„Super Express” sypnął dziś takim materiałem, że na Legii wielkie poruszenie. I nie tylko na Legii, ale też na Wiertniczej, gdzie mieści się siedziba ITI oraz… agencja towarzyska – znaczy się, burdel. Można więc rzec, że pod nosem Mariusza Waltera czterech legionistów poszło sobie podymać. Dla tabloidu taki materiał to skarb. Gdyby „The Sun” miał zdjęcie czterech zawodników Manchesteru United wychodzących z burdelu, to huczałoby na całym świecie. „SE” swoimi fotkami błysnął w skali krajowej.
Jeżeli wierzyć stronie internetowej agencji z Wilanowa, legioniści wybrali najlepszą ofertę w stolicy. – Godzina w naszej agencji kosztuje 350 złotych – informuje reportera „Super Expressu” miły damski głos. Pani nie chce jednak zdradzać, co wchodzi w cenę usługi za 350 zł. Zachwala jednak bogaty asortyment, jaki czeka chętnych, którzy zechcą skorzystać z oferty. – Codziennie do dyspozycji panów mamy od 20 do 26 dziewczyn – reklamuje nasza rozmówczyni.
Oczywiście, jest druga strona medalu. Temat – legioniści w burdelu. Pytanie – no i co z tego? No właśnie, co z tego? Ci akurat chyba są kawalerami. A jeśli w ogóle nie mają aktualnie dziewczyn, to oczywiście mogli zdać się na samogwałt, ale wybrali inne rozwiązanie. Prostytucja jest stara jak świat, bo i zapotrzebowanie na takie usługi nie przemija. Chłopaki dali w długą, po wygranym meczu ze Spartakiem, po którym na głowę zarobili ponad 100 tysięcy złotych. Chwali się, że poszli razem (w czwórkę), a nie każdy osobno. Chadzają tak zawodnicy wszystkich klubów – np. na Śląsku w modzie lokal Queens w Gliwicach – tylko ich szczęście polega na tym, że nikt im nie robi zdjęć. Legionistom akurat zrobiono. Dobrze się prezentowali – w identycznych koszulach. Widać, że prosto z lotniska, aż do białego rana.
Jak ktoś się chce oburzać, to niech się oburza. Nam ulżyło, że jeden z zawodników zamiast pstrykać sobie sweet zdjęcia w kiblu i wrzucać do internetu, zaczął chodzić na dziewczyny. To może mieć całkiem duży związek z tym, że i na boisku zmężniał.
Podsumowując – drodzy panowie, grajcie zawsze jak ze Spartakiem, a możecie w burdelu zamieszkać. Nikt nie wymaga od was, że będziecie przyzwoitymi ludźmi. Wystarczy, że staniecie się przyzwoitymi piłkarzami.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Eee… Dzisiaj nic poza jazdą obowiązkową.
POLSKA THE TIMES
Najciekawszy jest chyba wywiad z Radosławem Majewskim, głównie na temat reprezentacji Polski. Radek mówi tak…
Mogę więc jasno powiedzieć: Trenerze, zmieniłem się. Wydoroślałem, nie piję, nie palę, nie biorę narkotyków. Jest w Anglii sam i jakoś sobie radzę. Wszystko to jest dowodem na to, że idę w stronę profesjonalizmu. Staram się grać jak najlepiej i ciężko pracuję na swoją szansę w kadrze.
Z tymi narkotykami to zabrzmiało nieszczęśliwie – zupełnie jakby chłopak się przyznawał, że kiedyś brał, a chcemy wierzyć, że jednak nie. W każdym razie naszym zdaniem problem jest zupełnie gdzie indziej: Majewski był bliżej kadry, kiedy nie stronił od alkoholu (chociaż pijakiem go nie nazywajmy, nie obrażajmy pijaków), ale za to strzelał gole i notował asysty. To oczywiście dobrze, że Radek staje się profesjonalistą, ale niestety w kadrze grać nie może z jednego powodu – kiedyś co tydzień pisało się o jego udanych występach w Nottingham Forest, a teraz? Teraz cisza. Zacznij więc chłopaku grać tak, żeby w ogóle dyskusja o kadrze miała sens. Na razie nie ma – nie dlatego, że kiedyś dałeś się złapać na piciu, ale dlatego, że sportowo poszedłeś nie w tę stronę.
Natomiast podoba nam się następny cytat z Majewskiego:
Nie mam pretensji o ich lepszą jakość piłkarską, ale wydaje mi się, że proces naturalizacji powinien przebiegać trochę inaczej. Dla mnie to dziwne, że w naszej reprezentacji może zagrać tak naprawdę każdy. Każdy, kto ma choćby niewielki związek z Polską. Nie może być tak, że nagle ktoś się obudzi, bo miał babcię czy dziadka Polaka i teraz chce grać w reprezentacji Polski. Nie powinno być tak, że przyjedzie do Polski 700 Peruwiańczyków, 400 powie, że ma polskie korzenie, a 300 będzie chciało grać w naszej reprezentacji. A podstawą do tej gry będzie kwitek z pralni czy paragon ze sklepu, z których wynika, że dziadek lub babcia robili zakupy kilkadziesiąt lat temu.
GAZETA WYBORCZA
Dwa ciekawe, niestandardowe materiały. Fragment pierwszego:
Po zakończeniu ubiegłego sezonu Ekstraklasa SA odtrąbiła ponad 60-procentowy wzrost liczby widzów na stadionach (średnia urosła do 8406 na mecz), nie dodając jednak, że w jeszcze wcześniejszych rozgrywkach połowa klubów grała tak: Wisła i Cracovia po pół sezonu najpierw w Sosnowcu, później – w Krakowie, ale na Hutniku; Lech Poznań pół rundy we Wronkach, później – u siebie, ale na placu budowy; Legia cały sezon na placu budowy; Zagłębie Lubin cały sezon na placu budowy; Piast Gliwice pół sezonu w Wodzisławiu; Arka Gdynia pół sezonu na Narodowym Stadionie Rugby.
Chełpienie się znacznym wzrostem frekwencji, zapominawszy o szczególnych okolicznościach, spowodowało, że dziś – kiedy kilka stadionów jeszcze powiększyło swoje pojemności – tym trudniej zrozumieć, dlaczego nie tylko nie ma kolejnych skoków, ale wielkości wręcz spadają. Liga – uzbrojona w nowego sponsora (T. Mobile), sprzedana medialnie platformom, które mają w sumie ponad 5 mln abonentów (Canal+, Polsat, Eurosport 2), rozgrywana na coraz większej liczbie nowoczesnych stadionów – miała być przecież produktem superatrakcyjnym. Mecze miały przyciągać tłumy.
Tymczasem po czterech kolejkach sezonu 2011/12 przeciętna na trybunach wynosi 7941 osób, a więc jest mniejsza od ubiegłorocznej. Jeśli chodzi o liczby bezwzględne, kompromitacją była zwłaszcza inauguracyjna kolejka, która skłoniła do przyjścia na stadiony – fakt, że akurat jedne z mniejszych – zaledwie 35 923 kibiców. Niewiele mniej ludzi przyszło na rekordowy mecz z poprzednich rozgrywek (Lech – Legia Warszawa).
I fragment drugiego:
Obejrzałem jeszcze raz mecz z APOEL-em, 125. drużyną rankingu UEFA. Poza akcją bramkową skrzydłowy Wisły przeprowadził w Krakowie cztery rajdy, w tym jeden udany, czyli niezakończony stratą. Do przodu podawał z… 18-procentową skutecznością. Tragicznie wyglądało to zwłaszcza w drugiej połowie, gdy ani razu jego zagranie nie dotarło do kolegi z zespołu (na osiem prób). Lepiej wychodziły mu podania do tyłu (80 proc.), ale w sumie (42 proc.) żaden z zawodnik mistrzów Polski nie zagrywał równie niedokładnie. W dodatku 22 z 38 kontaktów Małeckiego z piłką kończyło się stratą.
(…)
W rewanżu z podaniami było tylko ciut lepiej (52 proc. skuteczności, gorzej zagrywał tylko Junior Diaz), ale znów miał problemy z zagrywaniem do przodu (36 proc.). W dodatku na Cyprze Małecki nie przeprowadził ani jednego rajdu. Strzelał trzy razy, raz celnie. Z Meksykiem i Niemcami będzie mu jeszcze trudniej niż w meczach z APOEL-em.
Tu krótki komentarz z naszej strony. Małecki oczywiście z APOEL-em zagrał fatalnie, ale… zagrał. To go różni od wielu piłkarzy Wisły, którzy na boisku tylko byli. Patryk zanotował mnóstwo strat nie tylko z powodu swojej słabej dyspozycji, ale także dlatego, że nikt nie starał się mu pomóc. Stał się ofiarą własnej – hmm… – nadgorliwości. Inni piłkarze człapali sobie w swoich sektorach boiska, a on biegał. Zazwyczaj bez sensu, ale biegał. Dlatego to właśnie jego złe zagrania były aż tak widoczne. A strat zanotował aż tyle także dlatego, że nikt – absolutnie nikt – nie wspierał go w tych sporadycznych atakach. Kiedy skrzydłowy do najbliższego partnera ma 40 metrów, to co może zrobić? Pójść na przebój. I stracić.
FAKT
Jak w „PS” – też nic, ponad to, co zawsze.
SPORT
Zapomnijmy.




