Bateria w jego telefonie jest wytrzymała, ale i tak musi ładować ją dwa razy dziennie. Szesnaście godzin na dobę spędza ze słuchawką przy uchu. Zdarza się, że śniadanie je w Mediolanie, obiad w Paryżu, a kolację w Londynie. Zapytany, czy ktoś lata samolotami więcej niż on, odpowiada ze śmiechem – piloci. Mourinho i Ronaldo nazywają go – „big brother”. Poznajcie gościa, który rozdaje karty w europejskim futbolu. Jorge Mendes. Menedżer piłkarski. Najpotężniejszy.
I to nie tylko naszym zdaniem. Przed kilkoma miesiącami podczas uroczystej gali w Dubaju otrzymał nagrodę dla agenta roku. Okazał się bezkonkurencyjny. Inni nominowani – Pallavicino, Thielen, Schlieper i Jansen byli tylko tłem. Mendes wciągnął całe towarzystwo nosem, po czym skromnie stwierdził: – Gestifute przeprowadziła najwięcej poważnych operacji w Europie, ale nie czuję się najlepszy. Niech inni oceniają naszą pracę.
Gestifute, czyli jego agencja, ciesząca się w Portugalii ogromnym szacunkiem. – Tacy ludzie jak Mendes przywracają wiarę w nasz kraj – czytamy na jednym z forów. W kraj i w futbol. Bo mówisz Portugalia, myślisz Ronaldo i Mourinho. Dalej – Nani, Fabio Coentrao. Ktoś jeszcze? Carvalho, Ferreira, Pepe, Bosingwa. O mniej istotnych, jak Petit czy Helder Postiga, wspomnimy przez grzeczność. Klientów Mendesa można wymieniać bez końca. – W przeszłości za Portugalczyków nigdy nie płacono powyżej piętnastu milionów euro. To się zmieniło. Jestem dumny, bo przyczyniłem się do tego wzrostu – podkreślił w jednym z nielicznych wywiadów, które udzielił.
Dziś jego stajnia to studnia bez dna. Nie dziwimy się, że nie pozwala sobie spać dłużej niż sześć godzin… Reprezentuje dwustu zawodników i ta liczba wciąż rośnie. Od niedawna zaczął dodatkowo werbować trampkarzy z Portugalii i Brazylii, z których zamierza zrobić gwiazdy przyszłości. Póki co drobne pieniądze przeznacza na zakup butów i porządnego sprzętu dla tych chłopców.
Niewykluczone, że nie zdają sobie nawet sprawy, pod jak szerokie skrzydła trafili. Dziś w piłce najwyższej klasy – ale takiej absolutnie najwyższej – panuje prosta zasada. Szukasz zatrudnienia, zgłoś się do Mendesa. Wie o tym Tomek Kuszczak i dlatego nie martwi się, że pójdzie do Maccabi Tel Awiw. O swoją przyszłość nie obawiał się też w 2002 roku bramkarz Realu Valladolid, Ricardo. Kompletny przeciętniak trafił do najbogatszego klubu świata, Manchesteru United. Przez trzy lata zagrał w jednym meczu, ale Sir Alex Ferguson się do Mendesa nie zraził, bo ten po kilkunastu miesiącach przyleciał z Cristiano Ronaldo. A jeszcze później z Nanim i Andersonem. Rysą na wizerunku agenta był tylko transfer Bebe. Parodia i mistrzostwo świata w jednym. Parodia, bo facet nie potrafi grać w piłkę. Mistrzostwo, bo trafił na Old Trafford za dziewięć milionów. Ile zgarnęło Gestifute? Ponoć 3,5 bańki.
I pomyśleć, że cała ta przygoda z menedżerką zaczęła się kilkanaście lat temu w… nightclubie w miejscowości Caminha. Tam do dyskoteki prowadzonej przez przyszłego agenta wybrał się 22-letni bramkarz Nuno Espirito Santo. Marzył o przejściu do FC Porto, ale Mendes wpadł na inny pomysł. Pomysł o nazwie – Deportivo La Coruna. Opłacił młodemu zawodnikowi wszystkie przeloty, posiłki i rachunki telefoniczne. Na początku prezes „Depor” był nieugięty. – Słuchaj, pogadać możemy, ale nie kupię od ciebie nikogo – stawiał sprawę jasno. Ale Portugalczyk nie odpuszczał. Wsiadał w samochód, jechał do La Corunii i czekał pod biurem Augusto Cesara Lendoiro cztery godziny tylko po to, aby wybić z nim kawę. Dopiął swego. W 1996 roku Nuno podpisał kontrakt z Deportivo. Podejście do Mendesa zmienił też sam Lendoiro. – Jorge jest bardzo pozytywnym człowiekiem. Trzyma się blisko piłkarzy i potrafi dla każdego znaleźć odpowiednie rozwiązanie, nie lekceważąc przy tym klubów. Tworzy w biznesie „trójkąty małżeńskie”. Ludzie związani z Atletico Madryt, do którego ściągnął Simao, dodają: – Nie jest typowym agentem. Jest pracowity, honorowy i zawsze szuka porozumienia między trzema stronami: piłkarzem, reprezentantem i klubem. – Musimy myśleć o najlepszej opcji na teraz i na później – tłumaczy Mendes. – Kiedy dziesięć lat temu załatwialiśmy zagraniczny kontrakt, każdemu to odpowiadało. Dziś jest zupełnie inaczej.
Transfer Nuno Espirito Santo był jednak tylko przetarciem otwierającym mu drzwi do rynku, w którym bez kontaktów ani rusz. Po sezonie 2002/03 sprawił, że do Deportivo dołączył Jorge Andrade, do Newcastle Hugo Viana, a do Regginy Carlos Humberto Paredes.
Chwilę później skumplował się z prezesem Porto, Pinto da Costą oraz Jose Mourinho. Dzięki temu, jak zarzucają mu złośliwi… przejął FC Porto. Potem część tej jego „ekipy” przeniosła się do Chelsea. Na czele z „The Special One”, który zrezygnował z usług innego agenta, Jorge Baideka.
Mówi się, że latem 2004 roku zarobił 65 milionów euro na prowizjach transferowych. Wystarczyło przekonać Abramowicza do Costinhi, Paulo Ferreiry, Tiago oraz Cecha. I Mourinho rzecz jasna. Dwa lata później dołączył do nich Hilario. – Nie uwierzył, kiedy do niego zadzwoniłem i powiedziałem, że przechodzi do Chelsea – chwalił się po latach Mendes. W przenosinach na Stamford Bridge pomógł również Jose Bosingwie, którego nawet formalnie nie reprezentował, a także Luizowi Felipe Scolariemu. Jemu „załatwił” też lukratywny kontrakt w Uzbekistanie. W lutym do Portugalczyka zgłosił się jeszcze Diego Maradona. Efekt – umowa z Al Wasl ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
I tak wygląda każdy jego dzień. Podróże, telefony, załatwianie, negocjowanie. Bez wytchnienia, bez urlopu. Sam przyznaje, że nie pamięta, kiedy miał dwa tygodnie wakacji. To minusy życia menedżera. A plusy? Standard życia, oczywiście.
La Finca de Pozuelo. Jedna z najbardziej ekskluzywnych dzielnic Madrytu. – Kto chce tu zamieszkać, musi spełnić określone wymagania. Nie można po prostu znaleźć oferty w gazecie, zadzwonić i obejrzeć domu. Najpierw trzeba przejść szczegółową rozmowę z właścicielami – mówi architekt, Joaquim Torres.
I po takiej dzielnicy Mendes wozi się Astonem Martinem, Porsche i Mercedesem. Oczywiście poza okiem kamer. Nie chce się lansować, choć mówi się, że kontroluje najważniejsze sportowe dzienniki Półwyspu Iberyjskiego. Tzn. prawie wszystkie, bo w zeszłym tygodniu poszła w Hiszpanii fama, że Portugalczyk podsłuchuje rozmowy dyrektora Barcelony, Andoniego Zubizarrety i innych agentów pracujących dla tego klubu. Cel – osłabić pozycję Barcy na rynku. – Nikogo nie szpieguję, pracuję dla wszystkich – tłumaczył się Mendes.
Ma rację czy kłamie? Ciężko powiedzieć. Jedno jest w pewne – w tej branży czasami cel uświęca środki. Ale… – Nigdy nie będę żałował, że przeżyłem tak wielką przygodę – powiedział jakiś czas temu. Były półprofesjonalny piłkarz, DJ, właściciel wypożyczalni wideo i nightclubu. Dziś bezkonkurencyjny „empresario”. I chyba prędko się to nie zmieni.
TOMASZ ĆWIÄ„KAŁA

