Biografia? O mnie? Nie, nigdy w życiu. Gdybym opisał całą prawdę, wszystko to, co wiem i widziałem, wydalibyście dziesięć tomów. A ja po publikacji musiałbym się ukryć gdzieś w Australii… Jedna z największych postaci niemieckiego futbolu, żywa legenda Bayernu. Uli Hoeness. Właśnie stuknęła mu sześćdziesiątka.- W ten czwartek obchodziliśmy twoje 60. urodziny. Ale tak właściwie to 30. Bo ty urodziłeś się przecież dwa razy – pisze Josef Wagner na łamach Bilda. – Był 17 luty 1982 roku. Brzydka pogoda. Samolot z nim i trzema osobami na pokładzie, lecący do Hannoveru. Na towarzyski mecz Niemcy-Portugalia.
Jedna z najsłynniejszych katastrof lotniczych w świecie piłkarskim. Katastrofa, w której trzy osoby zginęły, a przeżyła jedna. 30-letni Hoeness… Zostaje znaleziony w lesie, jest kompletnie zdezorientowany. „Zamarzam… Gdzie ja jestem?” Nieznajomy głos odpowiada: „Zemdlałeś, jesteś połamany”. To mówi leśniczy, zabiera go ze sobą do swojego samochodu. Czasu niewiele. Samochód zakopuje się w błocie. Nieznajoma postać biegnie do sąsiadującej wioski, woła o pomoc. “Mam tu umierającego człowieka”… Pobudka w szpitalu. Kończyny ma uszkodzone, żebra połamane, klatkę piersiową poobijaną. Ale przeżył.
– W pierwszym roku po katastrofie, 17 luty był dniem, w którym obchodziłem drugie urodziny. Ale szybko do mnie doszło, że to nierozsądne. Trzy osoby zginęły w wypadku. Nie, to nie jest żaden powód do jakiegokolwiek uśmiechu – mówi dziś Hoeness. – Kiedy człowiek ogląda zdjęcia z katastrofy, myśli sobie: to jest po prostu niemożliwe, żeby ktoś wyszedł z tego cało, niemalże bez szwanku. Mnie się udało. Tamtego dnia musiałem mieć przy sobie sto tysięcy aniołów stróżów. Od tamtej pory, gdy wsiada do niedużej maszyny, zajmuje miejsce z tyłu, z prawej strony. Podczas katastrofy siedział właśnie w tym miejscu. I to miejsce, które zostało ledwie tknięte, uratowało mu życie…
– Dziś stoi przed wami człowiek, który jest szczęśliwy. W dzisiejszym świecie ludzie nie potrafią powiedzieć: jesteśmy szczęśliwi. Wszyscy chcą żyć szybciej, mocniej, czerpać więcej. Nie o to powinno chodzić – mówi Hoeness. Człowiek szczęśliwy. Nie ma prywatnej skrzynki mailowej, bo boi się zmarnowanego czasu. Trzy godziny dziennie wyrzucane w błoto. Istny kretynizm. Lista kontaktów w jego telefonie jest pusta. Z obawy, gdyby któregoś dnia zgubił komórkę. Wszystkie numery ma w innym, jakże sekretnym miejscu. W głowie.
Uli Hoeness. Piłkę kopał nieźle, zawodnikiem był ponadprzeciętnym, kiedyś nazwano go najszybszym napastnikiem Europy, ale zbyt wiele się nie nagrał. – Maj 1975 roku. Pamiętam, jakby to było dziś. Hoeness wyrzucał piłkę z autu i jego kolano nagle zaczęło się uginać. Coś strasznego. Mówił, że nic mu nie jest, ale to był cały on. Okazało się, że miał krwiaka. W szpitalu z bólu nawet nie drgnął, a ból na pewno był ogromny. Prawdziwy twardziel – wspomina Dettmar Cramer, ówczesny trener Bayernu. Bo Hoeness za twardziela uchodził zawsze. Od początku wiedział, że w życiu nic nie przychodzi łatwo. Szybko się usamodzielnił.
Bayern to całe jego życie. W klubie został zatrudniony w wieku 27 lat. Jako menedżer. Klub miał wtedy obrót w wysokości 12 milionów marek, ponad 7 milionów długów. Zaledwie 15% przychodów pochodziło z telewizji, marketingu czy sponsoringu. – Ja miałem to zmienić. Poleciałem do Stanów Zjednoczonych, zobaczyłem, czym jest merchandising. W Niemczech tego nie było, a Amerykanie zarabiali miliony na szalikach, czapkach i t-shirtach. Taką działalność zaczęliśmy więc i my – wspomina. Tak zaczynał budowę wielkiego klubu. Klubu, który dzięki niemu wdrapał się na sam szczyt światowego futbolu.
– Oto człowiek, który był prawie martwy, a dziś nie boi się niczego. Zawsze mówi to, co myśli – pisze Josef Wagner. A że Uli często myśli w sposób kontrowersyjny i krytyczny, medialnych spektakli z jego udziałem nigdy nie brakowało. Jego pseudonim Abteilung Attacke, czyli Oddział Atak nie wziął się znikąd.
Christoph Daum. To nazwisko śniło mu się po nocach pewnie przez długi czas. Kiedy Daum został selekcjonerem niemieckiej kadry, Hoeness wywołał jeden z największych skandali w dziejach niemieckiego futbolu. Publicznie oskarżył go o zażywanie kokainy i urządzanie orgii z prostytutkami. – Wszyscy o tym wiedzą, ale i wszyscy milczą – wypalił. Z miejsca stał się wrogiem publicznym numerem 1, odsunęli się od niego nawet przyjaciele. Był pod ciągłym ostrzałem społeczeństwa. I to dosłownie, bo ktoś próbował wysadzić jego samochód w powietrze. Hoeness próbował się ukryć, odciąć od tego wszystkiego, ale nie był w stanie. Daum chciał go zniszczyć, ale w końcu wpadł. – Gdyby nie był tak głupi, żeby oddać próbkę włosów do testów, nigdy bym tej gry nie wygrał. Nie wyobrażam sobie, co by było, gdyby nie poddał się tym testom… Nie mam pojęcia, co by się ze mną stało – przyznał po czasie.
Kiedy wydawało się, że Hoeness wrzucił już na luz, że przestał alergicznie reagować na nazwisko Dauma, że wyciągnął wnioski z wcześniejszej lekcji, zaatakował po raz kolejny. Już wcześniej naśmiewał się z niego, że jest nudniejszy, niż prognoza pogody i usypiający niczym poduszka do spania, ale ostatnio poszedł dwa kroki dalej. Bo gdy tylko Daum został trenerem Eintrachtu Frankfurt, Uli w swoim stylu dorzucił do pieca. – Miałem Heriberta [dyrektora Eintrachtu] za rozsądnego i mądrego człowieka. Najwyraźniej w całej Bundeslidze dosypują do kawy jakiś proszek…
– Zdarza się czasami, że mnie poniesie, ale jeśli przekroczę granicę, to przeproszę. Nie mam z tym problemu – mówi. – Z Daumem nie mam już nic wspólnego, ale rękę chętnie bym mu podał. Jest za to jeden człowiek, który kompletnie nie daje mi spokoju. Willi Lemke.
– Ł»yję na tym świecie bardzo długo, ale nigdy nie spotkałem takiej osoby. Nikt nigdy nie był tak negatywnie nastawiony do Werderu Brema. Nie lubię tego człowieka, naprawdę. I on też nie lubi mnie – przyznaje 66-letni dziś Lemke. Nazywa Hoenessa grabarzem niemieckiej piłki. Osobą, która robi jej zły image. Obaj dogryzają tak sobie od kilkunastu lat i chyba nigdy już nie przestaną.
Dziś Hoeness pozwala sobie na wiele. Nie ma skrupułów, żeby stwierdzić, że Alex Ferguson to gość pozbawiony klasy. Ł»eby toczyć głośną wojnę z kibicami. Ł»eby przejechać się po Juergenie Klinsmannie („Jeśli Klinsmann jest jak Obama, to ja jestem Matka Teresa”). Ł»eby podszczypywać co chwila Joachima Loewa. Ł»eby ponabijać się z kobiecego futbolu (podczas wywiadu: „Myślałem, że porozmawiamy o piłce”). I żeby zaatakować samego Blattera, czego wielu się boi. Najpierw powiedział, że decyzja o rozegraniu mistrzostw świata w RPA to istny wielbłąd, a potem… – To skandal, w jaki sposób zostały przeprowadzone wybory. Dziś można zostać organizatorem mundialu tylko jeśli pod stołem przekaże się jakieś „dodatkowe pieniądze”. Trzeba jasno powiedzieć, że wizerunek futbolu popada w ruinę – powiedział.
Dziś wiele osób uważa, że Hoeness swoim ciągłym dogryzaniem i mocnymi oskarżeniami przekracza pewne granice. On odpowiada, że ktoś prawdę musi mówić. Kiedyś przynajmniej potrafił się zreflektować, kiedy na chwilę się zapomniał. Jak w przerwie jednego ze spotkań Bayernu, kiedy przemawiał Giovanni Trapattoni. Widząc beznadziejny niemiecki w wykonaniu Włocha i skrzywione miny piłkarzy, Hoeness przerwał mu w połowie zdania i zaczął przemowę. Od tamtej pory nigdy w szatni się nie odezwał.
PIOTR TOMASIK


