Sylwester Patejuk: – Grałem, gdzie się dało. W lidze szóstek też…

redakcja

Autor:redakcja

13 września 2011, 02:17 • 8 min czytania

Normalny gość, który uparł się, że spełni swoje marzenia. Takich nie da się nie lubić, jeśli zapieprzają bez umiaru. Sylwester Patejuk poświęcił się swojej pasji do tego stopnia, że nie miał czasu na uprawianie wyuczonego zawodu… Zamiast spinania kabli wybrał strzelanie bramek. W Warszawie narobił takiego zamieszania, że legioniści przed wyjściem na miasto powinni na głowę zakładać papierowe torby. Od wody sodowej zamierza trzymać się z daleka, a rozmowę z Weszło podsumowuje krótko: – Mam nadzieję, że nikogo nie uraziłem i że się to wszystko później na mnie nie odbije…
Dowiedziałem się od rzecznika Podbeskidzia, że ustawiła się do pana duża kolejka dziennikarzy. Zaskoczony całym tym zamieszaniem? Przeszło mi przez myśl, że może pan być trochę stłamszony lub niechętny na rozmowy. Nie było łatwo się dodzwonić.
Byłem trochę zajęty, bo rzeczywiście odbyłem sporo rozmów, ale czy czuję się stłamszony? Niekoniecznie. Jest do dla mnie trochę nowa sytuacja, ale reaguję w miarę spokojnie.

Sylwester Patejuk: – Grałem, gdzie się dało. W lidze szóstek też…
Reklama

Gratulujemy sprawienia niespodzianki na Łazienkowskiej. Odniosłem nawet wrażenie, że grało wam się momentami… dość łatwo.
فatwo to nam się akurat nie grało, bo musieliśmy zostawić na boisku dużo siły i potu. Z takimi drużynami nigdy nie ma lekko, choć może byli myślami przy europejskich pucharach. Ponoć nas nie zlekceważyli, ale nie wiem, jak było w podświadomości… W tej chwili jakoś specjalnie nie chce mi się nad tym zastanawiać. Najważniejszy jest końcowy wynik, nieważne, w jakich okolicznościach go wywalczyliśmy.

Wróćmy do tego pięknego trafienia. Można w ogóle o nim powiedzieć, że to najpiękniejszy moment pana kariery? To było historyczne, pierwsze zwycięstwo Podbeskidzia w Ekstraklasie.
Nie nazwałbym mojej styczności z piłką… karierą. Póki co, jest to tylko przygoda, ale fakt – to dla mnie jak do tej pory najważniejsze trafienie, przynajmniej na takim szczeblu rozgrywkowym. Zdarzało mi się już strzelać ładne bramki, choćby z Bełchatowem w zeszłym sezonie, kiedy wyeliminowaliśmy ich z Pucharu Polski. Wtedy uderzyłem szczupakiem z linii pola karnego. Kilka ładnych bramek by się jeszcze znalazło, ale nie na takim poziomie, nie z takim przeciwnikiem i nie o takiej wartości.

Reklama

W wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” powiedział pan, że humory nie zmącą panu nawet komentarze, że Patejuk więcej takiej bramki nie strzeli… Sami tak napisaliśmy, więc przez moment myślałem, że nie pogadamy.
Czytałem to, ale mam duży dystans do takich komentarzy. Można sprawdzić, czy udawało mi się już tak trafiać, czy nie, ale koledzy z drużyny potwierdziliby, że na treningu to dla mnie normalka.

Szkoda tylko, że nikt więcej tego nie widział.
Mamy w swoich materiałach jakieś bramki, ale może nie tak efektowne. Powtarzam, to i tak nie był ten poziom rozgrywkowy. Teraz mam nadzieję, że nie skończy się tak… jak przewidujecie na Weszło. To nie był jednorazowy wybryk.

Inna sytuacja jest już dość wyjątkowa. Mieliśmy niedawno przypadek w Ekstraklasie, że bramkarz zrezygnował z gry dla فKS-u, bo wolał ciepłą posadę w elektrowni. W pana przypadku było odwrotnie: z elektrowni na boisko. Opłaciło się.
Może nie do końca z elektrowni, ale skończyłem podobny kierunek szkoły. Zajęcia praktyczne nie trwały zbyt długo, więc nie uważam się za jakiegoś wybitnego fachowca. Ostatecznie zaryzykowałem i podjąłem decyzję, która się opłacała. To było przejście z zawodu wyuczonego na… pasję. Nie wiem tylko, czy tak samo się to opłacało koledze, który wybrał odwrotny kierunek.

Decyzję tłumaczył lepszymi zarobkami, więc chyba nie narzeka.
To mam nadzieję, że też mu się opłacało, tak jak i mnie.

A nie miewał pan chwili zwątpienia? Jako 24-latek grał pan w okręgówce, a w tym wieku piłkarze wygrywają mistrzostwo świata lub Złotą Piłkę. Droga do Ekstraklasy była wyjątkowo długa i kręta.
Może nie tyle co zwątpienia, co zwykłej niepewności. Na zawodników w tym wieku i bez wielkiego doświadczenia już się raczej nie patrzy. Szuka się raczej tych młodych.

Od czasów Piechny jest pan chyba pierwszym, który zrobił taki duży skok w dość zaawansowanym wieku.
Na pewno skok rozgrywkowy, ale czy rozwojowy… Raczej tak, bo styczność z zawodnikami o większych umiejętnościach też mi sporo daje. Jestem teraz chyba w optymalnym wieku dla piłkarza, bo to zwykle 28-29 lat. Uważam, że ciągle jeszcze mogę poprawić swoje umiejętności, bo przy najlepszych można się jeszcze czegoś nauczyć.

Dostałem informację, że grał pan nawet w lidze szóstek na warszawskim Ursynowie. To prawda?
Grałem w różnych ligach: szóstek, dziewiątek… Miałem przynajmniej dodatkowe zajęcie. Szukało się tej pasji na wszelkie sposoby. Po pracy grywałem w A-klasowej drużynie. Zdarzało się tam nawet pokopać z zawodnikami z III i II ligi, którzy rekreacyjnie sobie przychodzili, więc poziom bywał wysoki. Cały czas utrzymywałem jak najwyższą formę, a te szóstki się do tego przyczyniały.

Oby przyczyniły się także do następnego meczu. Trzy punkty to wasz cel z Ruchem?
Chcemy zdobyć komplet, ale to jak przed każdym spotkaniem. Ostatnie zwycięstwo na pewno pomogło nam psychicznie, ale i tak nie byliśmy jakoś źle nastawieni. Jako beniaminek jesteśmy naładowani pozytywnie. Na boisko wychodzimy bez strachu. W niektórych meczach udało nam się nieźle pograć, choć z Legią nie zaprezentowaliśmy najwyższego poziomu. Wiedzieliśmy, co się może z nami stać, kiedy spróbujemy grać otwartą piłkę. Strategia sztabu szkoleniowego poskutkowała, a przełamanie przyszło w dobrym momencie. Zwycięstwo nad Legią na pewno nie sprawi, że będziemy mieli teraz z górki. Na Ruch musimy wyjść maksymalnie zmotywowani.

Bełchatowem staliście na boisku bezradni, szczególnie przy rzutach rożnych, a po jakimś czasie jedziecie do Warszawy i robicie swoje. O co w tym wszystkim chodzi?
Dopóki nie straciliśmy szybko dwóch bramek z Bełchatowem, graliśmy nieźle. Tak się złożyło, że rywal zamieniał na gole wszystkie stworzone sytuacje. Ich skuteczność była wprost zdumiewająca. Gdyby z taką formą trafili wtedy na inny zespół, mogłoby się skończyć podobnie. Za wszelką cenę chcieliśmy udowodnić w następnych meczach, że to był wypadek przy pracy. Myślę, że się udało, choć nadal tracimy gole ze stałych fragmentów, nawet z Legią.

Z Jagiellonią było gonienie wyniku, a z Koroną zacięta walka i nieznaczna porażka.
Ważne w tym wszystkim było ogranie. Mamy zawodników, którzy liznęli już trochę te rozgrywki. Są też piłkarze z zagranicy, którzy grali na wysokim poziomie, ale nie znają naszych realiów. Do wszystkiego trzeba się przyzwyczaić. My jako beniaminek ciągle się uczymy. Można mieć słabszą formę, ale doświadczeniem i ograniem nadrabiać pewne rzeczy. U nas brakuje czasem zwykłego boiskowego cwaniactwa. Z meczu na mecz powinno to wyglądać coraz lepiej, musimy się tylko zgrać.

W tamtym sezonie utarliście nosa najlepszym w Pucharze Polski, więc po awansie raczej tremy nie było.
Różnicy pod względem presji specjalnej nie zauważam, choć w I lidze miałem mały staż. Zawsze każdy chciał grać na tym poziomie i ta cała otoczka jest dodatkowym bodźcem motywującym. Ja się czuję tutaj bardzo dobrze.

W okręgówce nie było tak fajnie, co?
Jeździliśmy na mecze za własne pieniądze, żeby tylko pograć. Pięknych i przyjemnych chwil też nie brakowało, np. awans z V do IV ligi, albo z IV do III.

A jak było z transferem do Podbeskidzia? Grając przez pół roku w Pińczowie dostawał pan telefony, że chce pana lepszy klub czy wszystko rozegrało się dopiero w wakacje?
Ł»adnych sygnałów w trakcie sezonu nie było, ale później pojechałem na sparing do drugiej drużyny, bodaj na starcie z Rekordem Bielsko-Biała. Można to nazwać meczem testowo-sparingowym, po którym… odesłano mnie do domu. Powiedzieli mi, że zadzwonią, ale myślałem, że to będzie taki klasyczny numer (śmiech). W sobotę wróciłem do domu, a w niedzielę dostałem już telefon, żeby pojawić się na poniedziałkowym treningu. Po tygodniu zajęć u trenera Marcina Brosza zaproponowano mi kontrakt. W tym wspomnianym sparingu udało nam się wygrać 1:0 po mojej bramce, więc w Podbeskidziu przekonali się do mnie. Nastawiałem się, że będzie ciężko, bo w klubie byli Piotr Rocki i Piotr Bagnicki. Zakładałem, że przy takich konkurentach trafię do drugiej drużyny, ale klubowi nie szło i dostałem swoją szansę. Broniliśmy się przed spadkiem, ale jakoś się udało. W następnym sezonie awansowaliśmy, więc można powiedzieć, że przeżyłem dwie skrajne sytuacje.

Można odnieść wrażenie, że jest pan niepoprawnym optymistą, któremu jakimś cudem wszystko układa się po myśli. Już przed startem sezonu napisaliśmy na Weszło, że „american dream” to właściwe określenie dla pana historii. Oczywiście zachowując proporcje.
Może to jeszcze nie „american dream”, ale miałem dużo szczęścia. Postawiłem wszystko na jedna kartę, zaryzykowałem, rzuciłem pracę i pojechałem do Pińczowa. Do ostatniego kroku namówił mnie trener Robert Podoliński, który prowadził mnie w niższych klasach rozgrywkowych. W Koronie Góra Kalwaria awansowaliśmy razem z V do IV ligi. Później szkoleniowiec pracował w Pińczowie i wtedy zapytał mnie, czy nie mam ochoty spróbować się na wyższym poziomie. Czułem, że to była w sumie ostatnia szansa i poradziłem sobie. Po pół roku okazało się, że w I lidze też dam radę. Mam nadzieję, że podobnie będzie w Ekstraklasie. Na razie nasz wspólny cel to utrzymanie. Potem pora na podniesienie poprzeczki. Może czołówka tabeli? (śmiech)

Rozmawiał FILIP KAPICA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama