Jeśli Śląsk chce zdobyć mistrzostwo, to chyba musi wrócić na Oporowską…

redakcja

Autor:redakcja

28 lutego 2012, 02:03 • 5 min czytania

Niedzielna katastrofa w wykonaniu wrocławskich piłkarzy, to nie był przypadek, choć pewnie najwygodniej dla nich samych byłoby w to wierzyć. Siekiera wisiała w powietrzu na ich nowym stadionie praktycznie już od pierwszego rozegranego tam meczu. Na obiekcie, który miał być ich nową twierdzą, nie zagrali jeszcze żadnego dobrego meczu.
– Klub otwiera nowy rozdział w swojej historii, ale w najgorszej sytuacji jesteśmy my, drużyna, bo wszyscy od nas oczekują teraz wspaniałej gry i zwycięstw – mówił Orest Lenczyk przed pierwszym meczem w roli gospodarza na nowym stadionie. I trzeba przyznać, że wiedział, co mówi, bo sytuacja faktycznie przerosła jego podopiecznych.

Jeśli Śląsk chce zdobyć mistrzostwo, to chyba musi wrócić na Oporowską…
Reklama

Na otwarcie dostali tonącą w kryzysie Lechię Gdańsk i szczęśliwie pokonali ją po bardzo przeciętnym meczu i budzącym kontrowersje golu Voskampa, który wpakował piłkę do pustej bramki z bliskiej odległości.

Reklama

Co ciekawe, w podobnych okolicznościach padła bramka w wiosennym meczu z Ruchem Chorzów. Też były wątpliwości czy powinna zostać uznana i też padła w sytuacji, którą niesamowicie trudno byłoby zmarnować. Cetnarski wbił piłkę do siatki z trzech metrów.

Więcej goli na swoim nowym stadionie Śląsk nie strzelił. Bardzo dziwne, bo mowa o zespole, który do wczoraj miał najwięcej trafień w całej lidze. Nagle popadł w strzelecką niemoc, a we wszystkich meczach tego sezonu rozegranych na swoim starym boisku, zdobywał co najmniej jedną bramkę.

Po Lechii, do Wrocławia zawitała Wisła Kraków, która w tamtym czasie grała piach i wyleciał z niej Maaskant, ale mimo to zdołała wygrać po rzucie karnym i przy rażącej nieskuteczności gospodarzy, którzy zmarnowali kilka świetnych sytuacji. Grali całkiem nieźle, ale tylko do momentu zwieńczającego akcję. Psuli ostatnie podanie, albo strzał.

Śląsk wygląda teraz jak piękny kwiat, którego przesadzono na teoretycznie żyźniejszą glebę, gdzie przestał rosnąć, choć wszyscy myśleli, że dopiero tam na dobre zakwitnie.

Najwidoczniej zespół musi się zakorzenić na swojej arenie. Na razie uskrzydlający doping przerodził się w paraliżujący hałas, a wspierający kibice stali się uosobieniem nadziei, którym trzeba sprostać, a wciąż się to nie udaje. Korzystne rezultaty innych spotkań tej kolejki i atmosfera podniecenia wśród fanów, dały mieszkankę, po której spożyciu gracze Lenczyka nie byli w stanie normalnie funkcjonować podczas spotkania z Legią. Wszystko się skumulowało i powiązało i tak już spętane nogi wrocławian.

Zawsze można wrócić na stary stadion i dograć na nim sezon do końca, ale to rozwiązanie abstrakcyjne i czysto teoretyczne.

Zresztą, wrócić… Nie trzeba nigdzie wracać, bo Śląsk z Oporowskiej wcale się nie wyniósł. Tam nadal spotykają się piłkarze na treningach. Tam jest w dalszym ciągu siedziba klubu. Tam jest codzienne miejsce pracy pionu sportowego i organizacyjnego. Wszystko w zasadzie zostało po staremu, tylko stadion jest nowy. Drużyna, jak wcześniej, przygotowuje się do spotkań, ale rozgrywa je gdzie indziej. Tam, gdzie sama czuje się w gościach, gdzie może trenować tylko raz w tygodniu i to tylko wtedy, gdy dostanie na to zgodę. Gdzie boisko jest wciąż do końca niewyczute i – jak powiedział w niedzielę jeszcze przed feralnym meczem Orest Lenczyk – nieswoje. Jego gracze muszą mieć tego świadomość, co tylko podsyca strach, gdy się już na nim znajdują.

Trochę ten zespół wepchnięto tam na siłę. Ani on nie był na to gotowy, ani stadion, bo nie wyrobiono się ze wszystkim na czas. Trudno, trzeba było poczekać i wystartować, gdy wszystko będzie jak należy, ale przecież lepiej wpuścić kibiców na trybuny korytarzami zalanymi wodą po kostki. Lepiej puścić zawodników do szatni między zaprawami murarskimi, wiertarkami i szlifierkami. Lepiej korzystać z windy wykończonej płytą pilśniową. Lepiej sprzedawać bilety w dwóch paskudnych kontenerach, do których stoją długie kolejki. Lepiej na toaletach wywiesić kartki „zakaz wstępu podlegający karze natychmiastowego wyrzucenia z terenu budowy”.

Tak, ten stadion, a szczególnie jego najbliższe otoczenie, to ciągle jest budowa. I to budowana z myślą o tym, żeby wyrobić się na Euro, a nie, żeby zapewnić dobre warunki funkcjonowania Śląskowi, który na tej budowie na razie tylko zawadza. Wcale nie jest najważniejszy.

Piłkarze musieli zamienić swoje przytulne mieszkanie, w którym znali każdy kąt, na duży i ładny dom, w którym wszystko jest lepsze i nowoczesne, ale czują się w nim jak w hotelu. Nie jak u siebie.

Niegotowy na przeprowadzkę był zresztą cały klub. Zarządzający nim pracownicy nie mają nawet pomysłu na zapełnienie czasu przed meczem, a w przerwie rzeźbią te same konkursy, które może i miały urok przy kilku tysiącach, w atmosferze rodzinnego pikniku, ale teraz mało kto je w ogóle zauważa. Od strony administracyjnej nie zmieniło się w zasadzie nic, oprócz liczby sprzedawanych biletów.

Natomiast jedyną zaletą nowego stadionu, z której jak na razie czerpią korzyści sami zawodnicy, to większa gama dróg wyjścia z obiektu. Z pewnością jest to bardzo przydatne przy unikaniu dziennikarzy, co zaprezentował w niedzielę Darek Pietrasiak.

Traci za to trener i to dosłownie, bo zaraz po porażce z Legią, autokar Śląska pojechał na Oporowską, gdzie zagrano sparing, w którym udział wzięli rezerwowi i ci, którzy nie załapali się do kadry. Zjawił się tam także pewien kibic, który na widok Lenczyka zaczął mu marudzić odnośnie rozmiarów przegranej. Ten zapytał go, czy był na meczu i na dowód zażądał biletu – a „natręt” po chwili mu go pokazał. Wtedy pan Orest wyjął z kieszeni portfel i oddał kibicowi dwadzieścia złotych za wejściówkę. To się nazywa gwarancja świadczonych usług…

TOMASZ KWAŚNIAK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama