Levante – tajemnica sukcesu swojskiego Kopciuszka

redakcja

Autor:redakcja

26 października 2011, 11:16 • 6 min czytania

Que grande es ser pequeno. Jak wielkie jest bycie małym – to hasło ostatnio powtarzają kibice hiszpańscy oglądając tamtejszy odpowiednik Ligi+ Extra. Do niedawna spodziewali się, że dostaną identyczny produkt jak przed rokiem. Czyli Barcelona i Real okładają kolejnych rywali, a bezbarwna reszta tłucze się w tle między sobą. Nic z tych rzeczy. Z tego pozornie nudnego tła wyłoniła się w tym sezonie prawdziwa rewelacja. Zespół sklejany za drobne, prowadzony przez trenera bez nazwiska i walczący od dawna z problemami finansowymi. Zespół, który na papierze nie ma racji bytu i nie ma prawa zwyciężać. Levante. Dziś mówi o nich cała Europa.
Finanse od zawsze były ich największą bolączką. Z długami zmagali się od lat, aż sprawę w swoje ręce wziął dyrektor sportowy, Manolo Salvador. „Salvador” – samo nazwisko zobowiązuje – to po polsku zbawca, wybawiciel, choć Hiszpanie wolą go nazywać projektantem sukcesu lub cudotwórcą. Bo jak logicznie wytłumaczyć fakt, że facet rusza na łowy z cieniutką wędką, a wraca z samymi grubymi rybami? To jest właśnie klucz do sukcesu Levante. Optowanie za – brzydko mówiąc – odpadkami. Del Horno, Javi Venta, Ballesteros, Munua, Juanfran, Barkero, Farinos. Na tych weteranów w poprzednich klubach bezlitośnie postawiono krzyżyk i w bardziej lub mniej elegancki sposób zasugerowano wyprowadzkę. I kiedy większość spodziewała się, że rozmienią się na drobne i będą się rozbijać po trzecich albo czwartych ligach, ci ludzie stopniowo zbierali się w jedną grupę, która wspólnymi siłami zaatakowała pierwsze miejsce Primera División. I to miejsce zdobyła. Cofnijmy się jednak na razie o trzy miesiące. Równo trzy miesiące…

Levante – tajemnica sukcesu swojskiego Kopciuszka
Reklama

Image and video hosting by TinyPic

Kiedy Lokomotiw Moskwa ruszał na zakupy na Półwysep Iberyjski, trudno było przypuszczać, że zahaczy o witrynę skromnego sklepu na przedmieściach Walencji. Rosyjskich multimilionerów przecież nie interesują płotki. Zatrzymali się jednak na chwilę, aby obejrzeć doskonale opakowany żywy towar w postaci Felipe Caicedo. Ten człowiek, obierając kierunek na Moskwę za ponad siedem milionów euro, stał się kolejnym „salvadorem” Levante. Można zaryzykować stwierdzenie, że bez tego zastrzyku gotówki klub popłynąłby z prądem, a może nawet zatonął. Na pewno jednak nie byłby tam, gdzie jest teraz.

Reklama

Las Granotas, jak popularnie nazywa się Levante, udowadniają, że nawet ostro zaciskając pasa da się coś ugrać w jednej z najlepszych lig świata. Dziś żaden z piłkarzy tego klubu nie może sobie pozwolić na jazdę po mieście pozłacanym mercedesem. Ale to i tak żadna ujma, bo przecież w sezonie 2007/08, niektórzy nie mieli nawet co włożyć do garnka. Zorganizowali nawet strajk, który o dziwo pchnął klub do przodu. Zadziałała solidarność kibiców, którzy wykupili rekordową liczbę karnetów – 16,5 tysiąca. Zjawisko nie do pomyślenia w zespole, którego sympatyków nazywano niegdyś „rodziną 500” na znak skromniutkiej liczby socios…

Uregulowanie części zaległości pozwoliło przetrwać potężny sztorm i choć łajba przeciekała, dług 82 milionów euro zredukowano o ponad 20 baniek. Zderzenie z górą lodową ponoć już nie grozi, bo w ciągu pięciu lat po zadłużeniu ma nie być śladu. Ale gwiazdy najlepszych lig europejskich niech się nie podpalają, bo na kokosy w Levante wciąż liczyć nie można. Pierwszy zespół zarabia na poziomie… Śląska Wrocław, bo ponad połowa 20-milionowego budżetu jest przeznaczana na spłatę długu. Indywidualne zarobki nie przekraczają 350 tysięcy rocznie, czyli… Danijel Ljuboja lub Ivica Iliev pewnie nawet nie zajrzeliby w kontrakt. Mniejszymi środkami w Primera División może się tylko „poszczycić” Rayo Vallecano.

Ale od jakiegoś czasu nikt Levante nie zagląda więcej na konto. Mimo minimalizmu i wielu oszczędności, Manolo Salvador skomponował wojsko, któremu niestraszny jest żaden rywal. Ogranie Realu było niespodzianką, ale nie przypadkiem. – Oni zasługują na wszelkie pochwały. To najsilniejsza drużyna w lidze. Nie mówimy przecież o dwóch kolejkach, tylko o ośmiu! – podkreśla asystent Jose Mourinho, Aitor Karanka.

Tylko jak długo ta idylla potrwa? Trener Juan Ignacio Martinez dysponuje dziś najstarszą drużyną w lidze, a jedenastka wystawiona na Osasunę była w ogóle najstarszą w historii Primera División. Czy ten dom starców w końcu się nie rozsypie? – W zeszłym sezonie graliśmy tymi samymi ludźmi, a w rundzie wiosennej poradziliśmy sobie lepiej niż w jesiennej. Jeśli zespół utrzyma obecny poziom, nie mówiąc o jeszcze lepszym, to będzie naprawdę świetnie – zapewniał niedawno Asier del Horno w rozmowie z Weszło. I tak naprawdę trudno nie przyznać mu racji. Nadmorski klimat odmładzająco zadziałał też na kapitana Sergio Ballesterosa, który od niedawna wysłuchuje z trybun okrzyków „Ballesteros, selección!”. Czyli coś na zasadzie „Smuda! Co? Małecki!”. 36-latek (!) osiągnął w tym sezonie niebywałą formę. Na starość pokazał, że piłkarzom nie powinno się patrzeć w metrykę. – Mogą mówić, że wyglądam dziwnie, że jestem brzydki, ale nikt mi nie zarzuci, że jestem wolny – bronił się kilka dni temu w rozmowie z „Marką”.

Image and video hosting by TinyPic

Zadziwiający jest też przypadek Gustavo Munuy. Głównego w tej chwili kandydata do Trofeo Zamora dla najlepszego bramkarza ligi. Urugwajczyk przez całą karierę był „jednym z wielu”, aż w końcu wyrósł na prawdziwą gwiazdę Primera División. Nie dość, że traci najmniej bramek, to sieci nie sprawdzał już od 360 minut. – فatwo o taki bilans, jeśli nie strzelają ci goli – skromnie przyznaje jeden z bohaterów.

Skromność i pokora. To dwie cnoty wpojone piłkarzom Levante przez ich Juana Ignacio Martineza. Zapomnianego, a w zasadzie nieznanego trenera z odzysku, który do niedawna pałętał się po futbolowych prowincjach. Kiedy dostał robotę w Salamance, zwinął manatki na rok przed wygaśnięciem kontraktu. Powód? Prozaiczny. Tęsknota za bliskimi. Levante było dla niego darem od losu, bo wreszcie mieszka wśród bliskich, a szczęście rodzinne potrafi przenieść na swoich podopiecznych. Oni sami zgodnie twierdzą, że jego ojcowska ręka znacząco wpłynęła na odzyskanie harmonii w szatni. Choć, oddajmy, zachował się też jak rasowy rzemieślnik. Zespawał ze sobą powoli rdzawiące talenty, a efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania.

Image and video hosting by TinyPic

Na jego polecenie Ballesteros odstawił bujany fotel, Munua przypomniał sobie co znaczy bronienie, a Javi Venta… wyrósł na mściciela doskonałego. Razem z kumplami zakopał swojego byłego pracodawcę, Villarreal. 3:0. „Ł»ółta فódź Podwodna” zniknęła z radaru, a obserwatorom brakowało sił na dalsze oklaski. – Wielcy coraz bardziej oddalają się od reszty, ale tylko Levante wytrzymuje tempo. Nie wiem, jak długo to potrwa, ale możemy tylko się cieszyć, że jesteśmy świadkami czegoś takiego. Oglądając ich grę, widać, że wiara jest w stanie przesuwać góry – napisał Javier Clemente w swoim felietonie dla „Marki”, który z pewnością przeczytał Juanlu. 31-letni pomocnik przyznał, że po zwycięstwie nad Villarreal ruszył do kiosku po wszystkie dzienniki. A uwierzcie, jest tego sporo.

Image and video hosting by TinyPic

Nieco dalej posunął się honorowy prezes klubu, Francisco Fenollosa, który stwierdził, że był to dla niego najpiękniejszy dzień od czasów… pierwszej komunii świętej. Ekstazę przeżył też gospodarz stadionu i dobry duch klubu, pan Raimon, który otworzył stadion dla kibiców, włączył wszystkie światła i… zorganizował festyn, po którym hiszpańskie portale społecznościowe pękały od zdjęć kibiców z piłkarzami Levante. Ot, taka integracja i budowanie marki. Możemy wam też off the record zdradzić, że zarówno biuro prasowe klubu, jak i sam Del Horno zareagowali wyjątkowo żywiołowo na naszą prośbę o wywiad. W Polsce wielu fanów nie mają, a markę trzeba budować nie tylko na boisku.

Image and video hosting by TinyPic

Takie jest właśnie dzisiejsze Levante. Odrobinę swojskie, dalekie od miejskiego zgiełku i szaleńczego tempa życia. Pełne natomiast rodzinnego ciepła, wzajemnego zaufania i otwartości. Jeśli formę uda się podtrzymać, czeka nas nieunikniona adopcja połowy zespołu przez Fenallosę. Podstarzały towarzysz klubu już teraz patrzy na graczy jak na wnuków, którzy wciąż podsyłają dziadkowi kolorowe laurki. Następna, z tabelą La Liga na finiszu rozgrywek, byłaby jeszcze milej widziana niż świadectwo pierwszej komunii…

FILIP KAPICA i TOMASZ ĆWIÄ„KAفA

Najnowsze

Anglia

Dorgu bohaterem Old Trafford w Boxing Day. Skromna wygrana

Wojciech Piela
1
Dorgu bohaterem Old Trafford w Boxing Day. Skromna wygrana
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama