Sevilla coraz niżej. Marcelino może ruszać do pośredniaka…

redakcja

Autor:redakcja

09 lutego 2012, 10:47 • 6 min czytania

Jedenaste miejsce… kto by się spodziewał? A jednak. Pierwszy raz od dobrych kilku lat Sevilla jest tak nisko. Na razie nie walczy o trzecią pozycję, nawet nie o Ligę Europy. To jest dopiero druga dziesiątka – ta sama, w której zadomowiły się Betis, Rayo Vallecano, czy jeszcze bardziej niespodziewanie Villarreal. Pierwszy skazany w tej sprawie jest już po egzekucji: Marcelino García Toral może iść do pośredniaka.Po Sevilli Juande Ramosa nie ma już śladu. Ci, którzy pamiętają dwusezonowe pasmo sukcesów w Europie albo dawno zmienili kluby, albo dziś już tak nie błyszczą. Taki Andres Palop mecze ogląda wyłącznie z pozycji siedzącej, Frederic Kanoute stosuje ostatnie podrygi, a Jesus Navas niebezpiecznie zbliża się do trzydziestki nie czyniąc żadnego progresu. Ich miejsca zajęli niby młodsi, niby dobrzy, ale z jednym problemem: ich wyniki też są „niby”.

Sevilla coraz niżej. Marcelino może ruszać do pośredniaka…
Reklama

W tym momencie Los nervionenses są w średniej sytuacji – jedenaste miejsce, de facto sześć punktów straty do czwartego Levante to tylko wersja optymistyczna. Ale wersje są dwie – druga jest trochę mniej ciekawa, bo to tylko cztery oczka przewagi nad osiemnastym Racingiem. Za słabą postawę ekipy ze stolicy Andaluzji zapłacił już trener Marcelino, który kompletnie sponiewierał możliwość odskoczni, na którą pracował przez całą karierę szkoleniową. To był ostatni szczebelek drabiny. Zostało tylko utrzymać równowagę i podnieść nogę, by wejść na najwyższy pułap. On runął, Sevilla jeszcze nie. Jeszcze.

Piąte miejsce na finiszu poprzedniego sezonu zupełnie nie zadowoliło działaczy. Cztery punkty straty do czwartego Villarreal rozzłościły górę do tego stopnia, iż Gregorio Manzano spakował walizki tak szybko, że zdążył z nimi nawet na samolot do Madrytu, by szybko podpisać umowę z Atletico. Na jego następcę w Sevilli wybrano właśnie Marcelino; głównie z uwagi na osiągnięcia z Racingiem Santander w sezonie 2010/2011, do którego przybył w połowie lutego. Tam zadanie miał dość proste – utrzymać pierwszą ligę. Sytuacja nie wyglądała najgorzej, bo piłkarze z Kantabrii zajmowali wówczas dwunaste miejsce w lidze z kilkupunktową przewagą nad strefą spadkową. Ale zaufano jemu, bo już kiedyś się sprawdził. Zarówno w Santander, jak i w innych klubach. Szału nie było – kreując tabelę na czas jego drugiego pobytu zbyt wiele, oprócz mistrza, by się nie zmieniło. Nawet ten Racing poprowadził na miejsce numer dwanaście, które i tak ten klub w ostateczności zajął po trzydziestu ośmiu kolejkach.

Reklama

Już na początku czerwca poinformowano o tym, że w końcu przyjdzie mu walczyć o coś więcej niż tylko o utrzymanie. Przebranżowił się. Zdjął mundur strażacki i założył biało-czarną czapkę kapitana okrętu, z którym przycumować miał dopiero w Lidze Mistrzów. Tak przynajmniej zapowiadał. – Musimy poprawić wyniki z zeszłego sezonu, czyli zająć trzecie miejsce w tabeli i zakwalifikować się tym samym bezpośrednio do rozgrywek Champions League – mówił na powitalnej konferencji prasowej. Mierzył wysoko, bo nie w głowie były mu przedwczesne mecze o stawkę i babranie się w eliminacjach.

– Nie chcę mieć szerokiej kadry. Nie ilość się liczy, lecz jakość. Wolę mieć mniejszą liczbę piłkarzy, którzy potrafią na równi walczyć z najlepszymi, niż kilkudziesięciu przeciętnych zawodników – zapowiadał na samym początku, jeszcze przed startem ligi. Jak chciał, tak miał. Złożył całkiem zacną kadrę, do której oprócz wcześniej zaklepanych Piotra Trochowskiego i Manu del Morala dołożył niezłego Emira Spahicia, a z zespołu rezerw wyciągnął niezwykle utalentowanego José Campañę. I w zasadzie ten młodzieniec to jego największy sukces, bo już kilka krotnie zdążył pokazać, że jest kolejnym produktem tamtejszej szkółki i w przyszłości kilka czołowych klubów może stoczyć o niego zażartą walkę. Podczas drugiego z rzędu ligowego 2:6 na własnym boisku z Realem Madryt udowodnił, że mimo młodego wieku nie boi się nikogo. Gdyby nie wszedł z ławki rezerwowych, dwóch goli prawdopodobnie by nie było. Kto wie, czy już wówczas Marcelino nie zostałby odstrzelony…

Były trener Ebiego Smolarka zaczął fatalnie. Najgorzej jak mógł. Puchary w słonecznej Andaluzji skończyły się już w połowie sierpnia, dzięki czemu w środy lub czwartki piłkarze mieli wolne i zamiast grać w Lidze Europy, mogli oddawać się spacerom i relaksacji przy fontannie na Plaza de España. Wszystko załatwił niemiecki Hannover 96, wygrywając u siebie 2:1, w Hiszpanii remisując. Wówczas nikt nie przewidywał, że to dopiero początek, a letnia wpadka nie będzie tą jedyną.

Kolejne miesiące były nawet przyzwoite – na inaugurację ligi nikt nie mógł narzekać, bo wygrana w derbach Andaluzji nad wzmocnioną petrodolarami Malagą zapowiadała przełom. Coś w stylu „koniec ze wspominkami Hannoveru, nadchodzi liga i walka o trzecie miejsce”. Okazało się, że to bzdury. Miłe złego początki. Piąta kolejka – Sevilla czwarta. Dziesiąta – Sevilla piąta. Piętnasta – to samo. No i tu zaczęły się schody. Kolejno: porażka z Levante, baty od Realu, wyjazdowa wpadka z Rayo, bezbramkowy remis z Espanyolem, remis w derbach Sevilli i porażki z Malagą oraz Villarrealem. Dwudziesta kolejka zdegradowała klub z Estadio Ramón Sánchez Pizjuán do roli lidera drugiej dziesiątki. Po remisie z Espanyolem Marcelino nie mógł pojąć, jak oddając czternaście strzałów można nie strzelić nawet jednego gola: – Nie jest normalne oddawać czternaście strzałów na bramkę i nie zdobyć gola! Nie potrafimy trafić do bramki. Powinniśmy wygrać łatwo, ale do tego trzeba strzelać gole. Jest to dość trudna do zrozumienia sytuacja – grzmiał.

Już wcześniejsze wyniki pokazały, że wszystko idzie nie w tę stronę, dlatego zimą postanowiono lekko przewietrzyć szatnię. Tym bardziej, że w międzyczasie uciekła ostatnia szansa by zdobyć jakieś trofeum – na początku stycznia w Copa del Rey lepsza okazała się Valencia. Po ośmiu latach do Los nervionenses wrócił Jose Antonio Reyes, a ponad to do klubu dołączył senegalski napastnik Baba. Z drugiej strony, klub na rzecz Juventusu do końca sezonu opuścił Martín Cáceres. Lekiem na nieskuteczność ma okazać się sprowadzony duet, bo o ile Reyesa przedstawiać nie trzeba, o tyle Baba nie jest – a w zasadzie nie powinien być – mylony z Bebe. Co prawda obaj panowie w świat ruszyli z Portugalii, ale nowy napastnik Sevilli trochę lepiej zna się na strzelaniu goli. Informacje sprawdzone, bo już w lipcu łączony był ze Sportingiem Lizbona, ale ostatecznie został w Maritimo, co okazało się strzałem w dziesiątkę. W tym sezonie na piętnaście rozegranych meczów zdobył dziesięć bramek i José María del Nido dość szybko zdecydował, że jak ma zrobić przelew, to właśnie za niego. Trzy miliony euro i klauzula dziesięć razy wyższa to tak na wszelki wypadek. Gdyby czasem strzelił na Bernabeu, Camp Nou i na paru innych stadionach. Co prawda charyzmatyczny prezes ostrzył sobie zęby jeszcze na Alvaro Moratę z rezerw Realu Madryt, ostatecznie jednak obchodząc się smakiem.

Ale jak nie jeden, to drugi. W miejsce zdymisjonowanego Marcelino pojawił się Michel, który w białej części Madrytu cieszy się statusem legendy. Pytanie tylko czy nie wsiadł na zbyt wysokiego konia, bo nie dość, że jego dotychczasowa kariera trenerska wygląda dosyć skromnie, to raz ledwo co podołał w roli strażaka. A właściwie to wcielił się w nią sam, gdy pod koniec ubiegłego sezonu prowadzone przez niego Getafe walczyło do samego końca, by w tym roku nie jeździć na wyjazdy do Cordoby albo Sabadell. Teraz potencjał ludzki ma znacznie większy, ale to podobnie jak wymagania. Na razie 48-latek podpisał kontrakt do końca sezonu. Wyzwanie przed nim sporych rozmiarów: kolejnej takiej szansy może nie być. A dodatkowo musi wiedzieć, że w Sevilli nie lubią przegrywać.

KRYSTIAN GRADOWSKI

JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!

[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama