Jacek Krzynówek: – Wszyscy pytali o to samo, a ja miałem dość…

redakcja

Autor:redakcja

26 września 2011, 12:48 • 18 min czytania

– Wiem, że jeszcze dwadzieścia lat temu zerwanie więzadeł krzyżowych oznaczałoby koniec kariery. Mnie po tak ciężkiej kontuzji udało się wrócić do gry. Medycyna bardzo poszła do przodu, a ja na tym skorzystałem. Dziś organizmu nie jestem jednak w stanie oszukać. Kolano nie wytrzymuje – mówi w rozmowie z Weszło Jacek Krzynówek, 96-krotny reprezentant Polski, z którym spotkaliśmy się na kawie w Radomsku. Świadomi tego, że Krzynówek nie zalicza się do tych, którzy rzucają anegdotami czy barwnie opowiadają, pogadaliśmy z nim o wszystkim. O kontuzjach, Realu, Magathcie, reprezentacji i Beenhakkerze.

Niedaleko Radomska jest góra Kamieńsk. Może się pan tam wybrać zimą na narty?

Teraz już mogę, bo mogę robić, co chcę. Ale przy moim stanie zdrowia narty są niewskazane. Nie jest powiedziane, że kolano by to wytrzymało.

Aż tak źle?

Dobrze nie jest. Lekarze przecież stwierdzili, że w piłkę zawodowo już grać nie mogę.

Jeszcze jakiś czas temu ciągnęło pana, żeby wyjść na boisko. Co by było, gdyby pan wyszedł?

Jeździłbym na wózku… Tak na poważnie, to kolano strasznie by cierpiało. Byłoby pewnie jeszcze gorzej, niż jest teraz. Trzeba było więc dojrzeć do decyzji, że to koniec z zawodowym uprawianiem sportu.

Trudno było?

Bardzo. Początkowo nie potrafiłem się z tym pogodzić, ale nie miałem innego wyjścia.

Rok temu tej myśli w ogóle pan do siebie nie dopuszczał.

Dopóki tylko była szansa, to wierzyłem, walczyłem do samego końca. Nie dałem już jednak rady. Swój najważniejszy mecz w życiu przegrałem.

Kiedy zdał pan sobie w końcu sprawę, że to już definitywny koniec?

To był stopniowy proces. Z każdym tygodniem moja wiara była coraz mniejsza. Z czasem zacząłem myśleć, że jeżeli uda się wrócić na boisko, to będzie kapitalna sprawa, ale może się to nigdy nie wydarzyć. To była bardzo trudna decyzja, ale kiedyś trzeba było ją podjąć.

Kompletnie wyłączył się pan z uprawiania sportu?

Nie. Zawodowo sportu uprawiać nie mogę, ale rekreacyjnie – owszem. Chodzę pokopać z chłopakami, ale ponoszę konsekwencje. Na drugi dzień kolano bardzo mnie boli, zaczyna puchnąć i zbierają się płyny. Potrzeba więc kilku dni, by wszystko wróciło do normy. Dlatego też gram tylko raz w tygodniu. Dobre i to, bo z dnia na dzień nie umiałbym kompletnie porzucić piłki.

Chyba nie tak wyobrażał pan sobie koniec kariery.

Dlaczego?

Większość piłkarzy notuje jakieś wielkie pożegnalne spotkania, wraca do kraju – albo ulubionego klubu, albo tego, w którym się wychowało.

Nic już na to poradzić nie mogłem. Zdrowie jest najważniejsze i organizmu się nie oszuka. Czasami przychodzi w życiu moment, że organizm odmawia posłuszeństwa. Tak było też w moim przypadku.

Jak pan to sobie tłumaczy?

Staram się nie płakać nad rozlanym mlekiem. Wiem, że jeszcze dwadzieścia lat temu zerwanie więzadeł krzyżowych oznaczałoby koniec kariery. Mnie po tak ciężkiej kontuzji udało się wrócić do gry. Medycyna bardzo poszła do przodu, a ja na tym skorzystałem. Dziś organizmu nie jestem jednak w stanie oszukać. Kolano nie wytrzymuje.

Nie ma pan niedosytu, że w taki sposób zszedł ze sceny? Tak naprawdę karierę zakończył pan w telewizji. Dziennikarz Canal Plus zapytał, czy Jacek Krzynówek to wciąż piłkarz, czy już tylko były piłkarz. Pan odpowiedział, że były. 96-krotny reprezentant Polski mógłby pożegnać się nieco inaczej.

Trudno, stało się. Po nieudanych eliminacjach do mistrzostw świata w RPA pewna grupa piłkarzy musiała odejść. Jak kadra zawodzi, to najczęściej zmienia się trenera i odsuwa najstarszych. W reprezentacji nadszedł teraz czas młodszych.

To jak się podoba panu lewe skrzydło w kadrze Smudy?

Dzisiaj bardziej, niż na początku. Cały zespół zrobił zresztą postęp. Trener wyznaczył sobie pewną drogę, stopniowo nią podąża. Pytanie, czy zdąży ze wszystkim do Euro.

Widzi pan dzisiaj w Polsce lewoskrzydłowych pokroju Krzynówka?

Było wcześniej w kraju wielu lepszych ode mnie zawodników, ale nie pojechali dwukrotnie na mistrzostwa świata i raz na Euro. Nie reprezentowali też narodu w 96 spotkaniach. Mam prawo być zadowolony z tego, co osiągnąłem. Czy będą tacy zawodnicy, jak ja? Być może będą i lepsi.

A dziś są?

Może i są… Tylko trzeba ich znaleźć.

Proszę więc wymienić pięciu najlepszych lewoskrzydłowych w Polsce.

Adrian Mierzejewski, Maciek Rybus, Ludo Obraniak. Hm, kto jeszcze? Cały czas będziemy się kręcić wokół tych nazwisk.

Miało być pięciu…

Wierzę, że są w Polsce dobrzy piłkarze, tylko trzeba ich znaleźć. Mnie też kiedyś znaleziono. W małej wiosce, w Chrzanowicach.

Wróćmy do kwestii pożegnania z piłką. Jakiś czas temu mówił pan, że miał żal do PZPN, że nie otrzymał możliwości pożegnać się z kadrą.

Nieprawda. Nigdy niczego takiego nie powiedziałem.

Czyli nie miał pan żalu?

Jedyne, na czym się skupiałem, to walka o powrót na boisko. Kilka miesięcy temu padła propozycja, aby pożegnano mnie przy okazji otwierania jednego ze stadionów. Rozmawiałem wówczas z Michałem Ł»ewłakowem i powiedziałem mu: „Jest za wcześnie, bo chcę wrócić do gry”. Gdy było już pewne, że się nie uda, padła oficjalna oferta i się zgodziłem.

Niektórzy w Gdańsku w ogóle nie wiedzieli, o co chodzi. Wyszło dwóch gości na murawę, coś odebrali, zaraz się schowali. Inni z kolei, jak dostrzegli Krzynówka, to myśleli, że Krzynówek zagra.

(śmiech) Na to już wpływu nie miałem. Początkowo miałem być żegnany tylko ja, ale UEFA postanowiła uhonorować wszystkich zawodników, którzy dla danego kraju zagrali sto lub więcej spotkań. Na boisko wyszedł więc Michał Ł»ewłakow i wyjść powinien też prezes Listkiewicz, bo też przekroczył tę granicę.

Prezes Lato.

No tak… Nie wiem, czy w innym terminie zostanie uhonorowany, czy nie podobała mu się ta idea. Pierwotnie miałem na murawę wyjść sam, ale wyszliśmy z Michałem. Może to i dobrze, bo większość kariery reprezentacyjnej spędziliśmy przecież razem.

Pewnie pan też popijałby wino z Ł»ewłakowem i Borucem na pokładzie samolotu.

Tego akurat nie wiem. Wiem jednak, że niedobrze potoczyła się ta sprawa, bo ktoś niepotrzebnie rozdmuchał ten incydent. Podkreślę: incydent, bo to na pewno nie była afera.

Co pan w ogóle o tym myśli?

Jeżeli ktoś na siłę szuka problemu, to zawsze go znajdzie.

Smuda szuka?

Nie chcę osądzać. Ale powtarzam: jeżeli ktoś szuka problemu, na pewno go znajdzie. Jeśli ta sprawa wyszła na jaw, to najwyraźniej komuś na tym zależało. Dla mnie to oczywiste.

Wszyscy spodziewali się, że pana odejście z Hannoveru to jeszcze nie koniec. Były jakieś oferty? Mógł pan się jeszcze gdzieś załapać?

Nie załapać, tylko grać! Mogłem zarówno zostać w Niemczech, w 1. Bundeslidze, jak i wrócić do Polski. Podpisując jednak kontakt, zachowałbym się nie fair. Ł»eby ludzie byli ze mnie zadowoleni, to muszę grać, a żeby grać, muszę być zdrowy. Wtedy nie byłem. Nie widziałem więc sensu rozmawiać z kimkolwiek. ٹle bym się czuł wtedy sam ze sobą. Nie można oszukiwać i mówić, że jest wszystko dobrze, gdy jest niedobrze. Nie tak mnie wychowano.

W rodzinnych stronach, do których pan wrócił, przywitano pana jako gwiazdę?

W żadnym wypadku. Nigdy się nie uważałem za gwiazdę. Czy jestem w Chrzanowicach, gdzie się urodziłem, czy w Kietlinie, gdzie obecnie mieszkam, gwiazdą na pewno się nie czuję. Najbardziej cieszy mnie to, że jak rozmawiam z różnymi ludźmi, to na koniec mówią: „Panie Jacku, pan to się nigdy nie zmienił, pozostał pan normalnym człowiekiem i nie odbiła panu sodówka”. Bo ja naprawdę nigdy się nie zmieniłem. To dziennikarze wykreowali mnie zarówno na gwiazdę, jak i osobę, która odcięła się od świata mediów i stała się niedostępna.

Maciej Rybus pstrykał sobie słodkie focie w kiblu, fotografowano go z butelką w ręku czy jak wychodził z burdelu. Dziś przyznaje, że wcześniej trochę się wydurniał. Panu było ciężko zostać nas ziemi?

Jedni wolą iść się bawić, drudzy – zostają w hotelu i odpoczywają przed meczem. Na wszystko jest jednak czas i trzeba wiedzieć, kiedy ten czas nadszedł. Każdy odpowiada za siebie.

Jak więc chłopak z Chrzanowic odnalazł się w wielkim świecie?

Najważniejsze było to, że do tego wielkiego świata nie trafiłem od razu. Pierwszy mój zagraniczny klub, FC Nuernberg, był w 2. Bundeslidze. Po kilku latach zostałem też wybrany Piłkarzem Roku, grając w drugiej lidze niemieckiej. To był chyba taki pierwszy przypadek w historii… Przez ten cały czas starałem się pozostać sobą. W Leverkusen był akurat taki czas, że mecze graliśmy co trzy dni. Jak nie byliśmy w hotelu, to w samolocie. Można powiedzieć, że człowiek zobaczył kawał świata, a tak naprawdę nic nie widział. Jeśli coś zobaczyłem, to boiska treningowe. Taki był mój ten wielki świat (śmiech).

Z jednej strony hotelu panienki, z drugiej – kasyno.

Jak już mówiłem, na wszystko jest czas. Jest okres ciężkiej pracy, ale potem przychodzi urlop, kiedy można wyluzować.

Często pan szalał w kasynach?

Nie. Nigdy nie byłem.

W Leverkusen miał pan swój najlepszy okres w karierze. Ogląda pan czasem te najpiękniejsze bramki?

Czemu miałbym nie oglądać? Skoro jest na co patrzeć, to trzeba oglądać… Wiadomo, potrzeba dużo szczęścia, ale najważniejsze, że piłka lądowała w siatce. Najważniejsze było to, że drużyny, w których grałem, czerpały ze mnie profity.

Jacek Krzynówek: – Wszyscy pytali o to samo, a ja miałem dość…
Reklama


Nie było obaw, że po golach z Realem czy Liverpoolem pan odleci?

Nie. Przechodząc do Leverkusen, miałem totalny spokój. Czasem zadzwonił jakiś dziennikarz, bo w końcu trafiłem do trzeciej drużyny ligi niemieckiej. Dla mnie Bayer to akurat drugi klub w Bundeslidze, po Bayernie, który stał się przedsiębiorstwem, dla nikogo w kraju nieuchwytnym. Miałem więc wówczas ciszę i spokój. Po moich golach w Lidze Mistrzów było jednak zapotrzebowanie na Krzynówka. Trzeba było wykreować kogoś na „gwiazdę”. Złożyło się tak, że Casillas strzelił samobójczego gola, więc akurat padło na mnie… Kołowrotek zaczął się kręcić. Mój numer miała tylko moja najbliższa rodzina, a mama podała go jednemu dziennikarzowi. Niedługo potem musiałem zmienić numer. Tak, jak pijemy sobie kawę przez ponad pół godziny, to rozmawialibyśmy przez pięć minut, bo jeden dzwonił za drugim. Nagle wszyscy zwariowali i każdy chciał kilka słów od Krzynówka. A ja przecież ciągle byłem tym samym chłopakiem! Szczerze mówiąc, nie czułem żadnej różnicy, żebym był lepszym piłkarzem, niż wcześniej w FC Nuernberg. Grałem tak samo, ale miałem lepszych zawodników obok siebie i walczyliśmy klasę wyżej – w Lidze Mistrzów.

To, że ludzie pragnęli przeczytać o Krzynówku, usłyszeć go czy „dotknąć”, panu przeszkadzało?

Z jednej strony jest to fajne, z drugiej – męczące. Woda sodowa nigdy nie uderzyła mi do głowy, nie stroiłem fochów. Przyznaję jednak, że był moment, że miałem wszystkiego dość. Przestałem rozmawiać z dziennikarzami, nie udzielałem kompletnie żadnych wywiadów. Nie chciałem gadać, bo nie było o czym… Kiedy pan zagra? Jak zdrowie? Co z kolanem? I tak w kółko. Wszyscy zadawali te same pytania, a ja po prostu miałem już dość!

Co sprawiło, że odciął się pan od mediów?

Po nieudanych eliminacjach do mistrzostw świata w RPA trochę się tego zebrało. To był punkt kulminacyjny.

To, co stało się w Mariborze…

… chyba sami do dziś nie wiemy, co konkretnie tam się z nami działo. Do dziś nie znalazłem odpowiedzi, jak mogliśmy tak przegrać ze Słowenią.

Leo Beenhakker przejadł się w Polsce?

Przejadł? Hm, przychodzi obywatel innego państwa, obejmuje naszą reprezentację i ona pod jego rządami po raz pierwszy w historii awansuje do mistrzostw Europy. Leo udziela setek wywiadów, odbiera odznaczenia od Prezydenta Kaczyńskiego, zostaje osobowością roku w Polsce i tak dalej. Przychodzą nieudane eliminacje do mistrzostw świata i nagle linczuje się człowieka, który wcześniej brał wszystko na siebie. Krytykę, która powinna trafiać w piłkarzy, przyjmował na siebie. Zaczęła się straszna nagonka i na kadrę, i na trenera.

