Klub nie płaci, piłkarz idzie do PZPN, sprawę wygrywa… Kto zarabia? Tylko związek!

redakcja

Autor:redakcja

03 sierpnia 2011, 00:30 • 7 min czytania

Byli piłkarze Odry Wodzisław, GKP Gorzów czy KSZO Ostrowiec domagają się wypłaty zaległych pensji. Sprzed ponad roku. Pozgłaszali się do PZPN, wygrali tam swoje sprawy z klubami, więc wszystko jest jasne – pieniądze muszą otrzymać. Szkopuł jednak w tym, że… wcale nie muszą. Wszystkie trzy kluby są dziś w poważnych tarapatach, ledwo wiążą koniec z końcem i lada moment mogą zniknąć z piłkarskiej mapy.
Wszystko jest jasne i klarowne. Klub jest winien piłkarzowi kasę, więc ten idzie do PZPN. Związek po długim czasie przyznaje mu rację. Piłkarz wygrywa więc sprawę. Wszystko jest udokumentowane, wypisane czarno na białym. Na papierze. Na papierze, który część z nich może najzwyczajniej wsadzić sobie w dupę.

Reklama

Paweł Magdoń przychodził do Odry Wodzisław półtora roku temu, gdy ta jeszcze była w Ekstraklasie. Zawodnik porozmawiał z kolegami, którzy grali tam już jesienią i wszyscy mieli świetną opinię. – Klub chyba nigdy nie był w tak dobrej kondycji finansowej – mówili. Wszystkie pensje były przelewane na czas, żadnych większych opóźnień. Problemy zaczęły się wiosną, gdy Magdoń podpisał już kontrakt.

– Chciałbym otrzymać pieniądze, które należą mi się za trzy miesiące gry w Wodzisławiu. Tym bardziej, że jednej wypłaty się zrzekłem. Prezes Kozielski obiecał mi, że nawet jak z Odrą będzie źle, on wszystko mi wypłaci. Dał słowo. Do dziś nie dostałem od niego ani grosza – opowiada Magdoń. – Kolejnym problemem jest to, że w Odrze z nikim nie można o tym porozmawiać. Słyszałem, że możemy próbować dalej walczyć o te pieniądze, ale powoli przestaję widzieć sens.

Reklama

Bartłomiej Chwalibogowski, kolejny były piłkarz Odry, który też wygrał sprawę w PZPN, nie ma już złudzeń. – Przestałem wierzyć, że otrzymam jakiekolwiek pieniądze. Klub upadł. Tam już nawet nikt nie odbiera faksów czy telefonów – przyznaje. W podobnej sytuacji, jak on czy Magdoń, jest wielu byłych zawodników z Wodzisławia. Choćby Chmiest, Kolendowicz, Kowalczyk, Piechniak, Pielorz, Woś…

Problem jest jednak głębszy. Niektórzy z nich podpisali swego czasu z Odrą porozumienia. Porozumienia na bazie, których zrzekli się części zaległych pieniędzy, a klub zobowiązał się na papierze do wypłaty konkretnych kwot. Porozumienia przesłano natychmiast do PZPN, bo były gwarantem tego, że klub spłaci zaległości i przy okazji otrzyma licencję na kolejny sezon. Licencję oczywiście przyznano, a pieniądze? – Jak ich nie było, tak nadal nie ma. Większość z nas nie dostała ani jednej raty z tych niby porozumień – irytuje się jeden z piłkarzy.

Prawdę mówiąc, trudno się jednak dziwić… Od momentu, kiedy klub przestaje płacić do chwili, gdy zawodnik wygrywa sprawę, mija szmat czasu. Niekiedy pół roku, niekiedy rok albo i w niektórych przypadkach nawet dwa. – Jeśli klub nie płaci piłkarzowi, to dopiero po upływie trzech miesięcy może on złożyć w klubie wezwanie do zapłaty. Na uregulowanie zaległości klub ma 30 dni i jeśli w tym czasie tego nie zrobi, zawodnik wysyła pismo do PZPN. Następnie PZPN informuje klub o zaistniałej sytuacji i jeśli on w żaden sposób nie zareaguje, wreszcie coś zaczyna się dziać. Zanim sprawa trafi na wokandę, to niekiedy mija nawet siedem miesięcy – mówi Paweł Drumlak, prezes Stowarzyszenia Piłkarzy profesjonalnych i Amatorów. Trochę zagmatwane, nie? Ale to nie koniec.

