Pierwsza połowa derbów Manchesteru pozostawiła sir Aleksa Fergusona tylko z jednym dylematem: świętować przy lampce wina czy z grubej rury przy gold label Johnnie Walkera? Niewiele brakowało, a po końcowym gwizdku arbitra pozostałaby mu tylko szklanka wody i garść środków nasennych. „Czerwone Diabły” wygrały ze swoim lokalnym rywalem, ale nie zdołały w pełni zmazać plamy po pamiętnym 1:6, bo przybywa głosów o wypaczeniu wyniku…
Po dzisiejszym meczu pozostał niesmak, bo winnym porażki gospodarzy jest głównie sędzia Chris Foy, który niesłusznie usunął z boiska Vincenta Kompany’ego. Sympatycy „The Citizens”, którzy jakimś cudem nie widzieli tego zagrania, mogą zacząć odświeżać Youtube i szykować się do napinki. Belga wypada zapytać: po co obrońca tej klasy atakuje obiema nogami. Ostatnio za zagranie wyprostowaną nogą Lampard nie wyleciał z boiska w meczu z Wolves, ale najwidoczniej w jego przypadku zadziałała jeszcze magia nazwiska. Trudno nam jednak uwierzyć, żeby z tego samego powodu Foy podarował dzisiaj Jonesowi rękę we własnym polu karnym… Proponujemy zatem, by FA zaplanowała mu przymusowy urlop.
Cofnijmy się wreszcie do tego co ważne, czyli do początku spotkania. Słońce jeszcze nie zaszło, a czerwona część Manchesteru już szykowała balangę do bladego świtu. Najpierw ukąsił Rooney, po chwili trzy grosze dorzucił od siebie Welbeck. Paradoksalnie – w stylu Berbatowa, którego sam odesłał na ławkę:
Później było już tylko gorzej. Rooney zamienił jeszcze na raty rzut karny na bramkę, ale to były ostatnie podrygi. W drugiej połowie na boisku dominowali tylko piłkarze w błękicie, a szczególnie imponował Kolarov, który swoimi rzutami wolnymi przebija teraz połowę Premiership. Dziś zdobył gola do złudzenia przypominającego trafienie z Ligi Mistrzów przeciwko Napoli. Niewiele brakowało, a w doliczonym czasie gry strzeliłby na 3:3, ale Lindegaard przypadkiem sparował przypadkiem piłkę przed siebie, a Smalling zdołał ją wybić.
Nie twierdzimy, że golkiper z Danii jest zły – po prostu zwyczajnie odstaje od wymaganego poziomu i zawala banalne bramki. Podobnie zresztą jak wciąż nieprzystosowany do gry w Anglii i nieustannie obtłukiwany łokciami De Gea. Najwyższy czas, by Ferguson nie zadzierał nosa do góry i spojrzał na Kuszczaka z sympatią. Skoro potrafi nieustannie wybaczać popisy Rooneyowi, mógłby w końcu sobie darować, że Tomek gada w gazetach za dużo. Na dzień dzisiejszy wydawałby się najrozsądniejszym wyborem między słupkami bramki United.
Ale wróćmy do meczu… Krzywy zgryz Ferguson zawdzięczać będzie dzisiaj nie tylko rytmicznemu żuciu gumy, ale i nietrafionym zmianom. Najpierw ściągnął z boiska Naniego, bez którego gra kompletnie siadła, a później Welbecka przewyższającego Rooneya. Kilka słów należy oddać rezerwowym: Scholesowi i Hargreavesowi. Scenariusz występu obu gości w derbach 2012 jeszcze parę miesięcy temu uznalibyśmy za naiwną bajkę dla dzieci. Coś na zasadzie udziału Michaela Jordana w kosmicznym meczu. Powrót Scholesa nie wyglądał jednak zbyt okazale, bo „Ginger boy” zamiast przypieczętować zwycięstwo United, tylko pomógł rywalom i sprezentował im drugiego gola.
Poziom rywalizacji nie zawiódł oczekiwań, bo było to co lubimy u Anglików najbardziej: sytuacje podbramkowe i sypanie wiórów po starciu ambitnych drewniaków pokroju Andersona i Savicia. Wrażenie estetyczne psuły tylko symulki Aguero i fatalna postawa zwycięzców w drugiej połowie. Aktorzy Statyści z Old Trafford zrealizowali jednak swój cel i nie przegrali trzeciego meczu z rzędu, co po raz ostatni przydarzyło im się w sezonie 2000/01.
Dzisiejszy sukces United ociera się o niepewną jazdę figurową na lodzie. Piękny, rytmiczny przejazd aż do momentu dwóch efektownych padów na dupę. Na szczęście dla gości udało się im się zerwać na równe nogi i doczekać do końcowego gwizdka bez straty trzeciej bramki. W efekcie nadal sądzimy, że United nie śmierdzą trupem, a w przemysłowym mieście niesie się dzisiaj pieśń o ich nieśmiertelności: „We’ll keep the red flag flying high, couse Man United will never die”.
FILIP KAPICA
