Sam przyznaje, że przez całe życie miał pod górkę. Za każdym razem, kiedy zaczęło mu się wieść, coś szło nie tak i trzeba było zaczynać od zera. W wieku 14 lat rzucił futbol. Na kilka miesięcy stracił wiarę, że bez koneksji ma to jakikolwiek sens. Na drugiego Ronaldinho też się nigdy nie zapowiadał, ale ludzie z jego otoczenia podkreślają jedno – miał charakter i determinację. Po prostu mu się chciało. Teraz w końcu wygląda na to, że ustabilizował swoją formę. Długo na to czekał, więc ma nadzieję, że… nie będzie jak zwykle. Arkadiusz Woźniak. Chłopak z ulicy Mickiewicza. Nowy idol Zagłębia Lubin.
CHŁOPAK MA GOLA
Jego wyczyny strzeleckie w tym sezonie mogą imponować. Do pierwszego skład wskoczył dopiero w szóstej kolejce, ale swój występ natychmiast okrasił golem. Dołożył jeszcze trafienie podczas pamiętnej pucharowej przegranej z Kluczborkiem, ale prawdziwy popis umiejętności, a raczej determinacji, dał w dwóch meczach. Z ŁKS-em, kiedy dwukrotnie trafił do siatki, za co od Wojtka Kowalczyka dostał „dziewiątkę” i ostatnio z Koroną Kielce. Zdobył bramkę, zaliczył asystę i miał wydatny udział przy trzecim golu. Nota? Osiem od Andrzeja Iwana. Ogółem w sześciu ligowych spotkaniach trafił do siatki cztery razy. Niezła skuteczność. W Zagłębiu – najlepsza.
– Mogliśmy w lecie ściągnąć kolejnego napastnika, ale woleliśmy postawić na Woźniaka. To urodzony pracuś i walczak. Jest jak gąbka, bo na każdym treningu chce wchłonąć jak najwięcej wiedzy. Jego podejście do pracy jest fenomenalne – zachwala swojego podopiecznego Kibu Vicuna, asystent Jana Urbana. – Do niedawna bazował na samym bieganiu. Teraz widać, że porusza się inteligentniej. Ten chłopak ma poza tym jedną bardzo ważną cechę – jak mawiamy w Hiszpanii, ma gola. Wykorzystuje duży procent sytuacji sam na sam. Na kimś takim powinny się wzorować dzieci w Lubinie, bo Arek pokazał, że jak się chce, to można – dodaje Hiszpan.
Ambicja. To słowo klucz w karierze Woźniaka. Jak na wybijającego się zawodnika w Ekstraklasie, jego droga do profesjonalnego futbolu była jednak… dość dziwna. – Faktycznie to wszystko wyglądało pokrętnie… „Nikt o nim nie mówił na pierwszy rzut oka – o, to będzie piłkarz!”. W mojej drużynie nie był gwiazdą, raczej jednym z wielu i tylko dzięki chęciom udało mu się dojść tu, gdzie jest teraz. Bardziej utalentowanym chłopcom brakowało ambicji, ale jemu nie – wspomina trener młodego Zagłębia, Adam Buczek, który szkolił Woźniaka w juniorach.
NIE PRZEBIŁ SIĘ, BO ODPIERDALALI MANIANĘ
Tam jego rozwój przypominał rollercoaster. Prawdziwą sinusoidę. Jak już się mu udawało, to coś musiało stanąć na drodze. Dostawał w łeb i zaczynał od zera. – W wieku 13 lat rozpocząłem treningi w Zagłębiu ze starszym rocznikiem, 1989. W pierwszym sezonie strzeliłem kilkanaście bramek, ale po roku zorganizowano zaciąg do internatu w Lubinie. Zapraszali chłopaków na testy, sprawdziany, sparingi. Ściągnęli ich z piętnastu do klasy sportowej w liceum. Ja byłem w gimnazjum i mnie odpalili.
– Tylko dlatego, że byłeś za młody? Może miałeś za słabe warunki fizyczne? – dopytujemy.
– Nie, tak po prostu – Arek kręci głową. – Sam nie wiem, widziałem, że nie mam szans i wkurzało mnie to. Bo co, oni przyszli i grają, a ja z kilkunastoma golami nagle mam odpaść?
Tak. Odpadł. I odpuścił sobie grę w Zagłębiu na kilka miesięcy. Samej piłki nie odstawił jednak na bok. Grywał na zawodach szkolnych, gdzie faktycznie brylował. – W pewnym momencie moja klasa ograła Zagłębie i pan od WF-u zapytał, czy nie miałbym ochoty wrócić. Tak też zrobiłem. Przyszedłem potrenować na hali i już na pierwszych zajęciach trener powiedział, że mnie bierze.
Sielanka nie trwała długo. Po kilku miesiącach dostał kolejnego kopa od losu. – Mój rocznik grał przeciwko rocznikowi 91 – to była klasa Adriana Błąda – w okręgowej lidze juniorów o awans do ligi dolnośląskiej. Przegraliśmy, ale większość chłopaków z mojego rocznika i tak poszła szczebel wyżej, bo zrobili zespół 90/91. Miałem na koncie 13 bramek, a mój kolega jedną. I zgadnij, kogo wzięli. No właśnie. Ja zapierniczałem, strzelałem gole, a i tak zostałem w okręgu, bo ktoś, że tak powiem, musiał odpierdolić manianę – opowiada z markotną miną Woźniak. – Do tej pory nie wiem, o co chodziło. Wtedy cały okręg patrzył na nas z Lubina, jak na parobków. Ale w końcu i tak dopiąłem swego i trafiłem do tej ligi. Trener Stańczyk wziął mnie i w sumie częściowo się przyznał do błędu. Po jakimś czasie, i moich dwunastu golach, mówił przy całej drużynie, że mam charakter.
KOMPUTER NA RATY I TELEFON Z MIXPLUSA
Ul. Mickiewicza to jedna z najmniej przyjemnych okolic w Lubinie. Piszemy ulica, a tak naprawdę miejscowi nazywają ją dzielnicą. Typowe blokowisko, w które lepiej wieczorem się nie zapędzać. Tu właśnie wychował się Woźniak. – Czy było niebezpiecznie? No, Mickiewicza nie cieszy się najlepszą sławą. Ja trzymałem z ekipą brata, a im raczej nikt nie mógł podskoczyć. Byłem najmłodszy, więc na żadne akcje mnie nie brali, sam też tego unikałem, bo nigdy nie lubiłem przemocy, ale jak ktoś miał do mnie jakiś problem, to zawsze mnie bronili. Do dziś słyszę, że jakby coś się działo, to mam dzwonić. „Ty się nie wtrącaj, bo masz uważać na nogi”. Specjalnego ubezpieczenia nie muszę kupować – żartuje Arek.
Na nic takiego do niedawna i tak nie byłoby go stać. Przez całe dzieciństwo jego rodzina, czyli matka i brat, ledwo wiązała koniec z końcem. – Mama pracowała w sklepie dwanaście godzin dziennie za marne pieniądze. Za to musiała kupić jedzenie, książki, wszystko. Mam do niej ogromny szacunek, bo pracować tyle czasu i wychowywać takich debili jak my… Nie było łatwo. W zasadzie sam musiałem o siebie zadbać. Jak chciałem mieć na lody, to na wakacjach się szło zbierać ogórki w polu. Brakowało też trochę ręki ojca. Nie było nawet z kim pogadać o piłce…
– Wyjechał gdzieś do pracy?
Nie chciałbym na ten temat rozmawiać – Woźniak ścisza głos. – Tato, no… po prostu miał problemy. A ja, widząc, co robi mama, chciałem ją trochę odciążyć i uparłem się na piłkę. Chciał człowiek żyć normalnie, godnie. Ł»eby było co włożyć do garnka.
Pierwszy profesjonalny kontrakt otrzymał w wieku 18 lat, kiedy grał w rezerwach Zagłębia. Przez pierwsze trzy miesiące dostawał tysiąc złotych, potem przez rok 1500, a następnie 2000 zł. – Byłem w szoku, bo to były dla nas ogromne pieniądze. W końcu mogłem wspomóc mamę i kupić coś dla siebie. Wziąłem komputer na raty, bo wcześniejszy, który dostałem od ciotki, nie nadawał się do niczego. Kupiłem też telefon w Mixplusie. Ale najważniejsze było to, że nie musiałem za każdym razem prosić mamy o kilka złotych, kiedy szedłem z kumplami po meczu na pizzę.
Dziś zarabia dużo więcej. Mówi się, że około osiem tysięcy na rękę. Przeniósł się też na swoje, do mieszkania w bloku na Staszica. Kilkaset metrów dalej od Mickiewicza. Podpisał nowy kontrakt i odrzucił możliwość wypożyczenia, choć sytuacja w pewnym momencie do go tego zmuszała. Nie chciał iść na łatwiznę. – Menedżer namawiał mnie, żebym poszedł gdzieś grać, ale nie czułem się gorszy od napastników Zagłębia. Wiem, jakie były komentarze, kiedy podpisałem nowy kontrakt. „Na ławę”, „do Polkowic”… Szkoda mi czasu na takich ludzi. Ja walczyłem o swoje i nadal walczę. Nie zamierzam się też zasłaniać tym, że jestem młody. Pół roku temu zrozumiałem, że mam 21 lat i czas najwyższy wziąć się w garść i przestać szukać usprawiedliwień, bo w końcu obudziłbym się w wieku 26 lat jako „młody talent”.
– A jak radzi sobie brat?
Nie radzi sobie… Ale mam nadzieję, że w końcu znajdzie fajną pracę i zmądrzeje. Musi mieć przecież coś po mnie…
TOMASZ ĆWIĄKAŁA