Nie był potrzebny Mourinho, nie były potrzebne warte fortunę zbrojenia Realu. Kiedyś pisałem, że z niepokojem wypatruję oznak końca Barcelony – tej konkretnej drużyny, którą uważam za najlepszą w dziejach futbolu. I ta drużyna właśnie odchodzi. Sama. Wypaliła się, jak wszystkie pozostałe dream-teamy w historii. I nie o sam wynik chodzi, nie o remis z Villarreal, bo gdyby „Barca” ostatecznie wygrała 1:0, napisałbym to samo. Chodzi o to, co widzi się w oczach zawodników. A raczej, czego się nie widzi. Blasku. Blasku i żądzy zwycięstwa.
Barcelona już nie jest głodna. Już nie jest zdesperowana, by osiągnąć sukces. Gdybym oglądał dziś mecz polskiej ligi, to uznałbym, że patrzę na spotkanie Cracovii z Zagłębiem z 2006 roku, ustawione na 0:0. I tylko myśl, iż to niemożliwe, aby akurat taki mecz w takich okolicznościach wyreżyserować prowadziła do stwierdzenia równie smutnego – że to nie reżyseria, tylko koniec pewnej – krótkiej, bo krótkiej, ale przepięknej – epoki.
Piłkarzom Barcelony już się nigdzie nie spieszy. Oni przed meczem witają się z przeciwnikami, jakby zasiadali do niedzielnego obiadu. Ł»arty, żarciki, brakuje tylko zdjęć dzieci wyjmowanych z kieszeni. Tam – w tunelu – dziś nie było atmosfery piłkarskiego meczu. Była za to atmosfera pt. „hej, chłopie, dobrze cię znowu widzieć!”. Patrzę na Real Madryt i tam są piłkarze tak zirytowani serią niepowodzeń, że pogryźliby wszystko i wszystkich, byle tylko coś wreszcie osiągnąć. Barcelona już jakby była po drugiej stronie rzeki – ona chce ten sukces konsumować, zamiast walczyć o następny. Barcelona jest syta.
Nie trzeba było Realu. Zespół Guardioli jedzie na Getafe i zaczyna grać w piłkę dopiero, gdy przypadkowo traci gola. W Bilbao kopie sobie w poprzek, nie przejmując się upływającym czasem i rzuca się do ataku w momencie, gdy Pique wali samobója. Myślę, że to nie pycha – piłkarzy Barcelony trudno o nią posądzać. Chyba każdy w mózgu ma ośrodek odpowiedzialny za samozadowolenie. I nawet jeśli wydaje mu się, że daje z siebie wszystko, że codziennie pracuje jak dawniej, że nie odpuszcza żadnego treningu, poci się tak samo i że mięśnie tak samo bolą, i że dalej mówi „dzień dobry” sprzątaczce, to w rzeczywistości te różnice są i to wyraźne – tylko on już ich nie zauważa. I najbliższe otoczenie też nie zauważa, gdyż boryka się z tym samym syndromem. Gdzieś tam z tyłu głowy plącze się niewypowiedziana myśl: jestem bardzo dobry, wygrałem wszystko.
Barcelona jest dziś drużyną zbyt wygraną. Zbyt przekonaną, że wygra każdy kolejny mecz. Dzisiaj zaczęła grać – a i tak na pół gwizdka – może w 85. minucie, może w 80. Ale nawet wtedy nie było na twarzach widać złości. Nikt nie krzyknął. Nikt nie dał sygnału do ataku. Ł»aden piłkarz nie wydarł się na drugiego. Oglądało się to jak sparing z udziałem obojętnych, całkowicie obojętnych zawodników. Jak towarzyską gierkę bez najmniejszej rangi. I tylko młody chłopaczek z rezerw, wprowadzony, żeby coś rozruszać, szarpał bardziej niż inni. Zrobił różnicę, bo jako jedyny w futbolu nie osiągnął jeszcze nic godnego uwagi.
Bardzo chciałbym się mylić, bo Barcelona z ostatnich trzech lat była najwspanialszym futbolowym dziełem, jakie widziałem, ale obawiam się, że teraz będzie pokazywała klasę od czasu do czasu. Często, jasne, że często. Ale już nie non-stop. Może jeszcze zdoła zmobilizować się – ale tak naprawdę zmobilizować – na Ligę Mistrzów. Może zdoła. A może już nawet i to nie. Będzie dalej jedną z największych drużyn na świecie, ale – no właśnie – jedną z nich. Właśnie schodzi na ziemię.
Poraził mnie dzisiejszy mecz z Villarreal. Piłkarze, którzy jakby nie zauważyli, że mecz się zaczął, szwendali się, dreptali, ich myśli – co ostatnio staje się normą – krążyły gdzieś daleko. Teraz, coraz częściej, nie musisz się starać, by w meczu z Barceloną dojść do sytuacji bramkowej. Ona sama ci ją stworzy. Ktoś ci poda. Może Puyol, może Pique, może Abidal, a może któryś z bramkarzy. Jak w meczach z Realem – kiedy atakował najgroźniej, to właśnie po podaniach „Barcy”. Jednocześnie jedna pomyłka, druga, nawet trzecia nie stanowi żadnego sygnału ostrzegawczego. Ta drużyna usypia stojąc.
No dobrze – ale przecież półtora tygodnia temu zagrała fantastyczny mecz w Madrycie, gdzie bawiła się z „Królewskimi”. Tak było! Tylko może wtedy „Barca” musiała jeszcze sobie sama udowodnić, że jest najlepsza. Udowodniła i zapadła w słodki sen. Sen, który prawie przerodził się w koszmar w rewanżu, ale w gruncie rzeczy trwał i trwa dalej.
To pewnie ludzkie. Myślę, że tak samo kończył się każdy wielki zespół. Człowiek nie oszuka własnej natury, chociażby bardzo chciał. Jesteśmy tacy sami – każdy ma swoją cenę. Jeden zadowoli się golem strzelonym w Radzionkowie, inny mercedesem w garażu, a jeszcze inny kilkunastoma najcenniejszymi pucharami zdobytymi pod wodzą Guardioli. Obawiam się, że Barcelona właśnie poznała swoją cenę.
Było zaszczytem patrzeć na was, panowie. Liczę, że jeszcze – chociaż od czasu do czasu – nawiążecie do własnej legendy.
Nie! Wróć, źle, nieprawdziwie, nieszczerze – w sumie przede wszystkim liczę na to, że napisałem ten tekst pochopnie i że wyciągnąłem mylne wnioski, najlepiej gdyby w ogóle okazało się, że nocne pisanie mi nie służy. Jeżeli natomiast jest w artykule krzta prawdy, to liczę, że zdołacie rozpalić ten wewnętrzny ogień raz jeszcze (musiałem ten akapit dopisać, bo wcześniej było za smutno, zbyt pogrzebowo i zbyt… nieodwracalnie, zbyt jednoznacznie).
KRZYSZTOF STANOWSKI