Nie zauważył pan żadnej przemiany u Beenhakkera? Zaczął nas pouczać, abyśmy wyszli z drewnianych chatek, rzucać tekstami typu „fucking Jeleń” czy „fucking Wichniarek”.

A teraz co się dzieje? Dziennikarze pytają trenera Smudy, co będzie na Euro, a on mówi, że nie wie, co będzie. Inny przykład – dzień przed meczem z Meksykiem selekcjoner przyznaje w wywiadzie, że brakuje mu jedenastu piłkarzy. Co zawodnicy mają sobie pomyśleć?

Smuda to Smuda, ale wróćmy do Leo, bo pan był w jego kadrze. Było widać tę przemianę czy nie?

Wy, dziennikarze, staliście po drugiej stronie barykady. Inaczej zachowuje się człowiek wobec ludzi, których zna i ma do nich zaufanie, a inaczej wobec tych, od których co chwila dostaje klapsa w twarz. Stu pięćdziesięciu gości pyta go, dlaczego powołania nie dostał Wichniarek, to w końcu odpowiada: „Fuck off”. Naprawdę można się zagotować. My, idąc na konferencję prasową, mogliśmy sobie spisać pytania, jakie dostanie trener. Bo ciągle dostawał takie same.

Tekst trenera do dziennikarza, żeby się odpieprzył to jedno, a mówienie „fucking Jeleń, fucking Wichniarek” – drugie.

Dziennikarze pompowali cały czas balonik i w końcu musiało to pęknąć… Na pomeczowej kolacji w Mariborze jemy w ciszy, próbujemy jakoś zebrać się do kupy i wziąć się w garść. Siedzimy wszyscy razem, również z trenerem. Nagle ktoś przychodzi i mówi, że trener został zwolniony. Wtedy nagonka na reprezentację była naprawdę duża.

Mecz ze Słowenią był najgorszym momentem w pana karierze?

Jednym z najgorszych. Najgorsza była kontuzja. To tak, jakbyś był kierowcą rajdowym, kochał jeździć i robił to codziennie, a nagle straciłbyś prawo jazdy na pół roku.

Mówiono, że popadł pan wtedy w depresję.

Nieprawda. Na całe szczęście dwa dni po zerwaniu więzadeł miałem operację. Ale te dwa dni faktycznie były straszne, bo byłem zawieszony w próżni. Nie miałem pojęcia, co ze mną będzie. Depresję pewnie bym miał dwadzieścia lat wcześniej, bo po takim urazie nigdy bym się nie odbudował.

Dziś poradziłby pan sobie piłkarsko w Bundeslidze? Bo – powiedzmy sobie szczerze – w Hannoverze zbyt różowo nie było.

Tak to było odbierane na zewnątrz, a że nikt z dziennikarzy nie dzwonił, to nie wie, jak było naprawdę. Ł»e przez długi czas miałem kontuzję. Ł»e ciągle miałem problemy z kolanem. Zresztą, od kilku lat grałem z dużym bólem. Będąc piłkarzem Bayeru, dwukrotnie miałem robioną artroskopię. Wtedy moje kłopoty się zaczęły. Zaciskałem zęby i pomimo, że cholernie bolało, to grałem.

Co potem?

Dwa dni odpoczynku z nogą w górze.

Wiedzieli o tym wszyscy?

Tak.

Trener Beenhakker również?

Również. Sam kiedyś powiedział: „Dajcie mi lepszego piłkarza, niż Jacek, to nie będę Jacka powoływał”. Lepszych jednak nie było.

Ma pan żal do byłych trenerów, że nie dali się w pełni wyleczyć?

Nie, do nikogo nie mam żalu. Od wszystkich szkoleniowców starałem się czegoś nauczyć, od Felixa Magatha również.

Udało się?

Tak. Od Magatha nauczyłem się odpowiedzialności i tego, że w każdej chwili mogę wyjść na boisko. Zdarzało się tak, że w jednym meczu ligowym nie było mnie w meczowej osiemnastce, jechałem na zgrupowanie kadry i po powrocie grałem od pierwszej minuty. Poza tym, u Magatha nawet jak nie grasz, to jesteś świetnie przygotowany. Nie ma mowy o jakimkolwiek odpuszczaniu na treningach.

I co chwila kary.

Faktycznie. A to za spóźnienie, za niewyłączony telefon czy inne duperele. Po kilka tysięcy euro. To jednak nic przy karze, którą ostatnio dostał Diego – pół miliona euro [równowartość miesięcznej pensji – przyp. PT].

Pan dużo zostawił w skarbonce?

Nic. Szybko nauczyłem się profesjonalizmu i tego, żeby być gotowym na każdą ewentualność. Nieraz jeżdżąc do klubu, zastanawiałem się, czy w szatni stoi jeszcze moja szafka. Pamiętam, jak Wolfsburg grał w Monachium z Bayernem i dla Magatha był to szalenie ważny mecz, bo wcześniej tam pracował. Mnie w osiemnastce oczywiście nie było, chłopaki do przerwy prowadzili 2:1, a przegrali 2:4. Przyjeżdżam potem na trening, ale treningu dla mnie… nie ma. Podobnie jak dla innych czterech zawodników, których w kadrze na ten mecz akurat nie było. Ćwiczyli tylko ci, którzy grali w Monachium.

Reklama


Potrafiliście się w ogóle dogadać?

Nie da się ukryć, że trochę nam było nie po drodze. Z drugiej strony, był okres, że co tydzień byłem w Polsce. Nadchodzi więc czwartek, podchodzi do mnie trener:
– I co tam, Jacek?
– Nic. Bierze mnie trener pod uwagę czy nie?
– Nie. A co, chcesz jechać do Polski?
– Skoro nie jestem brany pod uwagę, to tak.
– No dobra, jedź.
Nie było mnie więc w klubie w piątek, sobotę, niedzielę i poniedziałek, bo akurat był wolny. We wtorek przyjeżdżałem na dwa treningi.

I wycisk.

Dokładnie, tak przez trzy dni, a potem znów do Polski.

Wiele razy zamroczyło pana na treningach u Magatha?

فatwo na pewno nie było. Pamiętam, jak zdobywaliśmy szczyt w Szwajcarii. Zaczęliśmy na wysokości 750m n.p.m., a skończyliśmy 2400m. I to takim szlakiem, że ulala… Dla zwykłych turystów trasa trwała około sześciu godzin, a my mieliśmy ją przebyć w dwie godziny piętnaście minut. Dwadzieścia minut przed szczytem zemdlał Grafite.

Pan wytrzymał?

Nigdy nie miałem problemów z wydolnością, więc dałem radę. Jak weszliśmy na szczyt, do schroniska, to były przygotowane słodkości. Różne słodkie ciasta, coca-cola. Można było jeść i pić do woli, bo organizm był spragniony cukru. Jak żeśmy tam wpadli, to w pięć minut stoły były puste.

Z czym pan miał największe problemy u Magatha?

Jedyne moje problemy powodowało kolano. Jak biegliśmy niezłym tempem przez ponad 30 minut, to ból zaczynał dawać o sobie znać. Natomiast Magath biegał cały czas z nami. Zresztą, jest to chyba jedyny trener, który przebiegł maraton w naprawdę świetnym czasie. Pamiętam też, jak na początku stycznia mieliśmy zbiórkę o 7:30. Półtorej godziny ciągłego ruchu, szybki posiłek i podróż do Frankfurtu na turniej halowy. Na drugi dzień nikt nie mógł chodzić.

Bieganie po schodach sprawiało panu pewnie niesamowity ból.

Ja nie biegałem, wtedy nie było też tej specjalnej górki w Wolfsburgu. Najwięcej zawsze biegali ci, którzy mieli zaległości treningowe. Magath miał taką zasadę, że jeśli ktoś ma jakiekolwiek zaległości, to musi je jak najszybciej nadrobić. Chłopaki raz pojechali na skocznię mamucią w Villach, gdzie Małysz wygrywał zawody Pucharu Świata. Przebiegli się pięć razy w obie strony.

Z Magathem miał pan też problemy przy okazji transferu, bo nie chciał pana puścić do Legii.

W tamtym okresie byłem do wzięcia za naprawdę nieduże pieniądze. Ale sposób negocjacji strasznie wkurzył Magatha i gdybym był na jego miejscu, to pewnie bym zareagował podobnie. Do Wolfsburga przyjeżdża do działacz polskiego klubu i oferuje 100 tysięcy euro, ewentualnie 200 tysięcy. Skoro Magath wie, że ma gościa, który zasuwa na treningach, strzela gole w reprezentacji Polski i gra w Wolfsburgu w europejskich pucharach, to ta kwota jest śmiechu warta. Po dwóch tygodniach ten sam człowiek przyjeżdża ponownie, znów składa ofertę – albo nieznacznie lepszą, albo nawet gorszą. Magath się uśmiecha i mówi: „Nie składajcie już propozycji, bo wy Jacka nie dostaniecie”. Trener mnie zawołał i się pyta, do którego chcę przejść klubu. Mnie było obojętne, bo po prostu zależało mi na grze. Magath przedstawił mi więc sytuację, że do klubu A mogę przejść za niecałe pół miliona euro, ale do klubu B – który tak śmiesznie negocjował – za półtora. Trener zagotował się podczas tych negocjacji i nie było już wyjścia, klub B był skreślony.

Klubem B była Legia?

Może.

Przekaz w mediach był jasny – na niemieckiej ziemi Niemiec niszczy Polaka. Magath rzeczywiście niszczył Krzynówka?

Trener miał już wcześniej kilku Polaków u siebie. We Frankfurcie grał i strzelał u niego Kryszałowicz, w Hamburgu miał Wojtalę. Jedynym, który u niego nie miał miejsca, był Saganowski, ale tam chodziło chyba o coś innego. Nie wiem, czy miał do mnie uprzedzenia, ale nie było mu ze mną po drodze. Albo mnie z nim. Słyszałem natomiast, że uważał, że zachowuję się jak wielki gwiazdor. Dla mnie to było śmieszne. Poza tym, w jednym tygodniu nie nadawałem się na ławkę, w drugim już grałem. Gdzie tu logika?

Dziś pod skrzydłami Magatha jest Mateusz Klich, powszechnie uważany za lenia. Poradzi sobie?

Magath lubi stawiać na młodych, niedoświadczonych piłkarzy, którzy nie gadają, tylko gonią za piłką. Praca, praca, praca. Skoro go wziął, to pewnie wiąże z nim pewną przyszłość. Na razie Klich jest w drugiej drużynie, choć tam też za wiele nie gra. Ł»yczę mu jak najlepiej, choć wiem, jak ciężko tam trenują. Jest tam kilku chłopaków, z którymi byłem razem w zespole i domyślam się, jak zareagowali na wieść o powrocie trenera do Wolfsburga. Mogę sobie tylko wyobrazić tę radość (śmiech). Wyniki przemawiają jednak za Magathem, bo nas objął jako drużynę, która broniła się przed spadkiem. Przez dwa lata Volkswagen zainwestował około 80 milionów euro i po pierwszym sezonie były puchary, po drugim – mistrzostwo.

Na czym polega jego fenomen? Niemieckie media traktują go z lekką ironię, trochę się naśmiewają, wymyślają różne pseudonimy, ale on konsekwentnie sięga po trofea.

