Myszków. Niespełna czterdziestotysięczne miasteczko w województwie śląskim, położone na kolejowym trakcie łączącym Częstochowę i serce województwa. Mało kto spoza miasta jeszcze pamięta, że to tutaj w latach dziewięćdziesiątych firma Krisbut stworzyła drużynę, która przez kilka lat należała do czołówki ówczesnej drugiej ligi. Tłuste lata dla tutejszego futbolu minęły już dawno i dziś piłka nożna jest tu tylko na poziomie okręgówki.
Dlaczego Krisbut nie pokazał się mimo dogodnych okazji na pierwszoligowych salonach? – Tak naprawdę tylko mnie i kibicom zależało na tym, żeby w Myszkowie była pierwsza liga – mówi Krzysztof Czyż, właściciel firmy obuwniczej Krisbut, sponsor klubu w jego najlepszych latach. – Piłkarze i działacze nie mieli tyle charakteru, kompetencji i umiejętności, żeby stworzyć drużynę na pierwszą ligę, bali się tego.
Czy teraz, kiedy na drugim poziomie rozgrywek piłkarskich w Polsce radzą sobie z powodzeniem takie kluby jak Nieciecza, czy Kolejarz Stróże, nie korci pana, by wrócić do piłki ?
Nie, dla mnie sprawa jest zamknięta. W każdym sporcie jest mniej więcej tak samo. Pamiętam jak jeszcze żył śp. pan Marian Dziurowicz, gdy spotkaliśmy się, on jasno powiedział mi, że ja na swoją pierwszą ligę sobie trochę poczekam. Co więcej, wtedy po rundzie jesiennej mieliśmy sześć punktów przewagi i jeden mecz zaległy, a mimo to Dziurowicz zapewnił mnie, że będę musiał swoje odczekać.
Korupcja kwitła w najlepsze ?
To były najlepsze lata Fryzjera. Drużyna była dobra, kilku piłkarzy prezentowało naprawdę wysoki poziom, ale niektórzy zawodnicy zdawali sobie sprawę, że poziom pierwszej ligi jest dla nich za wysoki. Po awansie i wzmocnieniach, musieliby odejść, więc na rękę było im zostać w drugiej lidze i dostawać dobre pieniądze, bo wtedy zaległości wobec zawodników nie było żadnych. Ja nikogo za rękę nie złapałem, ale była tutaj duża wina zawodników i działaczy w tym, że nie awansowaliśmy.
Kto w takim razie był wiodącą postacią drużyny ?
Na bramce stał Adam Szolc. W obronie Janusz Małek, Rafał Witkowski, śp. Robert Mitwerandu, Irek Kościelniak. W pomocy Krzysztof Kołaczyk, Tomasz Matloch. Z przodu Mariusz Mizgała czy Waldek Kamiński. To byli zawodnicy prezentujący wysoki poziom. Część z nich grała później bądź wcześniej z powodzeniem w pierwszej lidze właśnie. Pieniądze były zawsze na czas, piłkarze nie mieli na co narzekać. Grali tutaj chłopcy ze Śląska, z Częstochowy, kilku tutejszych zawodników. Tu naprawdę mógł być awans. Niestety niekompetencja działaczy zarówno z PZPN, jak i tych wewnątrz klubu, ich krętactwo pogrzebało tę szansę, a w konsekwencji skutecznie zniechęciło mnie do piłki, a teraz klub niestety dogorywa.
***
Jedną z wiodących postaci ówczesnego zespołu, cieszącą się sympatią widzów był wspomniany Waldemar Kamiński. Popularny „Kamyk” to symbol myszkowskiej piłki. Za młodu zdolny junior, zawodnik młodzieżowych reprezentacji Polski i mistrz kraju z Górnikiem Zabrze, w barwach którego już jako dziewiętnastolatek mierzył się w europejskich pucharach z wielkim Realem Madryt. W późniejszych latach, nie było mu dane mierzyć się z takimi rywalami, lecz w zamian Kamiński stał się symbolem i jedną z legend Myszkowa.
– Wszystko zaczyna się w Lublinie, to tam zaczynałem kopać, trafiłem do młodzieżowej kadry Polski, bywałem tam nawet kapitanem i wtedy wypatrzył mnie Górnik – wspomina Kamiński, dziś instruktor sportu w Miejskim Ośrodku Sportu i Rekreacji, a do niedawna trener rezerw i juniorów Myszkowskiego Klubu Sportowego, wcześniej Krisbutu. Rozpoczyna swą opowieść. – Trafiłem na Śląsk jako siedemnastolatek, a w szatni niemal sami reprezentanci Polski. Jan Urban, Komornicki, Wandzik, Robert Warzycha i kilku innych, ponadto dużo chłopaków z kadry młodzieżowej, min. Krzysiu Kołaczyk, z którym później graliśmy tu, w Myszkowie. Wtedy Górnik był naprawdę silny, przez te kilka lat przewinęło się jeszcze wielu dobrych piłkarzy. Andrzej Iwan, Ryszard Cyroń, Tomasz Wałdoch, czy Ryszard Staniek, towarzystwo naprawdę doborowe.
– Pierwszy sezon w Zabrzu to wiosna 1988 roku i czwarty z kolei, a jak do tej pory ostatni majster dla Górnika. W Pucharze Europy trafiamy na Jeunesse D’ Esch z Luksemburga, a potem, ku naszej radości i przerażeniu zarazem przychodzi czas na wielki Real – kontynuuje Kamiński. Pierwszy mecz na pełniutkim Śląskim i po karnym Hugo Sancheza 1:0 dla nich. Z trybun Stadionu Śląskiego wygląda to nie tak strasznie, jak miało wyglądać. Nie załapałem się do meczowej szesnastki, ale na rewanż dwa tygodnie później jadę. Bernabeu jest wielkie, ale strasznie zaniedbane. Real to dla nas jednak inna bajka, taki Michel robi z piłką co chce, ale na kolejny gol Meksykanina, udaje się odpowiedzieć Piotrkowi Jegorowi. Przed przerwą wali z 20 metrów bombę w swoim stylu. W przerwie pomyśleliśmy, że skoro raz się udało, to czemu nie znowu. Cisną nas niemiłosiernie, ale już raz nam wpadło. Idzie kontra prawą stroną, centra do Krzysia Barana, piłka mija Sanchisa, strzał obok Buyo i prowadzimy w Hiszpanii! 2:1 dla Górnika w 54 minucie. Stadion w szoku, ledwie w połowie zapełniony, bo mało kto normalny w Madrycie myślał, że będzie się tu coś ciekawego działo, a tu proszę – Real ma nóż na gardle. Za głowę się można złapać jak się przypomni kto tam grał. Prócz tych wymienionych byli jeszcze Schuster, Butragueno, Gordillo, a co ciekawe trenerem był nasz Leo Beenhakker. Real gniecie coraz bardziej, chłopaki zaczynają oddychać rękawami. Siedzę cały w nerwach, kwadrans do końca i trener Bochynek nagle mówi – Kamyk do zmiany ! No to kaplica, myślę sobie. Ściągam dres, podchodzę do linii, czekam, a Michel wypuszcza kolegę po prawej w uliczkę, podanie do środka i Butragueno na granicy spalonego od poprzeczki wyrównuje. Zmieniam ledwo żywego Janka Urbana i zaczynamy od środka, nie ma strachu, ale nie ma też pomysłu Chwilę później podaje Robek Warzycha, udaje mi się urwać obrońcom, biegnę sam na sam na Buyo, rany boskie, myślę jak strzelać i w ostatnim momencie Sanchis czyściutkim wślizgiem wygarnia mi piłkę sprzed nóg . Dobrze kryty nie stwarzam już żadnej sytuacji, a parę minut później Sanchez ładuje nam bramkę po raz trzeci i jest po meczu. Nie udaje się dostać koszulki i do Polski jedziemy z niczym. W szatni wkurwienie, bo kto by pomyślał, że my na Santiago Bernabeu włożymy im dwie bramki ?
Gra w tak młodym wieku przeciwko Realowi może zawrócić w głowie?
Pewnie, że może, ale to nie było tak. Ja naprawdę skupiałem się na piłce. Oczywiście wiedziałem, z kim gramy, ale szczerze mówiąc nie plątało mi to jakoś nóg. Byliśmy zatrudnieni w kopalni, jako młody łebek chodziłem jeszcze do szkoły. W drużynie było kilku starszych zawodników, więc jeśli bym szalał, miał mnie kto opieprzyć. Na pewno na brak piłkarskich autorytetów nie mogłem narzekać. Jeśli czegoś brakowało, to czasu właśnie na szkołę. W Zabrzu naprawdę było ciężko się przebić. Z przodu byli Cyroń z Urbanem, a chłopcy spoza Śląska mieli dodatkową górkę do przeskoczenia. Wtedy grałem regularnie w młodzieżówce, w lidze uzbierało się też kilka spotkań. Trzecie miejsce w lidze, potem mecze w Pucharze UEFA z Juventusem Turyn, który też miał na przykład takiego Zawarowa, Schillaciego czy Rui Barrosa. Nie było źle. Następny sezon był niestety właściwie stracony. Kontuzja ręki, długi czas rehabilitacji, a właśnie wtedy nie miał kto strzelać bramek. Wyjechał Urban i była szansa wskoczyć do składu na stałe. Zagrało się kilka meczy, później wyjazd na kadrę i znów walka o miejsce. Było, minęło.
W kadrze grał pan w różnych kategoriach wiekowych, była szansa załapać się na Igrzyska Olimpijskie w 1992 roku?
Szansa była jak najbardziej, przez pewien czas byłem kapitanem tej reprezentacji, były brane miary na garnitury. Niestety, pod koniec wypadłem z kadry, pojechali inni, zrobili wynik. Wynik poszedł w świat. Można tylko żałować, selekcja była ostra, taki Wojtek Kowalczyk wskoczył w ostatniej fazie, a co dalej było, to wiemy.
W Górniku i reprezentacjach grał pan z wieloma utalentowanymi zawodnikami, kto był najlepszy ?
Bezsprzecznie Janek Urban, bardzo fajny chłopak, sympatyczny kolega, szczególnie dla młodszych. A przede wszystkim świetny zawodnik. Na treningach ciężko było minąć też Józka Dankowskiego. Strzelić Wandzikowi to też była sztuka, bo Józek to kawał chłopiska.
A kto nie wykorzystał w pełni swego talentu ?
Talent to jest nic. Musisz do tego dołożyć kupę pracy i trochę zwykłego fartu. Krzysiu Kołaczyk miał papiery na wielkie granie, ale kontuzje i ciąganie go po wszystkich możliwych kadrach juniorskich zastopowały jego rozwój, a z drugiej strony znam zawodników, którzy osiągnęli wiele przede wszystkim dzięki swojej cholernie ciężkiej pracy. Tomek Wałdoch, albo Jurek Brzęczęk to najlepsze przykłady. Jurek naprawdę niczym się nie wyróżniał, a swoje w kadrze i na zachodzie pograł. Alka Kłaka też szkoda, bo to był materiał na bramkarza.
Co było później?
Później było jeszcze kilka lat w Górniku, z kiepskim skutkiem niestety, paskudna kontuzja ręki, walka o miejsce w składzie i tak wciąż. Problemem też było to, że cały czas byliśmy ciągani po różnych kadrach, zgrupowania, konsultacje, dojazdy, przejazdy non stop i więcej czasu człowiek był poza klubem niż w nim. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że źle wybrałem, nie poszedłem tam, gdzie powinienem. Górnik jest specyficznym klubem, tam troszkę forowano Ślązaków, taki Koseła czy Zagórski nie byli nadzwyczajnymi piłkarzami, ale mieli trochę łatwiej.
Dlaczego nie pojechał pan na igrzyska?
Sam nie wiem, strasznie tego żałuję, grałem regularnie w kadrze, można powiedzieć, że już brali od nas rozmiary na garnitury do Barcelony, ale nagle przed turniejem wyskoczyło kilku chłopaków, Wojtek Kowalczyk na przykład wskoczył właściwie w ostatnim momencie. Widocznie byli lepsi, patrząc na wynik, który zrobili.
Następny sezon po olimpiadzie spędził pan w Motorze Lublin.
Tak, kontrakt z Górnikiem się skończył, uznałem, że skoro się nie udało wskoczyć do składu, trzeba spróbować inaczej. Motor to była druga liga, ale byłem w domu. Walczyliśmy o awans, ale byliśmy na końcu punkt gorsi od Stalowej Woli i nie udało się wrócić do pierwszej ligi. Potem pograłem rundę w Motorze i na wiosnę trafiłem do Myszkowa, gdzie spotkałem znów Krzysia Kołaczyka czy Adasia Szolca. Tu był wtedy klimat do grania, był sponsor, byli kibice, przychodzili nieźli zawodnicy, dobre czasy dla Myszkowa.
Co sezon walczyliście o awans.
Dokładnie, w pierwszym utrzymaliśmy się bez problemu, trzy kolejne kończyliśmy na czwartym miejscu. Każdy bał się tu przyjeżdżać. Po jesieni zawsze byliśmy w czubie, a na wiosnę zaczynały się problemy. Potrafiliśmy młócić każdego u siebie, może nie graliśmy pięknie, ale to 1:0, czy 2:1 się zawsze wyszarpało, ale to było za mało na awans.
No właśnie, dlaczego się nigdy nie udało ? W Myszkowie krążyły na ten temat legendy.
Zła polityka klubu, po prostu tutaj zawodnicy przyjeżdżali zarobić pieniądze. Częstochowa, Śląsk i kilku nas stąd, to były takie trzy grupy. Każdy trzymał się ze swoimi, zamiast stawiać odważniej na chłopaków, stąd co rundę przychodziło kilku nowych piłkarzy, trenerzy też zmieniali się bardzo często, a piłkarze spoza Myszkowa nie daliby się za Krisbut pokroić. Gdy była przewaga duża po jesieni, to na wiosnę obrońcy robili babole takie, że szok. Każdy widział co się działo. Jak tu były pieniądze, to było dobrze, jeśli byłaby pierwsza liga, byliby nowi zawodnicy, więc każdy wolał tu na spokojnie pieniążki dostawać. Tutaj mieli swoją przystań. Im się po prostu nie opłacało awansować. Zabrakło ambicji u niektórych, szkoda, że chłopaki stąd nie dostali więcej szans, bo tu był potencjał na pierwszą ligę. Trener Paweł Kowalski – świetny szkoleniowiec, najlepszy jaki tu był, super trener, wspaniały motywator i awansu też tutaj nie zrobił. Może był za krótko tutaj, to był bezsprzecznie najlepszy trener w Myszkowie. Potrafił zrobić klimat tutaj, był czas na granie, był na imprezy, brakło awansu.
Po latach tłustych przyszły ciężkie czasy…
Zgadza się, jak pan Czyż się zorientował co się dzieje, to wziął pieniądze i skończyła się poważna piłka. Kilka lat była jeszcze druga liga, ale to już była słaba gra. Nie było pieniędzy, nikt nie chciał postawić na młodych stąd i znów co pół roku był nabór do Myszkowa. Od święta w pucharze trafiło się Widzew z Szymkowiakiem, później Legię z Mięcielem i Kucharskim, ale to było święto raz w roku. Oklep i do widzenia. Tu naprawdę nie brakowało zdolnych chłopaków. Mieli niektórzy po 16-17 lat, szarpali w juniorach, byli w kadrze pierwszego zespołu, ale nie dostali prawdziwej szansy. Skończyło się granie i w 2002 klub poleciał ligę niżej, później znowu spadek i już czwarta liga. A stąd wydostać się jest cholernie ciężko. Ja już miałem swoje lata, pokopałem trochę ale później kolano się odezwało i trzeba było kończyć granie. Trenowałem młodzież, kierownikiem bywałem i jakoś to leciało.
Gdy pojawił się TRIBAG, od razu był awans, prezes sponsora chciał wejść w politykę, nie wybrali go i skończyły się pieniądze i koniec. Robert Szczepaniak, Michał Piłka, chłopaki jak na Myszków świetnie utalentowani dostawali kontrakty na jedną czwartą tego co mieli inni. Jeden wybrał studia, drugi wyjechał. Kolejne roczniki to znowu chłopaki którzy połapali kontuzję, albo odpuścili sami. Czajkowski, Pala, Kozak, Woś, Ruciński ci chłopcy mogli spokojnie grać wyżej. Z różnych powodów nie grają. Jedyny chłopak z tych okolic, który się wybił, to Przemek Oziębała. On akurat nie był tutaj, tylko z Ł»arek, szybki piekielnie i stopniowo szedł do góry. Ł»arki, Zagłębie Sosnowiec, no i w końcu Widzew.
A teraz szkoda gadać. Tutaj na zajęcia przychodzą dzieciaki grające w koszulkach, korkach oryginalnych, które nie umieją przewrotów w przód i w tył zrobić. Szkoły przychodzą na WF na boisko i połowa chłopaków nie gra. Młodzież ma wszystko i nie umie tego docenić i mądrze korzystać z tego. Myszków staje się miastem starych ludzi. Klub, który był kilkadziesiąt lat umiera. Orliki stoją puste, więcej gra facetów po pracy niż młodych chłopaków. Tu na stadion chodziło po trzy tysiące ludzi i to w latach dziewięćdziesiątych, na wyjazdy jeździły z nami po dwa – trzy autokary kibiców. Na meczu ktoś krzyknął ” Zapierdalaj, Waldek” i wypluwało się płuca, teraz na mecze chodzą dziadki, żeby się pośmiać. Myszków umiera, młodzież wyjeżdża, za dziesięć lat to będzie miasto emerytów, tu już nigdy nie będzie dobrej piłki. Zostały marzenia i wspomnienia – kończy swą opowieść Kamiński.
KUBA SKWARA