Karierę zaczynał w obronie, spędził tam zresztą większość czasu. Nagle dostrzeżono w nim napastnika. I to całkiem niezłego. Ustrzelił nawet hat-tricka, ale w meczu, który potem okazał się ustawiony. Łódzcy kibice dobrze go pamiętają, bo swego czasu połowie miasta podpadł. Przeszedł do Widzewa, będąc wcześniej piłkarzem i kapitanem ŁKS. Niektórzy nie wybaczyli mu tego do dziś… Z Rafałem Pawlakiem, który w ekstraklasie rozegrał ponad 350 spotkań, rozmawiamy o korupcji, nietypowym wyjeździe do Chin i łódzkich derbach.
Kilka lat temu trafił pan z ŁKS do Widzewa. To był dość nietypowy krok, nie oszukujmy się.
Łatwo mi nie było. Kibice ŁKS byli tym faktem bardzo zbulwersowani, w Widzewie patrzyli z pewną nieufnością. Przy alei Piłsudskiego pokazałem jednak, że mogę być przydatny. Przychodziłem jako obrońca, zdobyłem sporo bramek. Zawsze zostawiałem zdrowie na boisku, kibice to doceniali.
Nie bał się pan takiego transferu?
Jakbym się bał, to bym tego nie zrobił. Nie był to łatwy krok, trzeba było być silnym psychicznie. W życiu nie da się jednak wszystkich zadowolić. Gdybym poszedł do Legii, to też wszyscy byliby na mnie wściekli. Piłkarz, podobnie jak trener, pracuje tam, gdzie go chcą. Dziś jest jednak nieco łatwiej, bo kiedyś, gdy nie było Prawo Bosmana, to klub decydował, czy puści do innej drużyny danego piłkarza.
Wiele było po transferze nieprzyjemności?
Mieszkałem na Retkinii, osiedlu kibiców ŁKS. W początkowym okresie epitetów, wulgaryzmów nie brakowało. Po miesiącu emocje już jednak opadły. Podczas derbów, gdy graliśmy przy alei Unii, to też było ostro w słowach.
Dziwi się pan? To pan najgłośniej świętował mistrzostwo ŁKS.
Pierwsze mistrzostwo po czterdziestu latach było wielkim wydarzeniem. Świętowali wszyscy. Ja w dodatku byłem kapitanem drużyny, może skupiałem większą uwagę.
Do mistrzostwa z 1998 r. jeszcze wrócimy. Dlaczego pan wtedy odszedł z ŁKS?
Rok wcześniej pan Ptak sprzedał Wieszczyckiego, Kłosa, Trzeciaka i wciąż chciał więcej. Miałem odejść więc i ja. Nie rozumiem, dlaczego miałbym nie wybrać Widzewa – klubu z Łodzi, który był w ligowej czołówce i grał w eliminacjach Ligi Mistrzów. Rozumiałem kibiców ŁKS, ale chciałem, żeby zrozumieli też mnie. Poza tym, dobrze być wyrazistą postacią, a nie zwykłym anonimem i szaraczkiem, podążającym za nurtem większości.
Wtedy na samą myśl o derbach miał pan pewnie od razu wyższe ciśnienie.
Pamiętam, jak z Widzewem graliśmy na ŁKS, akurat zdobyłem bramkę. Z rzutu karnego. Jak wróciłem do domu, to obiecałem sobie, że nigdy więcej do takiej „jedenastki” nie podejdę. To było olbrzymie ryzyko. Gdybym nie trafił, miałbym przerąbane. Jedni mieliby do mnie pretensje, a drudzy by się śmiali.
Najbliższe, poniedziałkowe derby odbędą się bez kibiców gości. To już nie będzie to samo.
Niestety, nie zdarza się to po raz pierwszy. Co więcej, powoli należy się do tego przyzwyczajać, choć jest to złe przyzwyczajenie. Po to są na stadionach klatki, specjalne zabezpieczenia za kilkaset tysięcy złotych, żeby kibiców wpuszczać. W przeciwnym razie – po co w ogóle stwarzano specjalne sektory, zmniejszając tym samym pojemność obiektów? Derby to takie wydarzenie, że powinny oglądać je na żywo fani obu drużyn.
Coraz częściej mówi się, że jest to też na rękę obu klubom. Mniejsze wydatki na ochronę, mniejsze ryzyko poniesienia kar finansowych, ewentualne straty wizerunkowe.
Ja tych korzyści dla klubów nie widzę.
Prezesi się boją.
Czego mają się bać? Stadiony są zabezpieczone, jest ochrona, policja, monitoring. Jeśli będą kibice jednej drużyny i na murawę wrzucą dziesięć rac, to kary i tak będą.
Kto wygra?
Chyba Widzew. Jest dobrze poukładany od tyłu, traci mało bramek. Mecz z Jagiellonią pokazał, że potrafią zdobywać gole, ale wciąż jest z tym problem. Nie ma piłkarza, który mógłby zagwarantować dziesięć, piętnaście bramek w sezonie. Nie widzę też kandydata na takiego zawodnika, dlatego trzeba będzie szukać w innych klubach. W ŁKS zrobili na odwrót, poszli pod prąd, bo zbudowali drużynę wokół napastników. Mięciel i Saganowski to świetni piłkarze, napastnicy z krwi i kości, ale obrońcy odstają poziomem.
Za kogo będzie pan trzymał kciuki?
Za Widzew, spędziłem tu ostatnie dziesięć lat. Szanuję jednak Michała Probierza, mam do niego duży respekt. Ł»yczę mu jak najlepiej, ale niekoniecznie w derbach.
Z Michałem Probierzem pan nie pracował, ale na boisku spotkaliście się wielokrotnie.
Często graliśmy na siebie. W jednym meczu założył mi siatkę i był cały zadowolony. Uśmiechnięty od ucha do ucha. Ale to jednak ja wygrałem, więc to mnie potem było do śmiechu. Był to naprawdę dobry piłkarz, a dziś jeszcze lepszy trener. Do takich szkoleniowców, jak on należy przyszłość naszej piłki.
Z kolei trenera Radosława Mroczkowskiego wszyscy przekreślali. My też w niego nie wierzyliśmy.
Obecne przykłady jego i Ojrzyńskiego czy wcześniejszy Bajora pokazują, że można udanie wejść do ekstraklasy. Nie ma przecież żadnej pewności, że przyjście nowego trenera jest gwarancją dobrych wyników. Jak powinie się noga doświadczonemu, to wszyscy powiedzą, że nie był w stanie niczego zrobić z tym materiałem. Jak to samo spotka młodego, to wiadomo, nie nadaje się. Tak samo, jeśli u niedoświadczonego będzie przypadkowy wysyp kontuzji. Czyja to wina? Oczywiście trenera, bo źle ich przygotował, bo nie takie były treningi.
Z Mroczkowskim jeszcze niedawno pan współpracował, ale dziś w Widzewie pana już niema. Dlaczego?
Nie przedłużono ze mną umowy, właściciel klubu miał do tego prawo. W Widzewie pracowałem bardzo długo, jestem z tego zadowolony. Rozstaliśmy się jak cywilizowani ludzie. Nie mówię jednak, że książka z napisem „Widzew” jest już zupełnie zamknięta, że nic w tym temacie już nigdy nie dopiszę.
To jeszcze na chwilę ŁKS. Pogadamy szczerze o tamtym mistrzostwie? Czy też powie pan, tak jak wszyscy, że o niczym nie wiedział, a Cebula to frajer i chciał na koniec błysnąć w mediach? Bo jak to drugie, to idziemy dalej.
Ja w tej sprawie nie mam nic do powiedzenia. To było trzynaście lat temu. Serial pt. „Korupcja w piłce” trwa na okrągło, ciągle kogoś zatrzymują. Sprawy mistrzostwa i tak się nigdy nie wyjaśni. Organy ścigania mają tyyyle na głowie, że filtrują nawet czwartoligowe rozgrywki. Cebula? Chciał zaistnieć medialnie po kilku latach zupełnego niebytu. Ja go nie potępiam, każdy może mówić co chce. Nie możemy nikogo karać za wypowiedzi.
Ale jak są nieprawdziwe, to nie w porządku. Niech więc pan wyjaśni, jak było.
Tutaj nie ma nic do wyjaśnienia.
Wersja Cebuli jest prawidłowa czy nie?
Trener Stefan Majewski, którego bardzo szanuję, powiedział kiedyś, iż skłamałby, mówiąc, że w polskiej piłce działo się źle i on o tym nie wiedział. O pewnych sprawach kiedyś wszyscy wiedzieli dookoła… Ciekawa jest jednak inna sprawa. Kiedyś kluby na arenie międzynarodowej i reprezentacja osiągały sukcesy, a w piłce była patologia. Dziś już jej nie ma, ale wyniki są coraz gorsze.
Porozmawiajmy o panu, bo przebył pan dość nietypową drogę. Większość piłkarzy przesuwana jest z ataku do obrony, choćby Mierzejewski, Piszczek, Pietrasiak, a pan na odwrót.
W ŁKS broniliśmy się przed spadkiem, był kłopot z napastnikami i nie miał kto strzelać. Trener Polak wpuścił mnie do ataku, z Amicą zdobyłem gola. W pięciu kolejnych spotkaniach dorzuciłem jeszcze trzy trafienia. Zaraz potem przechodziłem do Widzewa, spytałem trenera Dziuby, na jakiej widzi mnie pozycji. Powiedział, żebym się nie wygłupiał, bo przecież jestem obrońcą. Na potrzeby chwili ustawiany byłem jednak z przodu, skończyłem w końcu z dziesięcioma golami na koncie. Od tamtej pory w obronie już nie grałem.
Nikt wcześniej nie wiedział, że Rafał Pawlak może być niezłym napastnikiem?
Wybitnie wyszkolony technicznie nie byłem nigdy. Chyba dlatego ustawili mnie na obronie na samym początku i tak już zostało. Byłem za to bardzo szybkim zawodnikiem, na ogół pierwszy dopadałem do piłki. To mi pomogło w grze w ataku. Nie byłem wysoki, nie grałem zbyt dobrze w powietrzu, a mimo to miałem najwięcej w lidze goli zdobytych głową.
Ile hat-tricków ustrzelił pan w lidze?
Chyba jednego.
W 2005 r. w meczu z Podbeskidziem Bielsko-Biała w barwach Widzewa.
Wygraliśmy u siebie 3:0, strzeliłem wszystkie bramki.
I po latach okazało się, że…
Ł»e było sporo zastrzeżeń do pracy sędziego.
Ten mecz był na liście kupionych przez Wojciecha Sz., ówczesnego współwłaściciela Widzewa.
Dowiedzieliśmy się o tym kilka lat później. Ł»aden z nas o niczym nie wiedział… Koledzy śmiali się w szatni, że jedynego hat-tricka strzeliłem w meczu, w którym obrońcy rozchodzili się na boki. To akurat nieprawda, bo okazało się, że to nie przeciwnicy, a sędzia był ustawiony. Odrobinę satysfakcji mi to zabrało, ale i tak to duży powód do zadowolenia. Tym bardziej, że przez dekadę byłem obrońcą.
Jacek Popek też strzelił hat-tricka.
I brawa dla niego. Wielu napastników nie może tego osiągnąć.
W Widzewie grał pan też u trenera Smudy.
Tak, to dobry trener. Co ciekawe, współpracowałem z czterema różnymi selekcjonerami. Ze Smudą, z Błochinem w Grecji, z Łazarkiem w ŁKS, a u Wójcika byłem asystentem. Zresztą, pierwsza dwójka to selekcjonerzy gospodarzy na Euro.
Trenera Jerzego Kasalika też pan pamięta?
(śmiech) Tak, pamiętam.
Traumatyczne wspomnienia?
Bez przesady. Swoimi metodami treningowymi nie mógł jednak zbytnio trafić do zespołu. Długość treningów, obciążenia i intensywność były mordercze. Nie wszyscy wytrzymywali zajęcia u niego. Dziś w ekstraklasie podczas zajęć jest przerwa na uzupełnienie płynów, rozciąganie. U Kasalika trening leciał ciurkiem, nie było czasu na odpoczynek. Odpoczynkiem był mecz.
To był trener, na którego dziś szkoda słów?
Był w Widzewie taki jeden, o którym nie warto mówić. Nie będę mu robił reklamy, dziś mieszka za granicą. W klubie chyba znalazł się przypadkiem. Na treningi przychodził totalnie nieprzygotowany, nie miał żadnego pomysłu, wizji zajęć. Wymyślał to, co akurat przyszło mu na myśl. Parodia.
Z Widzewa wywiozło pana daleko, bardzo daleko. Aż do Chin.
Jedyne, co ciągnie człowieka na drugi koniec świata, to pieniądze. Owszem, trochę tam zarobiłem, ale sportowo to była tragedia. Już w pierwszym sparingu naderwałem mięsień. To nie była bardzo poważna kontuzja, ale dotkliwa. Pół roku z głowy. W Chinach nie grałem więc właściwie w ogóle.
Pewnie sporo ma pan do opowiedzenia.
Do Sheyang Jinde przechodziliśmy wspólnie z Markiem Jóźwiakiem. Polecieliśmy z drużyną nad Morze Ł»ółte na miesięczny obóz, w Polsce tak długie zgrupowania były nie do pomyślenia. Nie to było jednak najciekawsze, bo w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się pod hotelem. Wszyscy wysiadają, biorą torby i wchodzą do środka. Okazało się, że w trakcie sezonu drużyna mieszka tam cały czas, a piłkarze mają w tygodniu tylko jeden dzień wychodnego, żeby pójść do domu. Było widać, że odpowiedni ludzie chcieli mieć wszystko pod kontrolą, żeby przejawy wolności były jak najmniejsze.
Były problemy z wychodzeniem z hotelu?
Nie, raczej nie. Inna sprawa jest taka, że nie było gdzie wychodzić, bo na ogół mieszkaliśmy na obrzeżach miasta.
Domyślam się, że treningi były zwariowane.
Przed naszym przyjściem w klubie był trener Kasperczak, na pożegnanie musiał szepnąć kilka ciepłych słów o polskich piłkarzach. On na pewno wprowadziłby europejską kulturę treningów. A tak, ćwiczyliśmy z Chińczykiem. Biegać, biegać i jeszcze raz biegać! Zresztą, było to też widać po Koreańczykach i teraz, i na mundialu w 2002 r. Wszelkie piłkarskie niedoskonałości niwelowali znakomitym przygotowaniem motorycznym.
A życie codzienne?
Ciężko było spotkać na ulicy jakieś dzieci. Od początku były skoszarowane, uczone musztry. Nie wyobrażam sobie, żebym zaprowadził dziecko do przedszkola… na miesiąc. Na ulicy wszyscy byli zaś tacy sami, trudno było znaleźć kogoś wyróżniającego się w tłumie.
Dziś jest pan trenerem. Prowadzi trzecioligowy Sokoł Aleksandrów Łódzki.
Nie ukrywam, że nie da się tego porównać w jakikolwiek sposób z ekstraklasą. Obiekty Sokoła należą do gminy, a ta dokłada wszelkich starań, aby wyglądało to na klub z prawdziwego zdarzenia. Wybudowali teraz nowy stadion, właśnie sieją trawę. Ostatnio nie mieliśmy zbytnio gdzie trenować, ale nie to jest największym problemem. Najważniejsze jest to, aby wszyscy w klubie mieli wspólny cel.
Jakim pan chce być trenerem?
Staram się być fachowcem. Mam znacznie większe doświadczenie i umiejętności od chłopaków, którzy są w moim zespole. Nie stanę jednak nad nimi i nie powiem, że byłem zajebistym piłkarzem, jestem świetnym trenerem, a wy jesteście beznadziejni i się nie nadajcie. Nie! Muszę przekazać im swoją wiedzę tak, aby dotarło do nich jak najwięcej. Szacunek i dyscyplina musi być, ale jestem daleki od zamordyzmu.
Ma pan tam kogoś ciekawego w drużynie?
Jest kilku młodych chłopców, których z ręką na sercu mógłbym polecić klubom ekstraklasy… Problem leży jednak gdzieindziej. W obiegu są coraz większe pieniądze, prezesi wymagają wyników na już, natychmiast. Ten, kto spada z ligi, zmniejsza swój budżet o pięćdziesiąt, a niekiedy i o sto procent. Prościej i bezpieczniej jest więc sięgnąć po ukształtowanego 28-latka zza granicy, niż wziąć młodego chłopaka z trzeciej ligi i dać mu rok, dwa lata czasu. Tu nie ma perełek pokroju Lubańskiego czy Bońka, że jak wejdą do ekstraklasy, to od razu będą gwiazdami. Oni muszą uzupełnić pewne braki, podszkolić się, zaaklimatyzować, ale w klubach ekstraklasy nie ma na to czasu. Jest zbyt duża presja , choćby od prezesa, który stoi nad trenerem z toporem.
Przykład?
Zagłębie Lubin. Dwa lata z rzędu zdobywali mistrzostwo w Młodej Ekstraklasie. W pierwszym składzie w ekstraklasie gra jedynie Woźniak. I to tylko dlatego, że kupiony za 400 tysięcy euro Sernas nie strzela bramek. Gdyby strzelał, Woźniak jako chłopak utalentowany wchodziłby na ostatni kwadrans. Trenerzy nie myślą o przyszłości, bo w Polsce przecież nikt nie zna ani dnia, ani godziny kiedy może wylecieć.
ROZMAWIAŁ PIOTR TOMASIK