– Po różnych posiedzeniach i spotkaniach PZPN dokonuje szczegółowego opisu sprawy. Mijają kolejne dwa miesiące. Wciąż piłkarz nie ma jednak możliwości ściągnięcia z automatu pieniędzy, które winien jest klub. Zawodnik, na bazie posiadanych już dokumentów, musi więc wystąpić do Sądu Powszechnego o nadanie klauzuli wykonalności. W Ekstraklasie te pieniądze można ściągnąć, bo są chociażby wpływy z Canal Plus, ale w pierwszej lidze jest znacznie ciężej. Tam kluby zarządzane są nieudolnie – uważa Drumlak.

Kolejny, do niedawna pierwszoligowy, przykład to KSZO Ostrowiec. – Są mi winni ponad dwadzieścia tysięcy złotych. Zresztą, nie tylko mnie. Chodzi o jakieś trzy, cztery pensje. Nie licząc premii, oczywiście – mówi anonimowo jeden z byłych piłkarzy. Nazwiska nie zdradza, bo nie chce się narazić. Wciąż ma bowiem nadzieję, że odzyska kasę od byłego pracodawcy. On jeszcze naiwnie wierzy. – Jak sprawa się rozwiąże, to opowiem o wszystkim. O tych ludziach, co robili przekręty, którzy niszczyli tam futbol. Z nazwiskami – obiecuje.

Idziemy dalej. GKP Gorzów. Tak samo. Około dziesięciu piłkarzy nie otrzymało zaległych pieniędzy. Trenerowi Adamowi Topolskiemu działacze winni są 20 tysięcy złotych bez odsetek. Jego synowi, Davidowi, niewiele mniej. – GKP się rozwaliło. Dziś nie wiadomo nawet, do kogo po te pieniądze się zgłosić – mówi Topolski senior. – Myślę, że w tej sprawie będzie trzeba odezwać się do prezesa Komisarka. Skoro ktoś narobił w klubie długów, to powinien za nie teraz odpowiedzieć.

Co ciekawe, trener interweniował w tej sprawie w PZPN już rok temu. Otwarcie mówił o problemach klubu, o zaległościach wobec byłych i obecnych pracowników. Na nikim to nie zrobiło wrażenia. GKP otrzymało licencję na grę w pierwszej lidze. Dziś wiadomo, że nie tylko nie było w stanie uregulować finansowych zobowiązań, ale i nawet dokończyć rozgrywek.

Tutaj pytanie nasuwa się samo – jakim cudem niektóre kluby otrzymują licencję na grę w pierwszej lidze, skoro wskutek problemów finansowych ogłaszają upadłość albo po zakończeniu sezonu, albo nawet w trakcie?

– Jeśli w klubie coś idzie nie po myśli, można ogłosić upadłość. Ot tak, z miejsca. Nikt nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności – mówi Drumlak.

– Jeżeli klub zostanie w strukturze PZPN, to będzie podlegał działaniom organów dyscyplinarnych. Prędzej czy później można by odzyskać więc jakieś pieniądze. Jeżeli ogłasza się upadłość i następuje wycofanie członkostwa, to nie mamy żadnych narzędzi do ściągnięcia jakichkolwiek funduszy – nie ukrywa Wojciech Jugo, Przewodniczący Wydziału Gier. – Zawsze pozostają jeszcze sądy – szybko dodaje.

Sposób walki o pieniądze, które nie zostały wypłacone pracownikom, budzi uśmiech politowania. Pomijamy już te długotrwałe, zawiłe procedury, przez które sprawy ciągną się miesiącami (latami?). Są piłkarze, którzy wykonują swój zawód, nie otrzymują pieniędzy przez długi czas. Niektórzy ledwo wiążą więc koniec z końcem, pożyczają kasę od przyjaciół i znajomych, a żeby odzyskać to, co klub jest winien, muszą… znów się zapożyczyć.

Zawodnik, zgłaszający się z tego typu sprawą, musi przelać na konto PZPN sześć procent kwoty, o którą walczy. Jeśli rozstrzygnięcie jest pozytywne (w tym kraju nie jest to równoznaczne z tym, że piłkarz rzeczywiście odzyska zaległości), pieniądze zostają w piłkarskiej centrali. Jeśli nie, wracają do zawodnika. Do tego dochodzą usługi prawnicze. – Faktycznie, trochę się na tym traci – przyznaje Chwalibogowski. – Zgłoszenie się do PZPN to często jedyne wyjście. Gdybym liczył tylko na to, że działacze klubu sami zwrócą te pieniądze, to nigdy bym się nie doczekał.

Choć zainwestował własne fundusze, zgłosił się do PZPN i sprawę wygrał, niczego to jeszcze nie oznacza…

Policzmy hipotetycznie… Na przykład 20 piłkarzy chce odzyskać łącznie 600 000 złotych (średnio – każdy po sześć wypłat, po pięć tysięcy złotych każda). Muszą więc razem zostawić w PZPN 36 tysięcy złotych, by… wygrać sprawę i nie dostać nic, za to stracić 36 tysięcy. Absurd? Oczywiście.

Inny problem jest taki, że zdarzają się przypadki, że władze klubu celowo grają na czas. Na rozprawy, wyznaczane przez PZPN, po prostu się nie zgłaszają. Tłumaczą się dennymi pismami. Opowiada o tym trener Topolski, który do dnia dzisiejszego nie otrzymał… świadectwa pracy z GKP.

Aż boimy się zajrzeć do drugiej ligi. Tam jest znacznie gorzej. Co drugi klub nie płaci, w ogóle nie powinien zostać dopuszczony do rozgrywek. Ale to chyba już takie realia… Nas najbardziej zaciekawił przypadek Tura Turek. Tam wielu zawodników nie otrzymało wypłat za pięć miesięcy gry. Od głowy około 18 tysięcy złotych. Ale to nie koniec.

– W Turku żerują na tym, że biorą piłkarzy z łódzkiej SMS i ich ogrywają. Co chwilę sięgają po nową serię. Młodzi zawodnicy trenują więc w Łodzi, a do Turku jeżdżą tylko na mecze ligowe. Natomiast tym, którzy mają normalne kontrakty z klubem nie płaci się. Spójrzcie sobie, jaką rewolucję tam teraz zrobili. Ilu piłkarzy odeszło, a ilu przyszło i skąd – sugeruje Topolski.

Zaglądamy więc na oficjalną stronę Tura Turek. Wchodzimy w dział „transfery” i patrzymy. Odeszło szesnastu piłkarzy, przybyło trzynastu. Liczymy tych, którzy ostatnio lub trochę wcześniej grali w łódzkiej SMS. Jeden, dwóch, trzech… Dwunastu. Spośród trzynastu zawodników, którzy trafili latem do Turku, tylko jeden nie miał nic wspólnego z SMS. Ale też jest z Łodzi. – Jak to możliwe, że w PZPN tego nie zauważają? – pyta były trener GKP.

– Może ze względu na Janusza Matusiaka (wiceprezes PZPN, blisko związany z SMS)? – pytamy.
– Nie chcę tego mówić oficjalnie. W PZPN każdy chce wygodnie żyć. Dlatego piłka w tym kraju jest po prostu chora – tłumaczy Topolski senior. I opowiada o synu Davidzie. Ten wybitnym piłkarzem nie był i nie będzie, ale kiedyś trochę pograł w Lechu. Ostatnio nie płacili mu ani w Gorzowie, ani w Turku. Przerwał więc karierę. Poszedł na studia.

PIOTR TOMASIK

Najnowsze

Piłka nożna

Piłkarz Milanu zdementował plotki o relacji z gwiazdą kina. „Skończcie z tym!”

redakcja
0
Piłkarz Milanu zdementował plotki o relacji z gwiazdą kina. „Skończcie z tym!”
Niemcy

Hajto namawiał Niemców do zatrudnienia Papszuna. „Tłumaczyłem trzy godziny”

Michał Kołkowski
7
Hajto namawiał Niemców do zatrudnienia Papszuna. „Tłumaczyłem trzy godziny”
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama