Mister, mister, kup, to pamiątka – facet wciska mi dość badziewną szarfę z napisem „wicemistrz Brazylii 2011”. Oczywiście nie biorę, bo na co mi ona? Interesujące jest co innego – tym wicemistrzem została właśnie drużyna przeciwna. Pod stadionem kibice pozują na tle wielkiej flagi – na niej symbol Vasco da Gama i sporych rozmiarów napis „wicemistrz”. A prężą się do zdjęć fani… Flamengo, uśmiechnięci, rozentuzjazmowani, szyderczy. – Oni, ci naiwniacy z Vasco, wierzyli w mistrzostwo. Remis, którym odebraliśmy im szansę, to nasze zwycięstwo – tłumaczy mi jeden z kibiców.
Gdybyśmy podobną sytuację mieli wyobrazić sobie w Polsce, musiałaby wyglądać tak: Wisła i Legia walczą o mistrzostwo Polski. Legia musi wygrać ostatni mecz, z Polonią Warszawa i liczyć na to, że Wisła przegra u siebie ze Śląskiem Wrocław. Już pierwszy warunek nie zostaje spełniony – Legia tylko remisuje, więc kibice Polonii wyciągają wcześniej uszyte flagi, wyglądające bardzo oficjalnie i odświętnie: „Legia: wicemistrz Polski 2011”. I na tle tych flag robią sobie zdjęcia. Nie plują na herb przeciwnika, tylko pstrykają fotki. I śmieją się do rozpuku: – Gdzie ten mistrz? Nie ma? Ale gratulujemy drugiego miejsca!
A dokładnie było tak: przed ostatnią kolejką Vasco da Gama miało dwa punkty straty do Corinthians i grało u siebie z największym lokalnym rywalem, Flamengo Rio de Janeiro. Liderowi do przyklepania mistrzostwa wystarczył remis w spotkaniu z Palmeiras.
* * *
Dla turysty to się zawsze zaczyna w hotelu. Od zdzierstwa.
– To najlepszy mecz w Rio – informuje mnie miła kobieta na recepcji, chociaż dobrze wiem, ze gdyby akurat do miasta miał przyjechać zespół Avai, to przekaz w stronę turystów byłby identyczny: najlepsze spotkanie, mecz meczów!
Tym razem tak się składa, że mecz faktycznie można uznać za najlepszy. Z jednej strony Flamengo, ukochany klub najpiękniejszego miasta świata, ukochany klub biedoty, prawdopodobnie najpopularniejszy w całej Ameryce Południowej. Z drugiej – odwieczny rywal, który – jak się szacuje – ma w 20 milionów fanów. Założone w 1895 roku Flamengo kontra założone w 1898 Vasco, klub portugalskich imigrantów, który na początku XX wieku był bojkotowany, ponieważ umożliwiał grę zawodnikom czarnoskórym oraz mulatom. Zespoły, w których grali najwybitniejsi gracze świata.
Kiedy więc recepcjonistka mówi mi „to najlepszy mecz w Rio”, nie czuję się oszukany. To uczucie przyjdzie dopiero po chwili.
– Jaki koszt?
– 200 reali.
Pierwszy raz w Rio byłem w 2005 roku i wtedy przelicznik reala do złotówki był znaczniej przyjaźniejszy – jeden real oznaczał 1,15 złotego, natomiast teraz to 1,85. Nie trzeba być biegłym z matmy, by zrozumieć, że w ciągu sześciu lat dla nas ceny wzrosły prawie dwukrotnie. Wtedy wyprawa na mecz kosztowałaby 230 złotych od osoby, a teraz kosztuje już 370.
Na coś jednak trzeba kasę wydawać, prawda? Najlepiej – na futbol. Zastanawiam się tylko, czy brać wycieczkę, czy też załatwić sobie wszystko na własną rękę. Bilet na mecz – 60 reali od osoby. Czyli 120, bo jeszcze zaciągnę żonę (na imię ma Marta, tak ją będę dalej nazywał). Trzeba jeszcze dojechać, a Rio nie jest małym miastem i nie jeździ się po nim zbyt szybko. Patrzę na mapę, biorę pod uwagę, że jako ewidentny białas (uliczni sprzedawcy, zgadując jak się nazywam, zawsze biorą mnie za Ruska i wołają: – Jurij! Siergiej! Dmitrij!) zostanę orżnięty przez taryfiarza – 60 reali w jedną stronę. Z powrotem orżną mnie podwójnie, bo będzie już ciemno, nie będę miał jak złapać innej taksówki, zostanę postawiony pod ścianą – minimum 120 reali. Rachunek: 120 bilety, 180 przejazdy, to już daje 300. A jeszcze muszę „gdzieś” (nie wiem gdzie) po te bilety pojechać.
Wiadomo – biorę wycieczkę.
* * *
Z wycieczkami na mecze w Brazylii mam kiepskie doświadczenia. Raz byłem, z Przemkiem Rudzkim. Też nam mówiono, że szykuje się „najlepszy mecz w Rio”. Flamengo kontra inny wielki rywal, Fluminense. Biedacy kontra bogacze. A wszystko na magicznej Maracanie, która okazała się kupą gruzu. Może i kupą gruzu oddychającego historią, ale wciąż kupą, wciąż gruzu.
Pewnie odnieślibyśmy lepsze wrażenie, gdyby nie okazało się, że ktoś nas zrobił w konia. To znaczy – piłkarze Flamengo i Fluminense pojawili się (spóźnieni o czterdzieści minut, ale jednak wpadli), natomiast dziwnym trafem zabrakło kibiców. Jacyś byli, wiadomo. Ale wiecie, Mariusz Piekarski mówił nam: – Przed meczem Flamengo z Vasco miałem ochotę z rozgrzewki zejść do szatni, wziąć kamerę i to wszystko po prostu nagrywać… My akurat kamerę może i mieliśmy, za to nagrywać nie było czego. Trzy małe grupki ludzi – jedna Flamengo, druga Fluminense i trzecia, najliczniejsza: turyści. A jak turyści, to Japończycy. I gruz, kilometry betonu. Pękające ściany w pustych korytarzach.
Wybraliśmy się więc na mecz, który elektryzował nas od tygodni, czytaliśmy o legendarnych starciach „Fla – Flu” (177 tysięcy osób na trybunach!), a na miejscu posadzeni zostaliśmy między Japończykami, którzy wycelowali w boisko te swoje obiektywy, aparaciki, aparaty, kamery, kalkulatory i wszystkie inne sprzęty elektroniczne, które zdołali udźwignąć. A my w tym czasie gaworzyliśmy z lekko szajbniętym przewodnikiem, który w sposób bardzo uroczy nienawidził swojej pracy, tak jak nienawidził piłki nożnej, Rio de Janeiro i Brazylii („Nie jedźcie na Corcovado, Jezus tylko stoi, o – tak stoi, patrzcie, nuda, nie idźcie też na plaże, bo was słońce zabije i dzieciaki okradną, unikajcie wycieczek do dżungli, bo tam są te pierdolone małpy, najlepiej od razu wracajcie do Europy”). Siedział i opowiadał, że dziś kiepski mecz, bo same Japońce, którymi rzyga, ale ostatnio miał Turków, którzy rozbierali dziewczyny i że prawie doszło do seksu na trybunach. Na boisko nie patrzył w ogóle.
Był to jeden z najdziwniejszych meczów, na jakich byłem. Jak już się miał zacząć mecz, to na trybunach nie było prawie nikogo (to się nie zmieniło), ale – co dziwniejsze – na boisku też nie było nikogo. Zupełnie nikogo. Powinni grać od dziesięciu minut – też nic. Piłkarze zjawili się spóźnieni, potem „Piekarz” mi wytłumaczył, że w katakumbach Maracany jest boisko do rozgrzewki. I że jak meczu nie ma w telewizji, to nikt się specjalnie czasem nie przejmuje.
* * *
Ale teraz jesteśmy w 2011 roku. Obok Maracany tylko przejeżdżamy, jest poddawana gruntownej renowacji, bo ma być główną areną mistrzostw świata w 2014 roku. Zbudowana na mundial w 1950 roku, była świadkiem największej tragedii w dziejach brazylijskiej piłki: porażki w finale przeciwko Urugwajowi. Przemek gdzieś kiedyś wyczytał fajne zdanie (dobra, dwa zdania): „Każdy kraj ma swoją Hiroshimę. Dla Brazylii Hiroshimą była porażka z Urugwajem w 1950 roku”. Przewodniczka informuje: – Jak widzicie, Maracana ma jeszcze białe i niebieskie pasy na konstrukcji, na cześć Urugwaju. Na nowym obiekcie już tego nie będzie.
O kolorach na cześć Urugwaju wcześniej nie słyszałem, ale pewnie to prawda – przecież by kobiecina tego sobie nie zmyśliła (chyba). W każdym razie, patrzę na przebudowywaną Maracaną z okien busa i zastanawiam się, jak ktokolwiek chce coś tak starego zaadaptować do naszych czasów? Jaki będzie finalny efekt? Od razu napiszę, że za kilka godzin zmienię zdanie – uznam, że nowoczesne obiekty nie pasują do Brazylii. Nie wiem dlaczego, ale po prostu nie pasują. Brazylijczycy grają w piłkę wszędzie – na piachu, na asfalcie, w błocie. I potem przenoszą się na te lekko przestarzałe, ale jednak urocze obiekty. I mam nadzieję, że Maracana zostanie odrestaurowana, ale pozostanie w pewien sposób przestarzała (gdyby miało tam powstać coś podobnego do naszego Stadionu Narodowego, pasowałoby jak pięść do nosa).
Mecz Vasco – Flamengo, ze względu na wyłączoną z użytkowania Maracanę, ma odbyć się na Engenhao, czyli drugim co do wielkości obiekcie w Rio – 47 tysięcy miejsc. Zbudowany w 2007 roku stadion w oczy rzuca się aż za bardzo – a to ze względu na obskurne otoczenie, z którym kontrastuje. Jeśli stojące w okolicach rozpadające się domki są czymś pomalowane, to zazwyczaj gryzmołami (chciałbym to nazwać graffiti, ale zygzak maźnięty czarną farbą to co innego). Wszystko jest brudne, zniszczone i stare. Wszystko jest brzydkie. Ale za to ludzie uśmiechnięci. Smutne domy z wesołymi ludźmi to wariant chyba lepszy od ładnych domów ze smutasami.
Ale wierzcie mi – nie jest to okolica, w której chcielibyście szukać taksówki o pierwszej w nocy. I nie jest to okolica, w której spodziewalibyście się 47-tysięcznika z imponującym zadaszeniem, nawet tak szarego, jak ten.
Jedziemy tym busem. Jedziemy i jedziemy. Z półgodzinnym przystankiem na stacji benzynowej, chociaż kierowca wcale nie tankuje. Tylko stoi. W sumie dobrze, bo zobaczyłem, jak w sąsiedztwie nowego stadionu w Rio wyglądają stacje benzynowe i kioski z prasą. Na stacji do kupienia były tylko dwie rzeczy – cola i chipsy. A że miałem i tak kupić colę, to ten asortyment mi wystarczył (jedno mnie zaintrygowało – z sufitu zwisał kabel, a na jego końcu był wielki spinacz – co oni tam wieszają?). Gorzej z kioskiem. Chciałem kupić prasę sportową. Ale tak patrzę, patrzę… Coś te gazety zużyte, jakby wymiętolone. Przyglądam się bardziej – stare. Rzućcie okiem – z wystawy sprzedawano magazyn z grudnia 2009.
* * *
Jesteśmy na miejscu. Turyści dzielą się na dwie grupy. Na tych, którzy idą na sektor Vasco da Gama i na tych, którzy idą do sektora Flamengo.
Vasco – ledwie jedna para, starsze małżeństwo z Niemiec. Rozmawialiśmy wcześniej. Nazwisko Ronaldinho (dziś zawodnik Flamengo) niewiele im mówiło, więc darowałem sobie pocieszenia, że w „ich” zespole może zagrać Juninho Pernambucano (i całe szczęście, bo nie zagrał – kontuzja, kartki, nie wiem). W każdym razie seniorzy z Niemiec byli w życiu na czterech meczach piłkarskich. Facet relacjonował: – Jeden to była Bundesliga, ale ze trzydzieści lat temu. Byliśmy też na meczu Chiny – Bangladesz, więc się nie liczy. No i na takim meczu… Francja grała z Brazyliąâ€¦ Kotku, Brazylia wygrała?
– Nie, Francja.
– Francja?
– Tak, bo to było w Paryżu i wszyscy się tak cieszyli.
