Diagnoza – rak jąder z przerzutami do mózgu i płuc – była dla niego jak wyrok. – Na zewnątrz był normalny dzień, a ja siedziałem w samochodzie i płakałem – tak John Hartson wspominał swój najgorszy moment w życiu w rozmowie z „Daily Mail”. Przeczuwał, że coś jest z nim nie tak, ale nie zdecydował się na wizytę u lekarza. Powodem nie był jednak strach. – Byłem po prostu głupi. Od czterech lat wiedziałem, że mam jakieś guzki na jądrach, dlatego cały czas miałem ten obraz w głowie – wchodzę do lekarza i słyszę diagnozę. W pewnym sensie wiedziałem, że mam raka – wyznał szczerze. Walka z chorobą na dobre zaczęła się już kilka godzin po diagnozie. – Miałem paraliżujący ból głowy, więc siostra zabrała mnie do szpitala. Zdecydowali, że muszę jechać na oddział neurologiczny. Wtedy po raz pierwszy dopisało mi szczęście. Dzisiaj ten oddział jest w Cardiff, ale wtedy był jeszcze w Swansea, tylko dziesięć minut drogi karetką. Lekarze powiedzieli, że gdybym musiał jechać do Cardiff, prawdopodobnie już by mnie nie było.
W Swansea przeszedł dwie operacje mózgu. Wyniszczony organizm Hartsona był tak słaby, że lekarze nie mogli od razu rozpocząć walki z rakiem. – Miałem zapalenie płuc, a w pewnym momencie w ogóle przestałem oddychać. Lekarze koncentrowali się wtedy tylko na tym, żeby mnie jakoś utrzymać przy życiu. 24 lipca 2009 roku był o krok od poddania się. – Powiedziałem bratu, że to już koniec mojej drogi – przyznał później w rozmowie z dziennikarzem „The Independent”. Wiedział, że raka da się pokonać. Z takim samym wygrał przecież Lance Armstrong, a później wsiadł na rower i siedem razy wygrał Tour de France. Wiedział o tym, ale prawie nie miał już sił by walczyć. Na boisku był jednak zawsze twardzielem, w szpitalnym łóżku też znalazł więc resztki energii i wygrał. – Miałem 73 cykle chemioterapii w ciągu trzech miesięcy. Lekarze byli zachwyceni efektami terapii – komórki rakowe zniknęły. Na szczęście nigdy nie paliłem i moje serce było bardzo mocne – podkreślał w wywiadzie dla „The Independent”.
Nigdy nie palił, ale od lat walczy z innym nałogiem – hazardem. I właśnie długi z przeszłości są teraz największym zmartwieniem Hartsona. Już swoją pierwszą wypłatę – czterdzieści funtów zarobionych w fabryce szkła – w całości wrzucił do „jednorękiego bandyty”. – Grając dostawałem taki zastrzyk adrenaliny, który można porównać tylko z uczuciem na chwilę przed zdobyciem gola.
Nic nie mogło go powstrzymać od grania na automatach. Z pierwszego klubu – zespołu młodzieżowego Luton Town – wyrzucono go za kradzież pieniędzy kolegi z drużyny. Kasa była mu oczywiście potrzebna do gry. Prawdziwe problemy zaczęły się, kiedy dostał profesjonalny kontrakt, a na jego konto bankowe trafiały regularnie tysiące funtów.
Był zbyt rozpoznawalny, żeby chodzić osobiście do bukmachera, więc zakłady wnosił przez telefon. – Miałem specjalny kod. Kiedy mówiłem, że stawiam sto funtów, bukmacher wiedział, że chodzi o tysiąc. Tak samo było z większymi kwotami. Mówiłem dwa tysiące, a wnosiłem zakład za dwadzieścia. Ktoś, kto słuchał mojej rozmowy myślał, że w razie przegranej stracę tylko dwa tysiące. To jeszcze nie wyglądało tak źle – wspominał potem w swojej książce. W pewnym momencie jego długi miały sięgnąć 300 tysięcy funtów. Wtedy obstawiał wszystko, co się dało. – Wstawałem w środku nocy, żeby postawić na futbol amerykański. Nie mam o nim żadnego pojęcia. Chodziło tylko o to, żeby zagrać – wspomina w rozmowie z „The Sun”. Dopiero choroba otworzyła mu oczy. – Gdy walczysz z rakiem, doceniasz to, co masz. Nie byłem złym człowiekiem, po prostu walczyłem nie tylko z jedną chorobą. Tą drugą był hazard – wyjaśnia na łamach tabloidu.
Przez całą karierę starał się odłożyć trochę pieniędzy na emeryturę. – Przez siedemnaście lat próbowałem uzbierać większą kwotę, żeby mieć teraz na wakacje z żoną i córką. Na naszą wspólną przyszłość. Właściwie nigdy tej kasy nie zobaczyłem, wszystko poszło na spłatę długów – wyznaje.
Teraz jego pieniądze trafiają na konto żony. To ona dysponuje gotówką, a Hartson dostaje coś na wzór „kieszonkowego”. – Wystarcza na trochę chipsów i parę puszek coli – śmieje się były napastnik Celticu. Kiedy chce dokonać jakiegoś większego zakupu, do sklepu idzie z żoną – wciąż nie ma odwagi wyjść do miasta z dużą kwotą pieniędzy w kieszeni. Jak sam przyznaje, nie chce kusić losu. – Chodzę czasami na wyścigi – bardziej po to, żeby spotkać znajomych niż zagrać. Ale nie będę kłamał, że w ogóle tego nie robię. Dosyć już w życiu nakłamałem.
MACIEJ SYPUŁA
JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!
[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]

