Napisaliśmy już na ten temat niezliczoną ilość tekstów i pewnie, jak będzie trzeba, napiszemy kolejne, bo transfery Świerczoka i Borysiuka to w polskich realiach pewien fenomen. Pierwszy ledwo „liznął” piłkarskiego elementarza. Nie opowie wam, czym jest rywalizacja z Górnikiem, Lechią czy Ruchem, bo sam nic o tym nie wie, za to tydzień temu bez roztrzęsionych kolan wyszedł na mecz z Werderem. Drugi wyjeżdża do Niemiec mając 20 lat na karku, a za sobą piętnaście występów w pucharach i blisko setkę w lidze. A wszystko to w kraju, w którym 26-letniego piłkarza nadal uznaje się za młodego i rokującego.
Świerczok nie miał wielkiego wyboru. Wisła czy Kaiserslautern, nawet bez znaczącej różnicy w zarobkach, to żaden realny dylemat. Słusznie dedukował, że w Niemczech będzie miał szansę rozwoju. Ł»e trener na niego postawi, bo ma piekielne problemy w ataku, a w Wiśle… z miejsca czeka go ławka. Poogląda Bitona z Genkowem i jak wszyscy juniorzy w tym klubie, będzie czekał na swoją szansę, która może nigdy nie nadejść…
Borysiuk miał wybór bardziej realny, co zresztą wszyscy – i w Niemczech, i w Belgii – odczuli na własnej skórze. Dziś około piętnastej temat poświęcony transferowi Ariela miał na forum kibiców Kaiserslautern 130 stron postów. Po sieci krążyły już też przeróbki zdjęć zdziwionego trenera Dauma albo samego Borysiuka chwytającego się za głowę na widok stadionu w Brugii…
Na papierze, kto wie, może i do tej Belgii by nawet bardziej pasował. W niedzielę Brugge grało wyjazdowy mecz z Mons. Tego samego dnia „Gazeta Wyborcza” napisała w jednym z tekstów: „Ze świecą można szukać w Europie piłkarza, który w jego wieku, na tej pozycji byłby podstawowym piłkarzem drużyny i bił się w europejskich pucharach”, a tu jak na złość… W składzie Brugii środek pola tworzyli Birger Verstraete, rocznik 1994. Obok niego Thibaut Van Acker – rocznik 1991, a po lewym skrzydle biegał dwudziestoletni Maxime Lestienne.
Ariel mógłby w tym towarzystwie czuć się jak wśród swoich.
Mógłby… Ale nie będzie. Dziś już pozamiatane. – Za chwilę wyjdzie i oświadczy, że zawsze marzył, by grać w naszym klubie – piszą ironicznie niemieccy kibice, choć analizując ogół reakcji, jest ona pozytywna. Łatwo też odnieść wrażenie, że oczekiwania w stosunku do legionisty są jednak większe niż wobec Świerczoka. Proporcjonalnie zresztą do kwot wydanych na obu piłkarzy.
Kaiserslautern nigdy nie było finansowym krezusem.
Ze znajdujących się dziś w kadrze piłkarzy, zdecydowanie największym wydatkiem było ściągnięcie Itaya Shechtera – za 2, 5 miliona euro z Hapoelu Tel Awiw. Działacze klubu są w stanie wydać w ciągu roku parę milionów euro, ale nigdy na jednego zawodnika. Zwykle na kilku, po kilkaset tysięcy euro.
Do jeszcze ciekawszych wniosków dojdziemy, jeśli przeanalizujemy wyjściową jedenastkę, która wyszła na ostatni mecz ligowy z Augsburgiem. Zobaczcie grafikę:
Za siedmiu z jedenastu piłkarzy podstawowego składu Kaiserslautern nie zapłaciło ANI GROSZA. Bramkarz Trapp jest wychowankiem, a sześciu kolejnych ściągnięto za darmo, po wygaśnięciu kontraktów. Pozostała czwórka to Simunek – za 850 tysięcy euro, Rodnei – 450, Świerczok – około 400 i Fortounis za 250. Pomimo kilku meczowych absencji, nietrudno wychwycić ogólną tendencję.
– Kaiserslautern od dawna nie płaci za zawodników kwot rzędu czterech czy pięciu milionów. Myślę, że suma wydana na Borysiuka jest blisko górnej granicy możliwości klubu – mówi nasz bloger i komentator Bundesligi w Eurosporcie, Radosław Gilewicz. – Z drugiej strony, Kaiserslautern w Polsce jest niesłusznie lekceważone, podczas gdy w Niemczech to uznana marka z bogatą historią. Nieporównywalna z Augsburgiem czy Freiburgiem.
– Z czasów gdy sam grałem w Niemczech, Kaiserslautern kojarzy mi się głównie z bardzo silnym wsparciem kibiców. Dziś trzeba też zwrócić uwagę na duet Stefan Kuntz – Marco Kurz. Dyrektora sportowego i trenera, którzy są w dość podobnym wieku i widać, że nadają między sobą na tych samych falach. Porównałbym ich wręcz do dwójki z Dortmundu: Zorc – Klopp – dodaje Gilewicz.
Kurz cieszy się w klubie niepodważalnym autorytetem. Wykonał w nim wielką pracę. Najpierw udanie zaatakował Bundesligę, a później zdołał się w niej utrzymać, zajmując bardzo dobre siódme miejsce na koniec sezonu. W obecnym położeniu to absolutny szczyt marzeń i możliwość zespołu. Choć raczej nieosiągalny już w tym sezonie, który do końca powinien upłynąć pod znakiem ucieczki przed spadkiem.
A wszystko to blisko piętnaście lat po historycznym tytule mistrza kraju…
W 1996 roku „Die roten Teufel”, a więc niemieckie „czerwone diabły” zatrudniły Otto Rehhagela. Ten – wyrzucony z Bayernu na trzy tygodnie przed planowanym finałem Pucharu UEFA – przeżywał właśnie jedno z największych upokorzeń w karierze, a za moment miał zaserwować Kaiserslautern piękny punkt zwrotny w jego historii. W klubie zameldował się właśnie młody Michael Ballack. Z Interu Mediolan wrócił również Ciriaco Sforza, a FCK niespodziewanie wyszło na prowadzenie w tabeli Bundesligi. Momentami miało nawet dziewięć punktów przewagi nad Bayernem, zapewniając sobie tytuł w 33. kolejce. Najlepszy w drużynie Olaf Marschall zakończył sezon z 20 golami.
W końcu wdzięczność kibiców zaczęła jednak topnieć. Rozwścieczony Rehhagel wypalił krytykom między oczy, górnolotnie porównując swoje dokonania w klubie do… opery. – Po tak niesamowitym występie, widzom pozostaje tylko wstać, zamknąć się i klaskać – stwierdził, ale w końcu i tak wyleciał, a Kaiserslautern zaczęło powoli zjeżdżać ku dołowi tabeli.
W ostatnich latach klubowi brakowało przede wszystkim finansowej równowagi. W 2008 roku groziła mu nawet degradacja do trzeciej ligi, ale „diabły” wyszły z opresji i kilkanaście miesięcy później znów wspięły się tam, gdzie ich miejsce – do 1. Bundesligi.
Pytanie – na jak długo?
W poprzednim sezonie najlepszym zawodnikiem zespołu według „Kickera” był Tobias Sippel. Dziś jest poza składem, a całe Kaiserslautern balansuje na krawędzi. Nie ma w kadrze „dużych nazwisk”, ani wielu piłkarzy ogranych na tym poziomie. Kibice są jednak nastawieni optymistycznie i zadowoleni z zimowych transferów, bo klub pozbył się części zbędnego balastu typu Ilijan Micanski i wzmocnił się przy tym na miarę swoich finansowych możliwości.
– Micanski znalazł się w trudnej sytuacji, bo przyszedł do klubu w momencie, gdy sporo bramek zdobywał Srdan Lakić. Sam miał więc zamkniętą drogę. Szczególnie, że trener Kurz zwykle stawiał na jednego napastnika – broni swojego znajomego Dragan Paljić, obrońca Wisły, a niegdyśâ€¦ ofensywny pomocnik Kaiserslautern. Przy okazji podkreśla, że przechodząc do niego z Krakowa czy Warszawy, nie sposób nie przeżyć małego szoku. Po pierwsze – z powodu typowych, niemieckich treningów. Po drugie – trafiając do niewielkiego, spokojnego miasteczka, w którym – trochę przerysowując całą sprawę – rozrywek można szukać na stadionie albo… w fabryce Opla.
– Największą różnicę widać jednak w codziennej pracy. Treningi są w ciągłym biegu, każdy walczy o piłkę. Wszystko dzieje się na innym tempie – podkreśla Paljić.
Kaiserslautern zajmuje dziś szesnaste miejsce w tabeli. Wygrało tylko trzy z dziewiętnastu spotkań i właśnie zalicza passę pięciu kolejnych remisów. – 13 strzelonych goli to zdecydowanie za mało, by utrzymać się w Bundeslidze. Musimy zmienić swoje zachowanie w sytuacjach bramkowych – mówił Marco Kurz przed ostatnią kolejką. Jego podopieczni dołożyli w niej dwa kolejne trafienia, co wciąż nie zmienia faktu, że statystyki wołają o pomstę do nieba. Shechter strzelił trzy gole, Kuemaha dwa. Kaiserslautern ma więc najgorszy atak w Bundeslidze i dziś nie potrzebuje Świerczoka. Nie potrzebuje Sandro Wagnera… Potrzebuje kogokolwiek, kto będzie potrafił regularnie zdobywać bramki, jak kiedyś ten wspominany Lakić.
Kibice zespołu słusznie żyją nadzieją, że dwa świeże nabytki z Polski odnajdą swoje miejsce w klubie, niekoniecznie na ławce rezerwowych. Niemieckie miasteczko, mniejsze nawet od naszego Rzeszowa, żyje nadzieją, bo Europa nigdy nie będzie o nim mówić ze względu na zabytkowy ratusz czy kilka starych kamienic. Będzie trąbić, jeśli swoją wizytówkę utrzyma na boiskach Bundesligi.
PAWEŁ MUZYKA