– Ach, tak. To był ważny mecz, nie mogliśmy potem złapać taksówki, bo taksówkarze nie jeździli, tylko świętowali. Tam też grał jakiś słynny Brazylijczyk, ale chyba nie Ronaldinho.
– Pewnie Ronaldo?
– Pewnie tak…
No, za towarzyszy miałem więc laików, którzy zupełnie przypadkiem byli świadkami, jak Francja w 1998 roku zdobywa mistrzostwo świata.
Oni – na Vasco. My – w drugą stronę. Inny turysta wyjmuje olejek i zaczyna się smarować od stóp do głów. Patrzę na niego z politowaniem. Tu słowo „piknik” nabiera znaczenia.
* * *
Ukrop. Pierdolony ukrop. Smażę się w słońcu. O „pikniku”, który smarował się olejkiem, już nie myślę z politowaniem, ale z szacunkiem – jaki zaradny! Ja czuję, jak słońce wypala mi skórę na twarzy. Nie wiem, jaka dokładnie jest temperatura odczuwalna, ale ja – siedząc tam nieruchomo z lampą przystawioną do twarzy – czuję, że to może być 98 stopni Celsjusza. Po przeciwnej stronie boiska trybuna dla fanów Vasco. Cała w miłym cieniu. Ależ chciałoby się w tym momencie zakrzyknąć: „Do boju Vasco, będziecie mistrzami”. Ależ chciałoby się znaleźć z drugiej strony. Zazdroszczę Niemcom.
Po czterdziestu minutach – a do meczu jeszcze niecała godzina – zaczynam rozumieć, dlaczego Krzyżacy przegrali pod Grunwaldem. Gdy nasi stali sobie w cieniu, Krzyżacy palili się w spiekocie. Za jakiś czas ktoś na trybunie piętro wyżej straci równowagę i wyleje na mnie kubek wody, co w normalnych okolicznościach wywołałoby moją wściekłość, a tam – będąc uwięzionym w piekarniku – przyjmuję to jak prezent świąteczny. Aż mam ochotę poprosić: – Jeszcze jeden!
Chłodniej jest pod trybuną – tam gdzie sklepiki, ale Marta właśnie stamtąd wróciła i odradza: dzieciaki łapią za ręce i proszą o kasę.
Ratunkiem są niestrudzeni roznosiciele napojów i lodów. Kiedyś po Legii kręcił się taki starszy facet ubrany cały na biało (odwiedzał wszystkie obiekty w Warszawie, nawet te trzecioligowe) i niezmiernie irytujące było, że potrafił wejść w środek trybuny w czasie najbardziej emocjonującej akcji spotkania, zasłonić widok setce osób i zakrzyknąć: – Lody, lody, dla każdego! Potem zniknął, może ktoś go udusił.
Tutaj takich jest wielu. Targają wszystko i mam wrażenie, że gdybym zażyczył sobie pizzę z ananasem, to jakimś cudem zostałaby dostarczona.
* * *
Mecz. Taki sobie. Mówię Marcie, żeby patrzyła na Ronaldinho, bo to jeden z najlepszych piłkarzy, jacy za naszego życia grali. Potem będzie mi trochę głupio, więc jak wrócimy do hotelu, odpalę jej archiwalne bramki Ronaldinho na youtubie, by udowodnić, że całej historii o jego talencie nie zmyśliłem.
Najpierw trochę składniej gra Vasco, później groźną akcję przeprowadza Flamengo i piłka nieznacznie mija słupek. Ależ zawyła trybuna. Takiego „uuuuu” dawno nie słyszałem. W Polsce po niewykorzystanej okazji każdy krzyczy co innego. Jeden – „kurwa”, drugi – „ja pierdolę!”, trzeci – „ajjjj”. A tutaj wszyscy równiutko – „uuuuu”. Niesie się więc to „uuuuu” po katakumbach stadionu i dalej, po całej okolicy. Rozklekotane budyneczki po takim „uuuuu” jeszcze bardziej błagają o remont.
Niewykorzystana okazja nie jest jednak powodem, by się martwić. Zaraz idą w górę flagi, nadmuchiwane kawałki folii, czapeczki, szaliki. I jest wrzask. I ryk: – Meeeeeengooooo, Meeeeengoooooo…
Ale Vasco jest na razie lepsze. Dokładniejsze. Zawodnicy Flamengo – jacyś niechlujni. Jak szliśmy na stadion, to jeden kibic „Fla” wytarł nos chusteczką, rzucił ją na ziemię, potem skończył pić piwo, więc puszkę też rzucił na ziemię, a że wcześniej zrobiło to ze dwieście innych osób, to śmieci walały się wszędzie. I tak też grali zawodnicy Flamengo – niechlujnie.
1:0. Ładna akcja, głową dla Vasco strzela Diego Souza. Po drugiej stronie boiska zaczyna się karnawał. Jeszcze przed spotkaniem z fanów Vasco zakpili sobie kibice Flamengo, rozpościerając właśnie na tamtej trybunie olbrzymią flagę. Kibice Vasco sądząc, że to flaga wychwalająca ich klub rozciągnęli ją wzdłuż całej trybuny. Dopiero euforia po drugiej stronie stadionu dała im do myślenia.
Teraz ci z Vasco triumfują.
Nade mną – no, troszkę po prawej, u góry – jedną z lóż zajmuje grupka fanów Vasco. Grupka, czyli dosłownie kilka osób. Na całej trybunie jest tylko Flamengo, a tam – na tym małym skrawku – Vasco. Chłopak walczy na gesty z całym światem. Wychyla się z tej loży (jeśli widzieliście kiedyś, jak Maradona wychyla się z loży na stadionie Boca Juniors, to wiecie co mam na myśli) i pokazuje: – Zróbcie mi laskę!
Ci z dołu, z boku, z góry – o ty gnido… Ktoś zdejmuje buta, ktoś próbuje cisnąć kubkiem. Ale nie da się – chłopaczek jest za wysoko dla tych z dołu i pod złym kątem dla tych z góry (ci z góry zresztą nie do końca rozumieją, skąd to zamieszanie). Bezkarnie więc krzyczy: – Zróbcie mi laskę! Ludzie już nie patrzą na mecz, tylko na tę jedną lożę. I nic nie mogą zrobić. Ale – tu uprzedzę fakty – kiedy Flamengo wyrówna, to chłopak zaszyje się gdzieś w głębi, a ludzie z dołu będą go wołać: – Ej, zrób nam laskę!
Dziwna jest ta atmosfera, nietypowa. Dla mnie – najlepsza z możliwych, optymalna. Pod stadionem spokojnie mijają się ci w koszulkach Flamengo z tymi w koszulkach Vasco. Przekrzykują się. Z uśmiechem. Nikt nikogo nie zaczepia.
– Vaaaascoooooo!
– Meeeeengoooooo!
Krzyki, rywalizacja, ale jest naprawdę (naprawdę!) bezpiecznie. Jednak już na trybunach emocje biorą górę. Nie ma przemocy fizycznej, jest za to wyzywanie, są gesty, odgrażanie i gwizdy. Ten chłopak z loży chciałby pójść na solo z całą trybuną, ale nie pójdzie – bo to taka gra pozorów. Pokazuje więc obsceniczne gesty, wyśmiewa, kpi. Ci z dołu udają, że chcą go rozszarpać. Ale jakby chcieli, to by to zrobili – weszliby do tej jego loży od tyłu (znaczy się – drzwiami).
Nienawiść kontrolowana. Skończy się po meczu.
Do przerwy 1:0. Koło mnie siedzi Grek, koło trzydziestki, może trochę więcej. Już wcześniej wyciągnął szalik i przewiązał sobie na nadgarstku. Teraz pozuje do zdjęć. Pyta, czy mogę mu zrobić. Jasne, że mogę.
– Larissa? – pytam, bo nie jestem pewny.
– Tak, to taki klub w Europie – odpowiada mi głupawo, widocznie zaskoczony, że spotkał osobę, której cokolwiek mówią barwy jego drużyny. I zaczynamy gadać, fajny gość, chyba jedyny kibol z całej tej turystycznej wycieczki. Prosi: – Przekaż Maciejowi Ł»urawskiemu, że go pokochaliśmy od pierwszego meczu, odkąd głową strzelił bramkę AEK-owi. Bardzo go szanowaliśmy i życzymy mu wszystkiego najlepszego. Koniecznie przekaż!
* * *
Druga połowa. Flamengo rodzi się na nowo. Zaczyna grać lepiej, szybciej, precyzyjniej. Stadion jest podzielony po równo między fanów obu drużyn, ale to ci z Flamengo – z flagami na kijach, z petardami hukowymi, z balonami, z całym tym kibolskim osprzętem – dają prawdziwą energię piłkarzom. Jeszcze zanim mecz się zaczął, kolejno skandowali nazwisko każdego piłkarza. I każdy grzecznie machał, znając ten rytuał doskonale.
Teraz pozdrawiany jest Ronaldinho, bo to z nim biedacy z Rio, przedstawiciele klasy średniej… Mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy… Rybacy, szewcy, straganiarze… Ale też zwykli turyści… Z nim właśnie wszyscy wiążą nadzieje. Strzelił w tym sezonie 14 goli, przy wielu asystował, wciąż potrafi kopnąć piłkę w sposób magiczny.
Ale ja tego nie widzę. Nie w niedzielę.
Patrzę na Ronaldinho i zastanawiam się: dlaczego? Dlaczego ma ledwie 31 lat, a tak bardzo rozminął się ze swą dawną klasą? Dlaczego zaliczył taki zjazd? Widzę jak biega – dość szybko. Widzę, jaką ma sylwetkę – raczej dobrą. Gdyby rozłożyć go na czynniki pierwsze – wciąż powinien być geniuszem, o którym mówi cały świat. Ale on tym geniuszem nie jest. Pstryk – ktoś przestawił mu przełącznik w głowie i teraz Ronaldinho gra inaczej. Ciągle trudno mu jest odebrać piłkę, ale przecież nie z zastawiania się słynął. Rzadko potrafi wyjść z opresji dryblingiem. Notuje dwa lub trzy bajeczne podania, ale kiwki i strzały mu nie wychodzą. Dostaje piłkę meczową. Toczy się ona do niego wzdłuż linii bramkowej, on zamyka akcję po lewej. Krzyczę do Marty: – Patrz, Ronaldinho, teraz!
Przecież musi strzelić! Mówię w imieniu turystów z całego świata: wykupiliśmy wycieczkę! Więc ma strzelić, za to każdy z nas zapłacił 200 reali!
Ale bramkarz jakimś cudem broni. A skoro jakimś cudem obronił strzał z trzech czy czterech metrów, to znaczy, że to nie był dobry strzał. Nie w takiej sytuacji…
„Ronnie” wygląda jak stary, dobry „Ronnie” (to znaczy – jak młody!). Ale gra inaczej. Nie jest tak aktywny, rzadziej ma piłkę. Drybluje do boku, a nie do przodu. Przerzuty… Tak, co jakiś czas cudowne. Ale czy chcielibyście chwalić Ronaldinho za przerzut? Przecież to nie Borysiuk, do jasnej cholery. Chwalić Ronaldinho za przerzut to jak gratulować Federerowi, że trafił w karo serwisowe… Czytałem ostatnio książkę „Messi”, w której był fragment dotyczący starzejącego się Ronaldinho. Cytat z jakiejś brazylijskiej gazety (niedokładny, bo dokładnego nie chce mi się szukać – książka „Messi” jako książka, w sensie ścisłym, jest bardzo słaba: wypadają z niej kartki, klej nie trzyma): „Ronaldinho bywa jeszcze piłkarzem przydatnym przy stałych fragmentach gry, czyli wtedy, gdy piłka robi to samo, co on: stoi”.
Byłoby niesprawiedliwe, gdybym tak określił jego grę przeciwko Vasco, bo on się nawet starał, ale na pewno spodziewałem się więcej. Nie był zły. Na tle kolegów – może nawet dobry. Ale nie był tym czarodziejem, dla którego z miejsc wstawało nie tylko Camp Nou, ale też Santiago Bernabeu.
Gol na 1:1 jednak pada. Strzela go po bardzo ładnej akcji Renato Abreu, 33-letni zawodnik, który w tym roku zadebiutował w reprezentacji Brazylii (co mimo wszystko pokazuje, w jakim kryzysie ta reprezentacja się znalazła). Flamengo zaczyna wierzyć w sukces, tym bardziej, że za moment – jak się okaże – będzie grać z przewagą jednego zawodnika. Tumult jest coraz większy. I petardy. Bum, bum, bum. BUM! Ta była naprawdę blisko.
Niekomfortowo ogląda mi się ten mecz z jednego tylko powodu – za mną siedzi dwójka zgryźliwych staruszków. Wypadałoby napisać po prostu – staruszków. Ale ci są faktycznie zgryźliwi. Przyjechali chyba z USA, sądząc po akcencie. Skoro już wybrali się na mecz Vasco – Flamengo, to mogli przygotować się na to, co może ich tu spotkać (albo w ogóle taką wyprawę odpuścić). Oni jednak chcą ten mecz oglądać na własnych warunkach. Siedzą od pierwszej minuty i palce przyciskają do uszu, skrzywione miny sugerują: za głośno! A co jakiś czas rozbrzmiewa się skrzeczący głos: – Sit down! Sit down!
Za mną więc Amerykaniec, który wrzeszczy: – Sit down! Trochę mi go żal (i jego żony), więc na ile mogę, na tyle próbuję siedzieć. Ale za bardzo nie mogę, bo przede mną wszyscy stoją, albo nawet skaczą. Marta jest wrażliwsza, więc mimo że nie widzi nic albo prawie nic, w drugiej połowie jednak siedzi. A ja w takim skłonie – ni to siedząc, ni stojąc – obserwuję mecz.
Gdy jednak wybuchają te petardy i gdy staruszkami ten huk wstrząsa nawet mimo zatkanych uszu (oni naprawdę przez cały mecz zatykali uszy!), wbijam sobie do głowy głupią myśl, że oni mogą się tam przekręcić. Serio. Jest ze sto albo z milion stopni Celsjusza, słońce wali centralnie w nas, oni wyglądają jakby mieli zejść, palce wetknęli sobie w uszy i jeszcze trzęsie nimi przy każdym wybuchu petardy. Myślę sobie: – Tylko mi tu nie umierajcie!
I tak patrzę na mecz, potem rzucam okiem, czy żyją. Na mecz, na nich, na mecz, na nich… Jezu! Paranoja.
Kiedyś Mariusz Piekarski leciał samolotem z Rio i facet koło niego akurat… umarł. I samolot musiał zawrócić. Taka debilna dykteryjka.
* * *
W meczu Corinthians – Palmeiras na razie 0:0, co oznacza, że Vasco ma szansę na mistrzostwo kraju – musi strzelić gola i liczyć na trafienie Palmeiras. Jednak to Flamengo gra z przewagą jednego zawodnika, Flamengo stwarza sytuację. Raz ktoś – nie wiem, kto – fantastycznie przyjmuje piłkę na klatkę i uderza z obrotu, z powietrza w krótki róg, ale bramkarz odbija piłkę. Potem ta sytuacja Ronaldinho…
Aż w końcu zawodnicy Flamengo uznają: wystarczy. I grają na czas. Vasco się spieszy, potrzebuje gola, a Flamengo robi wszystko, by kraść kolejne minuty. Ronaldinho pokazuje w kierunku kibiców Vasco literkę „V” – jak zwycięstwo. Dla niego ten remis, to utarcie nosa lokalnemu rywalowi, jest zwycięstwem.
Marta cieszy się najbardziej w samej końcówce, kiedy na boisko wchodzi Elton. Ł»artujemy, jaki świat jest mały. Nie tak dawno ten zawodnik grał w Legii i mieszkał przy ulicy Wąwozowej, to tamtędy jeździł po pijaku. I właśnie na Wąwozowej mieszkała Marta, więc można stwierdzić, że Elton rozbijał się pod jej oknami. Piętro nad nią (nad nami) mieszkał Roger, a Elton jakoś ze dwa czy trzy bloki dalej.
I teraz jesteśmy w Rio, a on gra. W zasadzie – sąsiad.
Ale jak mały jest ten świat, zwłaszcza piłkarski, to przekonałem się kiedyś dobitniej. Trzy lata temu na Dominikanie spotkaliśmy zawodników jednego z klubów ligowych, a rok później lecieliśmy na Malediwy. No i mówimy: – Tam już nie ma szans, żebyśmy kogoś spotkali.
Jesteśmy więc na małej wysepce (ale zanim doleceliśmy, to w Londynie na lotnisku spotkaliśmy… Ivicę Kriżanaca). Ta wysepka ma ze dwieście metrów szerokości i z sześćset długości, aż nagle słyszę głos Marty: – Czy tam nie idzie Grzelak?
Ł»eby było śmieszniej, to zasady były takie, że w głównej restauracji każdy miał na stałe swój stolik. I Bartłomiej Grzelak miał tuż obok – tzn. metr obok. Jesteśmy więc na jakimś skrawku ziemi na środku oceanu, kilkanaście godzin lotu od Europy, szukając odcięcia i prywatności. Jest tam też Grzelak, szukający dokładnie tego samego (tylko bardziej). Ł»al mi się go zrobiło, miałem wrażenie, że czuł się osaczony przez Weszło.
* * *
Nie wiem, czy Elton dotknął piłkę, nie zwróciłem uwagi. Za dużo w każdym razie nie zrobił, ale i tak ma za sobą udany sezon, strzelił chyba jedenaście goli. Patrzę gdzie gra, z kim gra i zgaduję, że cieszy się z takiego obrotu sprawy. Warto było się napić, a potem dać się złapać, by wylądować w Vasco.
Po meczu przedziwna scena – cieszą się fani Flamengo, pokazują tym z Vasco: – Taki chuj, nie będziecie mistrzami! Radość, wielka radość. Tylko jedno mnie dziwi – w sektorach Vasco… też radość. Tamci też skaczą, też śpiewają, wymachują flagami. – Z czego oni się cieszą? – pytam gościa obok mnie.
– Z drugiego miejsca – odpowiada.
– Ale przecież dzisiaj walczyli o pierwsze.
– No tak, ale pierwsze jest Corinthians. Dwie drużyny nie mogą być pierwsze. Oni są drudzy, więc też się cieszą.
Nie do końca rozumiem, ale to pewnie inna mentalność. Na pewno inna, bo co mnie jeszcze zdziwiło: nie uczczono minutą ciszy, ani w żaden inny sposób Socratesa, który umarł dzień przed meczem. A przecież Socrates to były kapitan reprezentacji i – co w tym momencie istotne – były zawodnik Flamengo. Nawet nikt się o nim nie zająknął.
* * *
Droga z powrotem trwa około dwóch godzin, oczywiście ze względu na korki. Małe, wąskie uliczki wokół stadionu powinny ewidentnie robić za ulice jednokierunkowe i jednopasmowe, ale teraz kierowców ogranicza tylko szerokość własnych pojazdów (a i to chyba nie zawsze). Innymi słowy – ścisk jest taki, jak na pierwszym wirażu w żużlu, a zewsząd – z każdego miejsca – dołączają się do ruchu kolejne pojazdy. Jeśli na tym stadionie mają być rozgrywane igrzyska olimpijskie w 2016 roku, to współczuję wszystkim, którzy za dobry pomysł wezmą przyjazd w okolice obiektu samochodem.
Stoimy. Gdyby ktoś zadał mi wtedy pytanie „jak sądzisz, ile jeszcze będziemy stać?”, to odpowiedziałbym, że zapewne osiemnaście godzin. Nic się nie rusza. Z nudów zaglądam przez okna do domów, ale nudy w ten sposób zabić się nie da: w domach nic nie ma (dosłownie). Na sekundę uchylam szybę (akurat kierowca poprosił, bym złożył lusterko, bo tak ciasno się zrobiło) i momentalnie pojawia się „lokalny biznesmen”: – Piwo, chcesz piwo? Trzy reale za piwo!
Ci wszyscy, którzy handlowali napojami i żywnością na trybunach, teraz lawirują między samochodami i sprzedają, co im zostało. Inni odpalają ostatnie petardy, jakie mieli przygotowane na rok 2011.
Flamengo świętuje, że mistrzem nie zostało Vasco. Vasco też świętuje – że zajęło drugą lokatę. W Rio de Janeiro każda okazja jest dobra, żeby się napić, pośpiewać i potańczyć. Zewsząd słychać muzykę.
Otwieram okno ponownie: – Hej, dawaj to piwo.
KRZYSZTOF STANOWSKI
PS Kiedyś już zamieszczany był na Weszło tekst o Rio de Janeiro, niezwiązany z futbolem (WYSTARCZY KLIKNĄĆ TUTAJ). Co ciekawe, następnego dnia napisał do nas człowiek z magazynu CKM i przeprosił za durnia, który zrezygnował z puszczenia tego materiału w tym właśnie piśmie.