Jakby objął drużyny pokroju Augsburga czy FC Nuernberg i zdobył mistrzostwo, to pełen szacunek, czapki z głów. W jakich więc klubach wygrał ligę? W Bayernie, gdzie są najlepsi piłkarze i udaje się to ośmiu na dziesięciu trenerom, i w Wolfsburgu, gdzie możliwości finansowe są ogromne i dostał wszystkich piłkarzy, których chciał.

Klich powiedział, że początkowo traktowano go tak, jakby przyszedł z ligi amatorskiej. Dwanaście lat temu, gdy przenosił się pan z Bełchatowa do Norymbergii, też była taka przepaść?

Oj, była. Porównać infrastruktury polskiej z niemiecką po prostu się nie da. FC Nuernberg, choć było wtedy w 2. Bundeslidze, posiadało dziewięć boisk treningowych, w tym jedno z płytą podgrzewaną. Jaki polski klub ma tyle boisk? Ile ma ich Wisła Kraków?

Jedno.

No właśnie, mistrz Polski…

Pan wyjazdu do Niemiec bał się chyba strasznie.

Kto by się nie bał? Byłem młody, jechałem do obcego kraju, nie znałem języka. Na szczęście w klubie byli Tomek Kos i Darius Kampa, który też mówił po polsku. Najważniejsze było jednak to, że grałem regularnie. Nie rozumiałem za wiele, ale przynajmniej trener na mnie stawiał. Początek był natomiast bardzo ciężki, bo w pierwszych czterech meczach obejrzałem trzy żółte kartki i sprokurowałem dwa rzuty karne. Podszedłem do tego zbyt ambicjonalnie.

Coś pana wtedy wyjątkowo zaskoczyło?

Tempo gry. Pamiętam, jak po pierwszych występach rozmawiałem z Piotrkiem Szarpakiem i śmiał się ze mnie, że nigdy w życiu nie widział, żebym wykonał tyle wślizgów. Grało się wówczas strasznie szybko, było sporo walki. Bundesliga pasowała mi jednak idealnie.

I w niej wyrobił pan sobie markę. Kilka lat później media co chwila pisały o tercecie Berbatow-Woronin-Krzynówek.

To akurat nie z mojej woli.

Dobrze pan grał, to dużo się o tym pisało.

Ja tego nie chciałem. Nie czułem żadnej różnicy, żebym grał lepiej, niż w drugiej lidze w Norymbergii.

Berbatow wylądował w Tottenhamie, a dziś jest w Manchesterze United. Woronin niedługo później był w Liverpoolu. Pan natomiast zrobił już tylko krok w tył. Odczuwa pan jakiś niedosyt?

Nie.

Serio?

Z tej trójki jestem najstarszy. Berbatow ma dziś 30 lat, Woronin – 32, a ja od roku zawodowo nie gram w piłkę.

Nie miał pan ofert z topowych klubów?

Więcej w tym wszystkim było spekulacji, niż prawdy. Pisano o transferze do Anglii, może do Romy po meczach z Włochami w Lidze Mistrzów. Wydaje mi się, że w tamtym momencie nie dałoby się mnie wyrwać z Bayeru.


Tak na koniec. Widział pan kiedyś wywiady z Jackiem Krzynówkiem w wykonaniu Kabaretu Skeczów Męczących?

Widziałem. Czemu miałbym nie widzieć?

Nie wiem, pytam. Jak się panu podobają?

Fajne. Widocznie jestem popularny. Ktoś na moim nazwisku próbuje sobie reklamę zrobić (śmiech).

W taki właśnie sposób przemawiał pan przed kamerami?

Być może. Nie wiem, bo nie lubię oglądać siebie w telewizji.

Powtórki bramek ogląda pan do dziś.

Ale to obraz z daleka, inna perspektywa. Ja nigdy nie lubiłem oglądać siebie, jak udzielam wywiadów, jak wypadam przed kamerą. Nie lubiłem patrzeć na siebie w telewizji. Niektórzy aktorzy chyba też tak mają…

ROZMAWIAف PIOTR TOMASIK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama