– Muszę wyżywić rodzinę i odłożyć coś na przyszłość. Nie kończę jeszcze kariery, ale mam już 32 lata. Trzeba myśleć o tym, co będzie. Chcę grać na najwyższym poziomie, ale i również odpowiednio zarabiać. Nie oszukujmy się, to jest moja praca – mówi Marcin Kaczmarek w swoim pierwszym wywiadzie po przejściu z ŁKS do Widzewa.
Kto to jest, pana zdaniem, człowiek honorowy?
Między innymi to człowiek uczciwy, który ma zawsze swoje zdanie.
Wielu kibiców ŁKS nazwało pana właśnie człowiekiem bez honoru. Pewnie słyszy pan, co się o panu pisze i mówi.
Od momentu, kiedy podpisałem kontrakt z Widzewem, sytuacja jest napięta. Ale proszę mnie zrozumieć – takie jest życie piłkarza, to mój zawód, moja praca. Nie byłem wychowankiem ŁKS, nie grałem w tej drużynie od kilkunastu lat, nie byłem żadnym idolem czy ikoną klubu. Nie traktuję tej przeprowadzki inaczej, niż jakąkolwiek inną. Jak grałem w ŁKS, to zawsze dawałem z siebie wszystko i kibice byli ze mnie zadowoleni. Mam nadzieje, że podobnie będzie w Widzewie.
Miał pan spore obawy?
To na pewno nie była najłatwiejsza decyzja, jaką w życiu podjąłem – w końcu przeszedłem do największego rywala ŁKS. Wielkich obaw jednak nie miałem. Najlepsza oferta pochodziła z Widzewa, spełniała moje oczekiwania, więc zdecydowałem się na Widzew. Nie widzę w tym nic złego.
Kibice mają pretensje, że mimo ofert z Jagiellonii, Cracovii czy Zagłębia, wybrał pan najgorszą opcję.
Jak byłem na urlopie, to przeczytałem w internecie, że zostałem wystawiony na listę transferową. To był jasny sygnał: w ŁKS mnie nie chcą, mam sobie szukać nowego klubu. Czekałem do końca, przez pierwszy tydzień normalnie trenowałem z drużyną. Rozmawiałem z trenerem Tarasiewiczem i powiedział, że chce, bym został do końca sezonu, wypełnił kontrakt. Ale skoro klub wystawił mnie na listę transferową, to coś jest nie tak, więc powiedziałem, że odchodzę. Może chcieli jeszcze na mnie zarobić? Cóż, mam 32 lata, więc nikt już nie będzie się o mnie bił. Było kilka ofert, ale wybrałem Widzew.
Najpierw został pan wystawiony na listę transferową czy najpierw powiedział, że chce odejść?
ŁKS przedstawił mi nowe warunki dalszej współpracy, a ja je odrzuciłem. Trafiłem więc na listę transferową, tak jak i kilku innych piłkarzy. Jak przeczytałem tę informację, to byłem zdecydowany – odchodzę.
Nie spodobał się panu pomysł, żeby pieniądze zarobione miesiąc temu odebrać za siedem lat?
Nie jestem typem gościa, który się wykłóca, lata po sądach czy składa różne pisma. Prezes ŁKS przyznał, że zachowałem się fair, że nie wysyłałem wezwań do zapłaty. A przecież mógłbym, bo zadłużenie było bardzo duże. Stwierdziłem, że przeczekam sytuację, zobaczę, jak się rozwinie. W klubie postawili sprawę jasno – jak chcę, to mogę rozwiązać kontrakt.
Pod warunkiem, że zrzeknie się pan dotychczasowych zaległości?
Coś za coś. Szkoda, że taka sytuacja w ogóle miała miejsce. Mówiłem im, że mógłbym zostać, gdyby spłacili chociaż część zobowiązań, ale w klubie nie mieli pieniędzy. Rozwiązaliśmy więc umowę za porozumieniem stron.
Nikt w klubie nie dawał gwarancji, że te pieniądze za siedem lat zostaną faktycznie wypłacone.
