Sympatyczna niedzielna historia: Jak student z Anglii został trenerem na końcu świata…

redakcja

Autor:redakcja

12 lutego 2012, 15:18 • 6 min czytania

– W mailu, tydzień przed moim przylotem, przeczytałem, że czeka na mnie dwudziestu chłopaków, którzy nie mogą doczekać się regularnych treningów. Na miejscu czekał tylko jeden, a boisko przypominało łąkę. Dziurawe siatki, wygięte w pałąk poprzeczki. Gdy wreszcie skompletowałem drużynę, przywiozłem ze sobą wiele par korków, ale nikt i tak nie chciał ich nosić. Przekonywali, że potrafią i wolą grać boso – tak zaczyna się opowieść Paula Watsona. Anglika, który tytułuje się „najmłodszym międzynarodowym trenerem na świecie”. Studenta, który w wieku 25 lat został selekcjonerem na jednej z wysp Mikronezji. Osiem tysięcy kilometrów od domu.
Słyszeliście pewnie o piłkarzach z Samoa. „Loserach”, którzy potrafili przegrać mecz tak wysoko, że pogubił się nawet facet obsługujący tablicę wyników. Bohaterowie tej historii mogliby z powodzeniem walczyć z nimi o miano najgorszej drużyny na świecie, gdyby tylko zostali oficjalnie uznani przez FIFA.

Sympatyczna niedzielna historia: Jak student z Anglii został trenerem na końcu świata…
Reklama

Rzecz dzieje się na wyspie Pohnpei w Oceanii. Jej wszyscy mieszkańcy nie zapełniliby nawet połowy stadionu Wembley, do tego niespecjalnie interesują się sportem, za to wyróżnia ich ekstremalnie wysoki współczynnik otyłości. To jedna – ta gorsza strona medalu. Druga? Pohnpei to rajska wyspa, idealne miejsce na egzotyczne wakacje. Jedno z najlepszych na świecie do uprawiania surfingu. Dzika dżungla, błękitne morze i słońce przez 365 dni w roku…

W 2003 roku „piłkarze” z Pohnpei rozegrali swój ostatni mecz uznawany za międzypaństwowy. W ośmioosobowym składzie dołączyli do kadry Mikronezji i oczywiście przegrali z kretesem. Pięć lat wcześniej w towarzyskim spotkaniu na wyspie Guam dostali lanie 0:16. W skrócie, amatorzy bez żadnego pojęcia o piłce, którzy nie oglądają jej nawet na kablówce, bo tylko nielicznych stać na jej kupno. Pytanie – skąd wziął się tam bohater tekstu? Selekcjoner. Paul Watson, 25 letni dziennikarz z Londynu.

Reklama

Historia brzmi jak gotowy scenariusz do filmu.

Watson studiował Italianistykę na Uniwersytecie w Leeds. Tworzył kilka stron w internecie, od czasu do czasu przygotowywał audycje radiowe na temat włoskiej piłki, a prywatnie dzielił skromne mieszkanie z kumplem Mattem, studentem filmografii. Pewnego dnia obaj postanowili zrobić nietypowy reportażâ€¦ Wysłali dziesiątki maili po całym świecie. Pisali, pytali, szukali punktu zaczepienia, aż nagle, pewnego dnia, dostali wiadomość zwrotną od Charlesa Musany. Opiekuna piłkarzy-amatorów na wyspie Pohnpei, który akurat przebywał w Londynie. Po paru rozmowach i kilku spotkaniach dostali od niego robotę… Musana narzekał, że brakuje mu ludzi, którzy mogliby nauczyć gry w piłkę kilkunastu pełnych ambicji i chęci chłopaków. Nie było konkursów, kolejek i wysyłania listów motywacyjnych. Dwaj kumple z Londynu po prostu polecieli, rozejrzeli się po okolicy i po kilku tygodniach zostali samozwańczymi selekcjonerami.

– Mój brat nagle postanowił zostać międzynarodowym trenerem, choć nigdy nie był nawet zawodowym piłkarzem – mówił Mark Watson. – Jasne, że kochał futbol, ale zrezygnował z dobrej pracy, wyjechał do jednego z najodleglejszych zakątków świata, by stworzyć tam coś z niczego. Przyznaję, że choć cała ta sprawa wydaje mi się głupia, przyglądam się jej z fascynacją.

Z Europy na wyspę kursują trzy samoloty w tygodniu. Paulowi Watsonowi i Mattowi Conradowi, który niebawem miał zostać asystentem trenera, cała podróż zajęła dwadzieścia pięć godzin. Z Londynu do Dubaju. Dalej do Manili, na wyspę Guam i wreszcie do Pohnpei. Przez pięć kolejnych lotnisk i w sumie osiem tysięcy kilometrów w powietrzu. Na miejscu miało czekać na nich dwudziestu chłopaków głodnych piłkarskiego treningu i opiekun, z którym od tygodni wymieniali maile. W praktyce nie było nikogo. Tylko jeden, przeraźliwie wychudzony chłopak imieniem Ryan, który z szerokim uśmiechem wyszedł im na spotkanie. Totalnie wyczerpani podróżą próbowali zrozumieć cokolwiek z jego pełnego entuzjazmu jazgotu…

– Tutaj to norma. Jeśli zaplanujesz trening na piątą, musisz liczyć się z tym, ze większość przyjdzie o szóstej. A najpewniej nawet o siódmej – usłyszeli na starcie. Na wyspie mało kto ma samochód. Na taksówki też niewielu wydaje pieniądze. Dlatego niektórzy „piłkarze” będą przychodzić na trening piechotą. Pokonywać nawet dwa, trzy kilometry, a i to w sumie w zależności od pogody i chęci. Tak to się wszystko zaczęło.

Mijają jednak kolejne godziny, a chętnych do treningu jak nie było, tak nie ma. Tylko ta nierówna łąka i powyginane bramki, sugerujące, że kiedyś była boiskiem. – Pomyślałem, że licząc mnie, Matta, prezesa, który pojawił się w międzyczasie i chłoptasia z lotniska, jest nas łącznie czterech. Nieźle, przebyć osiem tysięcy kilometrów, żeby zagrać w piłkę „dwóch na dwóch” na jakimś pastwisku – wspominał Watson.

Powoli jednak zaczęli się schodzić kolejni, mniej lub bardziej przypadkowi. Jakiś bezzębny i przygrubawy jegomość, bracia Bob i Robert – bliźniacy praktycznie nie do odróżnienia, Joseph, którego przedstawiają jako najmocniejszą nogę na wyspie i Charles, który jest podobno bramkarzem. W końcu, wszystkich do gry dało się naliczyć szesnastu. Paul Watson został (na razie nieoficjalnym) selekcjonerem w Mikronezji. Przez chwilę mógł poczuć się jak Bryan Robson, który wyjechał za pracą do Tajlandii.

Pierwszy trening – chaos, jak na boisku przy podstawówce. Wszyscy ścigają tego, który ma piłkę. Najsprytniejszy biegnie przed siebie – trzydzieści, czterdzieści metrów, dopóki nie powali go jakiś niezgrabny facet, któremu wmówiono, że ma być obrońcą.

Mieszkańcy wyspy ćwiczą pięć razy w tygodniu. Zwykle popołudniami, choć czasem i o piątej rano, przed pracą. Średnia wieku – 22 lata, kilku studentów, taksówkarz, nauczyciel plus budowlaniec. – Wszyscy mają sporo naturalnego talentu, ale nikt ich niczego nie uczył. Nieźle radzą sobie fizycznie, ale zbyt mało wiedzą o piłce – oceniają obaj Anglicy. W międzyczasie próbują organizować wsparcie. Nie mogą liczyć na FIFA, bo cała Mikronezja nie jest jej członkiem, przez co nie uczestniczy nawet w lokalnych eliminacjach do Mistrzostw Świata. Kluby angielskiej Premier League, w większości, też nie chcą wyciągnąć ręki. Z jednym wyjątkiem – Tottenham Hotspur przekazuje kilka kompletów strojów. Conrad i Watson z sukcesem organizują też internetowe aukcje, na których nawet gumowa kaczka do kąpieli sprzedaje się za trzydzieści funtów. W sumie, mają na koncie 10 tysięcy. To wciąż za mało, by reprezentacja Pohnpei odpowiedziała na sportowe wyzwanie z wyspy Guam.

Z pomocą przychodzi niespodziewany sponsor – linie lotnicze Coyne Airways, dzięki którym Watson i jego drużyna po raz pierwszy od lat mogą zmierzyć się z poważnym (no dobra, prawie poważnym) rywalem.

Image and video hosting by TinyPic

Jest listopad 2010 roku. Na wyspie Guam mają odbyć się cztery kolejne mecze. Pierwszy reprezentacja Pohnpei przegrywa wyraźnie, choć od pierwszej minuty widać, że nie będzie powtórki z łomotu 0:16. Tym razem kończy się na trzech straconych golach. Kilkanaście minut przed końcem na stadionie gaśnie światło, a ponownie nie udaje się go odpalić.

Drugi mecz Watson i spółka przegrywają 0:2. Pierwszy golkiper zwichnął nadgarstek, dlatego w bramce staje weteran, który od kilku miesięcy cierpi na początki artretyzmu. Brzmi to, jak czarny, angielski humor, ale kolejne spotkanie ma wynagrodzić wszystko…

Wreszcie wygrana. I to jaka? 7:1. Piłkarze z Pohnpei mogą przestać patrzeć na siebie, jak na nieudaczników. Cieszą się, jakby właśnie zdobyli mistrzostwo świata. Watson biega po murawie w krótkich spodenkach, cały mokry, oblany wodą z radości. Czy ta wygrana to faktycznie tak wiele? Pewnie nie, ale przynajmniej symbol włożonego wysiłku, a dla miejscowych nadzieja na milowy krok w ich historii futbolu.

Co dzieje się dalej?

Samozwańczy selekcjoner, młokos z Londynu, ledwo po studiach, prowadzi zgrupowanie piłkarzy Zjednoczonych Stanów Mikronezji. Powstaje sześciozespołowa liga, a miejscowi już roztaczają odważne plany. Chcą wstąpić do FIFA i w ciągu dziesięciu lat wystartować w eliminacjach do Mistrzostw Świata.

Tym razem już bez Paula Watsona, który wraca na Wyspy, choć trudno mu będzie żyć tak, jak dawniej. Książka, którą napisał jako wspomnienie, „Up Pohnpei: A quest to reclaim the soul of football by leading the world’s ultimate underdogs to glory”, wspina się na czołówki sportowych list sprzedażowych na Wyspach.

PAWEف MUZYKA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama