Tyran, kat, wuefista. Różnie go nazywano. Kilka lat temu pojechał na staż trenerski do Arsenalu Londyn i po powrocie, jeden z niemieckich dziennikarzy zapytał: Czego się pan nauczył od Arsene’a Wengera? Odpowiedź była krótka, z charakterystycznym dla niego nadęciem: – Niczego. Oczywiście, to lekka bufonada, ale w Niemczech takie wypowiedzi nikogo już nie dziwią, nie szokują. W końcu to trener w stylu retro. Reprezentant starej szkoły niemieckiej. Piłkarze często mówią na niego Saddam, ale naprawdę nazywa się Magath. Felix Magath.
Rok 2008, okolice Berna, Szwajcaria. Piłkarze Wolfsburga schodzą do hotelu po ciężkim treningu. Magath przed rozejściem się do pokojów oznajmia, że popołudniowe zajęcia zostają odwołane. To ma być nagroda za wykonaną przez nich pracę. Co więcej, zaprasza wszystkich na kawę i ciastko do lokalnej kawiarni, a zbiórkę wyznacza przy pobliskiej kolejce górskiej. Nastroje w drużynie są wyjątkowo dobre. Wydaje się, że ten Magath to jednak całkiem w porządku facet. Z ludzkimi odruchami. I kiedy już wszyscy się zebrali w wyznaczonym miejscu, o wyznaczonej porze, okazało się, że na górę, na tę kawę i ciastko, wcale nie pojadą kolejką. Nie pojadą też autokarem, ani nawet rowerem. – Panowie, biegniemy – tak brzmiała komenda trenera według relacji Bilda. I pobiegli, 2363 metry w górę. Do końca nie dotrwał tylko brazylijski napastnik Grafite, który padł kilkaset metrów przed metą. Reszta drużyny dotarła pod drzwi kawiarni w dwie i pół godziny, ale – o dziwo – nikt już nie miał ochoty ani na kawę, ani nawet na ciastko.
Cały Magath. Ta anegdota często jest przytaczana przez niemieckie media, bo dobrze oddaje jego charakter i metody treningowe. Facet ma obsesję na punkcie dwóch rzeczy: kondycji i taktyki. Kiedy pracował w Stuttgarcie normą było, że piłkarze VFB trenowali po trzy razy dziennie, a zaczynali od długich przebieżek w godzinach wczesno-porannych. Kazał im nawet pisać wypracowania, bądź krótkie eseje, w których mieli przedstawić swoje ambicje i cele na najbliższy sezon. No i dyscyplina. Magath przykłada do niej ogromną wagę. W klubie, gdzie jest trenerem nawet sprzątaczka ma tańczyć, tak jak on jej zagra. Niektórzy mówią, że ma to po ojcu – Portorykańczyku, który służył w amerykańskiej armi. Być może. W końcu były piłkarz Schalke, a obecnie Bayernu Monachium – Rafinha, po dwóch zgrupowaniach z Magathem powiedział, że dopiero teraz czuje się fizycznie przygotowany… do służby w brazylijskim wojsku.
W podobnym tonie wypowiadał się inny jego były zawodnik – Jan-Aage Fjortoft: „Nie wiem czy Magath uratowałby Titanica. Ale wiem, że ocaleni byliby w doskonałej kondycji fizycznej.” Ł»artów na jego temat nie brakuje, choć oczywiście nie są one bezpodstawne. Wystarczy spojrzeć na bazę treningową Wolfsburga i jego autorskie pomysły. Podczas pierwszej kadencji „Saddama” w klubie Volkswagena, na jego życzenie, usypano specjalny pagórek, który jest nazywany Mount Magath lub Der Hügel der Leiden (góra cierpienia). A wygląda on tak:
Pewnie na Danielu Kokosińskiem te kilka schodków nie zrobi wrażenia. On nawet w Arkadii pokonuje trudniejsze odcinki. Ale na innych robi. Kiedy Magath w marcu tego roku, po raz drugi został trenerem Wolfsburga, od razu zagonił piłkarzy do swojego „małpiego gaju”. – To dobra zabawa, odskocznia od zajęć. Poza tym zespół fatalnie wygląda pod względem fizycznym. Nie sądziłem, że można dopuścić do takich zaniedbań – nie szczędził uszczypliwości pod adresem swojego poprzednika, Steve’a McClarena. Okej, ale „Mount Magath” usypano tylko w Wolfsburgu, więc pewnie zastanawiacie się, jak Felix radził sobie w innych klubach, już bez swojego pagórka. Ano na przykład tak:
Trzeba też podkreślić, że jego podopieczni wcale nie skaczą z radości na hasło “trening z piłkami”. Tu również jest haczyk, bo Magath uwielbia zajęcia z piłkami, ale lekarskimi. Siła i kondycja przede wszystkim. Trochę jak u Lenczyka. Nic więc dziwnego, że Niemcy często zamiast Felix, mówią na niego „Quälix” (od die Quäl – męka, męczyć).
Gdyby jednak sama siła i kondycja wystarczyły do zdobycia trzech tytułów mistrza Niemiec, to dzisiaj wykłady w „kuleszówce” prowadziłby Robert Burneika. A to tylko fundament pracy Magatha, który ma jeszcze jedną obsesję. Jest nią taktyka. Wiąże się z tym zresztą ciekawa historia, bo jego inspiracją, swoistym punktem wyjścia, dla przemyśleń taktycznych są – i tu uwaga – szachy.
Zaczęło się w 1978 roku. Magath grał wówczas w HSV Hamburg, ale zdiagnozowano u niego żółtaczkę i sporo czasu spędził w szpitalu. Leżąc przez kilka tygodni w łóżku, z nudów obserwował w telewizji pojedynek o szachowe mistrzostwo świata pomiędzy Anatolijem Karpowem i Wiktorem Korchnoiem. Pikanterii tej potyczce dodawał fakt, że Korchnoi dwa lata wcześniej uciekł ze Związku Radzieckiego, a Karpow był postrzegany, jako lojalny obywatel ZSRR. Idealne tło dla takiej rozgrywki w czasach zimnej wojny. Niemieckie media żyły tym pojedynkiem. Ł»ył nim też Magath.
Jego fascynacja rosła z każdym ruchem na szachownicy. Po wyjściu ze szpitala od razu zapisał się do klubu szachowego Hamburg 1830. Mało tego, zaczął nawet chodzić na prywatne lekcje do znakomitego trenera Gisberta Jacoby’ego i regularnie trenował przez dwanaście miesięcy. Jego entuzjazm wygasł dopiero w momencie, gdy ograł go syn Gisberta, 5-letni Florian Jacoby. Po prostu się obraził, wziął manatki i więcej nie przyszedł. Porażka z przedszkolakiem dla 43-krotnego reprezentanta Niemiec była nie do przełknięcia. Ale miłość do szachów pozostała do dzisiaj.
– Jest mnóstwo podobieństw pomiędzy piłką nożną i szachami. W obu grach kluczem do sukcesu jest opanowanie środka pola – podzielił się swoją mądrością na łamach „Der Spiegel”. Co ciekawe, niektórzy dziennikarze w Niemczech naprawdę uważają go za taktycznego guru, tylko dlatego, że potrafi grać w szachy! Mało kogo obchodzi, że Felix Magath owszem grać potrafi, ale z pewnością nie jest wybitnym szachistą. Raczej mocno przeciętnym. Zresztą, dwadzieścia dziewięć lat po porażce z przedszkolakiem, Magath został upokorzony po raz drugi, przegrywając z niemieckim arcymistrzem Uwe Boenschem. Z tym, że Boensch grał z zasłoniętymi oczami. Wcześniej, w 1985 roku, stoczył swój prawdopodobnie najbardziej prestiżowy pojedynek z samym Garrim Kasparowem. Oczywiście przegrał, ale na zdjęciu z mistrzem został uwieczniony.
Kiedy zaczynał swoją karierę trenerską wielu brało go za choleryka, który nadaje się tylko do tarcia chrzanu ratowania słabszych klubów przed spadkiem z Bundesligi. Bieganie po górach, gimnastyka, sporo zajęć z piłkami lekarskimi – te wszystkie anachroniczne metody wzbudzały raczej salwy śmiechu, niż podziw. Brano go za faceta, który mentalnie żyje jeszcze w epoce Ericha Honeckera. Trochę jak w filmie „Good bye, Lenin!”, w którym syn tworzy dla swojej matki, zagorzałej komunistki, iluzje dawnego NRD, bo ta w 1989 roku zapadła w śpiączkę i przespała upadek muru. Felix również sprawiał wrażenie gościa, który przespał ten historyczny moment.
Punktem zwrotnym w jego karierze był dopiero Stuttgart. Tam nastąpiła zmiana postrzegania jego osoby, ludzie nabrali większego szacunku do niego oraz do jego metod treningowych. On sam również przeszedł metamorfozę, choć trudno powiedzieć, co tak naprawdę go zmieniło. Może pierwsze spotkanie z ojcem, w Portoryko, kiedy miał już 46 lat. Jedno jest pewne, w Stuttgarcie, gdzie objął stanowisko trenera w 2001 roku, w końcu mu się udało, w końcu było widać pozytywne efekty jego pracy. Oczywiście dalej był tyranem na treningach, ale umiał też dotrzeć do piłkarzy, stworzyć zespół i dobrać do niego odpowiednią taktykę. Postawił na młodych piłkarzy, takich jak: Hleb, Kuranyi, Tiffert czy Hinkel. Zdobył wicemistrzostwo Niemiec, awansował do Ligi Mistrzów. Grali ładną piłkę, jego reputacja rosła, karuzela zaczynała się kręcić. W końcu zgłosił się po niego Bayern i Magath znalazł się na świeczniku.
Sukcesów nie można mu odmówić. W Monachium wytrzymał ciśnienie i poprowadził klub do dwóch tytułów mistrza kraju, dwukrotnie sięgnął też po krajowy puchar. Kapitalną pracę wykonał w Wolfsburgu, który w drodze po mistrzostwo rozjeżdżał rywali w nie gorszym stylu, niż ostatnio robiła to Borussia Dortmund. Inna sprawa, że w żadnym klubie nie pracował dłużej, niż trzy lata. To symptomatyczne. Wiadomo, ciężki charakter i jeszcze cięższe treningi, co na dłuższą metę może irytować rozkapryszonych zawodników. W dodatku Magath chce kontrolować wszystko. Od transferów po kolor papieru toaletowego w ubikacji. W Wolfsburgu mu na to pozwalają. Tam nie funkcjonuje jako trener, lecz jako Geschäftsführer (dyrektor zarządzający). Inaczej było w Schalke, gdzie „Saddam” wyraźnie się potknął.
Po półtora roku pracy w Gelsenkirchen wszyscy mieli go już dosyć. Zamiast zbudować potęgę, stworzył tam tanią komiwojażerkę. Zdewaluował ten zespół. Przez osiemnaście miesięcy szalał na rynku transferowym, kupując – uwaga – trzydziestu ośmiu piłkarzy! Kolejnych trzydziestu sprzedał, bo trzeba było jakoś zbilansować budżet. Od początku do końca jego kadencji ostali się tylko: Manuel Neuer, Jefferson Farfan, Christian Pander i Benedikt Hoewedes. Czterech zawodników! W zamian brał okruchy, które spadały z niemieckiego stołu, bo tak niestety trzeba nazwać 30-letniego Angelosa Charisteasa czy 32-letniego Aliego Karimi. „Magath jest niczym reżyser teatralny, który drwi z publiczności angażując do swojego przedstawienia coraz bardziej groteskowe postacie. Problem w tym, że publiczność tego nie kupi” – podsumował jego zakupy Sueddeutsche Zeitung.
I nie kupiła. Bild drukował listy czytelników, spośród których naszą uwagę przykuł jeden: „Chciałem kupić mojemu synowi koszulkę Schalke z nazwiskiem któregoś z naszych piłkarzy. Ale nie kupiłem, bo nie wiedziałem czy za dwa tygodnie ten zawodnik będzie jeszcze w klubie”. Jego dymisję przyjęto więc z ulgą. W Gelsenkirchen nikt już nie mógł na niego patrzeć. Nie pomogły nawet dobre występy w Lidze Mistrzów. Magath wrócił więc do Wolfsburga. Na swój pagórek. Pytanie tylko czy zostanie tam dłużej, niż trzy lata? Raczej w to wątpimy. Nie z takim podejściem, nie z takimi metodami i nie w tych czasach. Prędzej zwolnią go piłkarze, a prezes będzie mógł mu powiedzieć na pożegnanie: Szach i mat, Felix.
***
W internecie natknęliśmy się na głupkowatą grę z Magathem w roli głównej. Polega ona na rzucaniu piłkami lekarskimi w piłkarzy Schalke, którzy padają ze zmęczenia. W roli miotacza oczywiście nasz bohater, „Quälix”. Co tu dużo mówić – z jednej strony gra jest idiotyczna, ale z drugiej należy docenić pomysł i wykonanie. Z dużą dozą humoru. Znajdziecie ją pod tym adresem: https://quaelomat.de
JAKUB POLKOWSKI