To była duża wada. Zgodziłbym się na te warunki, ale gdybym był w zupełnie innej sytuacji, gdybym nie miał żony i dziecka. Muszę wyżywić rodzinę i odłożyć coś na przyszłość. Nie kończę jeszcze kariery, ale mam już 32 lata. Trzeba myśleć o tym, co będzie. Chcę grać na najwyższym poziomie, ale i również odpowiednio zarabiać. Nie oszukujmy się, to jest moja praca.
Półtora roku temu, przychodząc do ŁKS, spodziewał się pan, że wkrótce może być tak źle?
W pierwszej lidze mieliśmy plany – będzie awans, będzie fajnie, będą przychodzili kibice. Łatwo mnie przekonali. Nie żałuję, bo dobrze mi się grało w ŁKS, ostatnie pół roku miałem niezłe. Niby piętnaście punktów to średni wynik, ale jak na warunki w klubie, to bardzo dużo.
Podpadł pan teraz połowie Łodzi?
Nie wiem, ale jest wokół mnie pewne zamieszanie. Trudno, nie ucieknę od tego. Mówiłem już, że nie byłem ani wychowankiem ŁKS, ani nie grałem tam od wielu lat, ani też nie odniosłem z tą drużyną wielkich sukcesów. Dla mnie to była normalna przeprowadzka, taka sama jak z Korony do Lechii.
Dla pana może i tak, ale na pewno nie dla wszystkich tak to wyglądało.
Wiadomo, kibice inaczej na to patrzą, inaczej to odbierają. Krytykują mnie, że derby jesienią grałem dla ŁKS, a wiosną zagram przeciwko ŁKS. Wiem, co o mnie mówią, chociaż staram się nie czytać tych wszystkich opinii.
Wychodzi pan z domu i pierwsze co, to kaptur na głowę?
(śmiech) Bez przesady. Funkcjonuję normalnie, przed nikim się nie ukrywam.
Słyszał pan o zamieszaniu z plebiscytem na Najlepszego Piłkarza ŁKS?
Tak, żona mi mówiła, że niektórzy chcieli, aby w tej rywalizacji mnie zdyskwalifikować. Ale o tym, że zostałem nominowany do jakiegoś plebiscytu, to nawet nie wiedziałem.
Wie pan, co otrzymuje zwycięzca?
Nie wiem.
Szalik ŁKS i statuetkę z herbem ŁKS. Wyobraża pan sobie wręczenie nagród na stadionie Widzewa?
Nie, nie wyobrażam sobie. Podobno prowadziłem w klasyfikacji, wiele osób oddało na mnie głos. Ale teraz już chyba na mnie nie głosują…
Pana droga do Widzewa była długa, wyboista i pełna zakrętów.
Fakt, mogłem tu trafić już kilka lat temu. Ale to były inne czasy, ja jeszcze grałem w Ceramice Opoczno i trzeba było sporo za mnie zapłacić. Szkoda, że nie wyszło już wtedy, ale pobyt w Koronie i Lechii też miałem udany.
Kibic Widzewa w końcu do Widzewa trafił.
Pochodzę z Błaszek, małej miejscowości niedaleko Łodzi. Tam wszyscy kibicują Widzewowi. Jak grałem w juniorach, to przy Piłsudskiego była akurat niezła ekipa, grali w Lidze Mistrzów. Zbierałem pieniądze, żeby móc zabrać się z chłopakami do Łodzi na mecz, chociaż ligowy. Na derbach nie byłem, ale na Legii już tak. Pamiętam też, że miałem koszulkę Marka Koniarka, mnóstwo goli wtedy strzelał.
Rozmawiał pan z trenerem Radosławem Mroczkowskim przed przeprowadzką?
Rozmawialiśmy w momencie, gdy nie byłem już związany z ŁKS-em Chciałem poukładać sobie to wszystko i jak najszybciej zacząć przygotowania z nową drużyną, być już na pierwszym treningu.
W jakiej roli na boisku widzi pana trener?
Nie wiem. Grałem na kilku pozycjach, a to przez kontuzje czy kartki kolegów. W Lechii najpierw Arek Mysona złapał kontuzję, potem Rafał Kosznik i brakowało lewego obrońcy. Trener Kafarski dwa treningi przed meczem ustawił mnie na tej pozycji i jakoś dałem radę. Na Lechu grałem za to na prawej obronie. Moją nominalną pozycją jest jednak lewa pomoc. Ale dzięki doświadczeniu dawałem radę na innych pozycjach.
Pamięta pan, że przechodząc z Korony został wówczas najdroższym piłkarzem w historii Lechii?
Pamiętam.
To dlaczego w Gdańsku nie wyszło?
To nie tak, że nie wyszło, bo był przecież okres, kiedy naprawdę dobrze grałem. Jak teraz pojawiam się w Gdańsku czy Kielcach, to kibice ciepło mnie witają, darzą szacunkiem. Wszędzie, gdzie grałem, wspominają mnie dobrze. No, poza moim ostatnim klubem…
Podpadł pan czymś Kafarskiemu?
Nie sądzę.
Po kiepskiej końcówce w Gdańsku odbudował się pan w ŁKS.
Miałem ważny jeszcze kontrakt z Lechią, mogłem tam zostać, bo nikt mnie nie wyganiał, ale chciałem grać. W Lechii też bym mógł, tyle że w rezerwach. Powiedziałem trenerowi Kafarskiemu, że skoro nie widzi mnie u siebie, to odchodzę… Początkowo w ŁKS nie mogłem się odnaleźć. Pierwsza liga miała swój specyficzny klimat, ja niby cały czas grałem, ale ta gra niezbyt mi się kleiła. Zdecydowanie lepiej czuję się w ekstraklasie.
Czego to kwestia?
Wyższy poziom, większe stadiony, lepsze boiska, więcej kibiców. W takich warunkach chce się grać. W pierwszej lidze zdarzało się tak, że graliśmy na naprawdę skandalicznych boiskach. Do tego kilkaset kibiców i ogólne warunki, jak na sparingu. Dramat.
Całe Błaszki szykują się teraz na wyjazd na Widzew?
Po transferze dostałem sporo wiadomości i telefonów. Mam wrażenie, że dzięki mnie frekwencja na Widzewie pójdzie w górę (śmiech). Na pierwszym meczu znajomi pojawią się pewnie w licznej grupie.
Na ŁKS też jeździli?
Czasem ktoś się pojawił, ale na ŁKS ich nie ciągnęło. Na Widzewie będą na pewno. Niektórzy przy Piłsudskiego od kilku lat nie odpuścili nawet jednego meczu.
Jakby miał pan kupić bilety dla najbliższej rodziny, dla rodzeństwa, to kilka stówek poszłoby lekką ręką.
Wszyscy się rozjechali po kraju, każdy poszedł w swoją stronę. Mama, która zawsze się nami opiekowała, dzwoni czasami, że strasznie tęskni, że w domu jest pusto. Jak się spotykamy w święta, to siada przy stole kilkanaście osób. Nikomu się wtedy nie nudzi. Mam dużą rodzinę, jedenaścioro rodzeństwa, ale nigdy się tego nie wstydziłem.
Kilka lat temu miał pan na koncie trzynaście występów w lidze i dwa w reprezentacji Polski.
Byłem wtedy na fali. Miałem za sobą świetny sezon w drugoligowym KSZO – dziesięć goli i bardzo dużo asyst – a szedłem do pierwszoligowej Korony. Szybko pokazałem, że mogę grać na wyższym poziomie. Docenił to trener Janas, wysłał powołanie.
Jakiś niedosyt z tą kadrą pan ma?
Może troszkę. Miałem swoje pięć minut, ale chyba ich nie wykorzystałem, bo nie poszedłem za ciosem. Przeszkodziła trochę kontuzja. Z kadry wspomnienia mam jednak fajne – jeździłem na zgrupowania razem z Pawłem Golańskim i Grzegorzem Piechną, trenowaliśmy z najlepszymi piłkarzami w kraju, byłem na Manchesterze. Co przeżyłem, to moje.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK