– Pamiętam, że wyszedłem do dośrodkowania i to samo zrobił napastnik – Peter Murphy. Kiedy się zderzyliśmy czułem się tak, jakby wpadły na siebie dwa pociągi. Ł»aden z nas się nie zatrzymał i uderzyliśmy w siebie z maksymalną prędkością. Jego udo trafiło w moją szyję i wtedy straciłem przytomność – tak opisał sytuację, w której w finale FA Cup… złamał kark. Nie zszedł z boiska. Dograł mecz do końca i kwadrans później z rąk księcia Filipa odebrał medal. Jego życie napisało scenariusz, którego nie powstydziliby się wielcy Hollywoood. Bert Trautmann. Człowiek, który przeszedł drogę od spadochroniarza w Luftwaffe do legendy bramkarskiej Manchesteru City.
Urodził się w Bremie jako Bernhard Carl Trautmann. Był wysokim blondynem o niebieskich oczach – idealny przedstawiciel rasy aryjskiej. Już w wieku dziesięciu lat trafił do Hitler Jugend. – Jedyne, czego pragniesz w tym wieku to przygoda. I my to tam dostawaliśmy. Dla nas było to, jak zabawa w skautuów. Indoktrynacja przyszła później, bo w tym wieku jeszcze nie myślisz samodzielnie – opisywał tamten czas w swojej biografii. W momencie wybuchu drugiej wojny światowej miał niespełna szesnaście lat. Jak większość rówieśników, trafił na front. Początkowo miał być operatorem radiowym. Ostatecznie został spadochroniarzem. W szeregach Luftwaffe walczył na froncie wschodnim, zdobył nawet kilka odznaczeń, ale brutalność wojny zawsze go przerażała. – Kiedy ruszyliśmy do Rosji miałem siedemnaście lat. Pamiętam paraliżujący strach, który mnie ogarnął, gdy byliśmy na polskiej granicy. Musieliśmy wykonywać rozkazy. Kto tego nie robił, był rozstrzeliwany. Najbardziej traumatyczne zdarzenie związane z wojną, to scena zagłady rosyjskich Ł»ydów. – Bardzo bolało mnie to, co widziałem. Gdybym był wtedy starszy, prawdopodobnie popełniłbym samobójstwo – wspominał później. Fani “The Citizens” mogą dziękować Bogu, że tego nie zrobił.
Pod koniec wojny chciał wrócić do rodzinnej Bremy. W drodze został schwytany przez amerykańskich żołnierzy. Wiedząc, co może go czekać z rąk aliantów, postanowił uciec. Zresztą nie pierwszy raz. Wcześniej wymykał się też żołnierzom rosyjskim i francuskim. – Myślałem, że mnie rozstrzelają. Kazali mi się obrócić i maszerować przed siebie. Po stu metrach zacząłem biec – wspomina. Pech chciał, że uciekając wpadł na brytyjskiego żołnierza. Wiele lat później okazało się, że Brytyjczyk, który stanął na jego drodze i powitał słowami “Hello Fritz, fancy a cup of tea?”, był tak naprawdę uśmiechem od losu. Zanim tak się jednak stało, Trautmann trafił do obozu jenieckiego. Tam po raz pierwszy objawił swój talent piłkarski. – Obóz był podzielony na dwie części. My byliśmy w zachodniej, a boisko piłkarskie we wschodniej, więc za każdym razem, gdy graliśmy, wyzywano nas od nazistowskich morderców. Początkowo grał w polu, ale z powodu kontuzji został przemianowany na bramkarza. – I osiemnaście lat później nadal grałem w bramce – żartował po latach. Osiemnaście lat i 545 meczów w barwach Manchesteru City później, warto dodać. Wtedy też z Bernharda stał się Bertem, bo tylko tę wersję imienia Anglicy byli w stanie wymówić.
Wojna się skończyła. Trautmann pogrzebał wszystkie wspomnienia z nią związane. – Nie mam Ł»elaznego Krzyża, który otrzymałem za postawę w wojsku. Nie zachowałem nic z tamtego czasu – podkreśla. Po opuszczeniu obozu jenieckiego mógł wrócić do ojczyzny, ale wolał pozostać w Anglii. Zajął się uprawą roli. Zaczął też grać dla amatorskiej drużyny St. Helens Town. W tym samym czasie “The Citizens” szukali następcy dla Franka Swifta. Bramkarza, który w błękitnej części Manchesteru był żywą legendą. Wybór padł na Trautmanna, który robił furorę w rozgrywkach amatorskich. Kibicom z nieistniejącego już dziś stadionu przy Maine Road nowy bramkarz nie przypadł do gustu. Rany wojenne były nadal zbyt świeże. – Czy klub myśli, że będziemy chcieli oglądać Niemca, grającego z tymi, których Niemcy jeszcze niedawno chcieli zabijać? – pytali fani. Niektórzy byli w swoim oburzeniu jeszcze bardziej dobitni. – Kiedy myślę o milionach Ł»ydów torturowanych i zamordowanych w czasie wojny, nie mogę wyjść z podziwu nad rażącą głupotą władz “City”. Setki listów podobnej treści trafiło do skrzynki pocztowej przy Maine Road. Kibice zagrozili nawet bojkotem meczów swojej drużyny. Dwadzieścia tysięcy fanów wyszło na ulice Manchesteru, protestując przeciwko zatrudnieniu w klubie byłego nazisty. – Mieszkałem wtedy poza miastem, nie znałem dobrze języka, więc nie wiedziałem wszystkiego, co wygadują o mnie kibice – wyjaśnia Trautmann. Na szczęście dla niego, powitanie w szatni było cieplejsze niż to na trybunach. – Wszedłem do środka i kapitan zespołu powiedział do mnie, że tutaj nie ma wojny i jestem jednym z nich – wspomina. Namaścił go nawet sam Frank Swift. – Przed moim pierwszym meczem przeciwko Boltonowi wszedł do szatni i powiedział: Nie przejmuj się ludźmi na trybunach, nie słuchaj, co do ciebie krzyczą, koncentruj się tylko na swojej grze. I tak właśnie robiłem.
Swoją dobrą postawą na boisku zaczął mozolnie zdobywać uznanie kibiców. Nie tylko świetnie radził sobie między słupkami. Dysponował też bardzo dalekim wyrzutem, którym zaczynał wiele akcji zespołu. Miał też niesamowitą umiejętność bronienia rzutów karnych. Słynny Matt Busby powiedział kiedyś o tym, jak trzeba strzelać z jedenastu metrów, kiedy w bramce stoi Trautmann: – Nie myślcie, gdzie uderzyć piłkę. Najpierw uderzcie, potem myślcie. Jeśli spojrzycie, to on odczyta wasze myśli i obroni strzał. Kibice zaczęli się do niego przekonywać. W 1955 roku został pierwszym Niemcem, który zagrał w finale FA Cup – Manchester przegrał wtedy z Newcastle 1:3. Punktem zwrotnym miało być jednak finałowe spotkanie FA Cup rok później. Na Wembley “The Citizens” grali przeciwko Birmingham City. Była dokładnie 73. minuta meczu, “Obywatele” prowadzili już 3:1. Wtedy doszło do zderzenia Trautmanna z napastnikiem Birmingham – Peterem Murphym, po którym golkiper “City” padł na murawę nieprzytomny. Poniżej filmik z tego meczu, kontuzja Trautmanna około 3.30 min.
Masażyści podetknęli mu pod nos sole trzeźwiące, wymasowali szyję gąbką zmoczoną w zimnej wodzie (słynna brytyjska “magic sponge”) i Trautmann wrócił do bramki. Nikt nie wiedział wtedy, że bramkarz “City” ma złamany kark. – Do końca meczu był kwadrans, a w tamtych czasach nie można było robić zmian. Musiałem grać dalej. Wszystko widziałem za mgłą, żadnych kolorów, tylko szarość i kontury piłkarzy – wspomina. Chociaż w ostatnich minutach meczu z bólu kilka razy upadał na murawę, to dwukrotnie swoimi interwencjami uratował zespół od straty bramki. – Nie pamiętam reszty spotkania. Słyszałem, że jeszcze dwa razy coś obroniłem, ale to musiała działać moja podświadomość. Jedyne co sobie przypominam, to kolegę z drużyny Billa Leiversa, który podtrzymywał mnie przy odbieraniu medalu.
Dopiero cztery dni później dowiedział się, co mu naprawdę dolega. – Powinieneś nie żyć – powiedział doktor David Lloyds Griffiths, który ze zdumieniem oglądał rentgenowskie zdjęcie szyi Trautmanna. Miał złamanych pięć kręgów, a jeden z nich pękł na pół. Gdyby nie to, że inny krąg trzymał go wciąż na miejscu, bramkarz “City” w najlepszym wypadku byłby sparaliżowany. Przez kolejne sześć miesięcy nosił na głowie specjalny hełm. W tym samym roku został wybrany zawodnikiem roku w Anglii – pierwszym bramkarzem i obcokrajowcem, który otrzymał to wyróżnienie. Na boisko oczywiście wrócił i przez kolejne osiem lat bronił dostępu do bramki ekipy z Maine Road. Na jego pożegnalny mecz przyszło ponad sześćdziesiąt tysięcy kibiców. Trautmann przeszedł niesamowitą drogę od nienawidzonego byłego nazisty do ulubieńca kibiców. W 1998 roku został nawet wybrany jedną ze stu legend ligi angielskiej.
Po zawieszeniu bramkarskich rękawic na kołku, zajął się promowaniem piłki nożnej w krajach trzeciego świata. – Zanim się u nas zjawił w lidze panował chaos. On to wszystko poukładał. Można powiedzieć, że jest ojcem współczesnego futbolu w Tanzanii – opowiada Atillion Tagalile, reporter sportowy zajmujący się wschodnią Afryką. W 2004 roku otrzymał też jedno z najwyższych odznaczeń brytyjskich – został Oficerem Orderu Imperium Brytyjskiego za promowanie porozumienia angielsko-niemieckiego. I chociaż ból karku nadal mu czasem dokucza, to Bert Trautmann nie narzeka. – Mógłbym już dawno nie żyć lub do końca swoich dni być sparaliżowany. Miałem sporo szczęścia – podkreśla. Jednak to nie zawsze wstyd mieć dziadka w Wehrmachcie.
MACIEJ SYPUŁA
JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIĘŁ»NE!
wl****@we****.pl
hi*******@we****.pl
an****@we****.pl
ni****@we****.pl