze siedem bramek (oczywiście o ile można wierzyć tak starym statystykom).

Jedną z największych zalet Johnny’ego była siła. Wedle wielu opinii dość często zdarzało się, że po jego strzałach wraz z piłką do bramki wpadali bramkarze i to bynajmniej nie była metafora. Ponoć swoją grą najbardziej przypominał Paulo Rossiego, lecz na pewno nie zaskarbił sobie takiej sławy jak bohater włoskiej kadry z przełomu lat 70 i 80.

Wydawałoby się, że przy takich osiągach w reprezentacji nie powinien martwić się o pieniądze – błąd. Jak wspomina Mauro Moscardini bywało ciężko: – Włoska piłka miała wtedy mało wspólnego z profesjonalizmem. Musiał wtedy wrócić do Szkocji, żeby godnie żyć.

Stanął przed dość dziwnym wyborem. Z obecnej perspektywy tylko ktoś o ograniczonych możliwościach umysłowych mógłby porzucić międzynarodową karierę piłkarską dla pracowania w zwyczajnym sklepiku odizolowanym od „wielkiego świata”. Dla Johnny’ego była to jednak bardzo logiczna decyzja. Trafił do miejsca, gdzie mało kto zdawał sobie sprawę kim on tak naprawdę jest. Paradoksalnie w kraju, w którym się urodził nie miał nawet procenta sławy jaką posiadał we Włoszech.

Sympatyczną sprawą były uśmiechy pociesznych starszych panów z Bargi wywołane pytaniem jednego z dziennikarzy, w którym zawarte było nazwisko „Moscardini”. W tamtym mieście on nadal jest żywy (dla reszty świata zmarł w 1985 roku) i zapewne nie raz nucona jest piosenka o tej legendzie – „Il Saluto di Giovanni Moscardini” autorstwa Blaira Douglasa.

KACPER GAWفOWSKI

JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!

[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama