Walijskie tiki-taka zapowiada show. Swansea w Premier League!

redakcja

Autor:redakcja

31 maja 2011, 16:03 • 4 min czytania

Kilka dni po finale Ligi Mistrzów, Wembley ma kolejnych bohaterów. Walijskie Swansea, które pokonało w barażach Reading i w przyszłym sezonie zagra w Premier League. Gdyby dziesięć lat temu ktoś przewidział taki scenariusz, popatrzono by na niego z litością i zasugerowano pokój bez klamek. – Nie było nas nawet stać na opłacenie rachunku za prąd – stwierdził trener Brendan Rodgers.
To opowieść o kopciuszku, który nie bał się marzyć. O zespole, który ostatni raz najwyższą klasę rozgrywkową widział 28 lat temu. O piłkarzach, którzy wymieniają o dwieście podań więcej niż jakakolwiek inna drużyna w Championship. Gdy poniedziałkowy mecz z Reading (4:2) zbliżał się do końca, jeden z walijskich dziennikarzy napisał, że właśnie mamy do czynienia ze „Swanseloną”. Dobbie do Allena, Allen do Dobbiego. I za chwilę to samo. Powtórka. Nawet, jeśli od barcelońskiego „tiki-taka” dzielą ich lata świetlne, nawet jeśli sam Pedro kosztuje więcej niż cała kadra Swansea, to jedno trzeba im oddać: ci goście naprawdę pięknie kopią piłkę.

Walijskie tiki-taka zapowiada show. Swansea w Premier League!
Reklama


W hołdzie zmarłym

Pod ratuszem Guidhall przygotowania idą pełną parą. Świętować będzie miasto, które z reguły nie świętuje w ogóle. Zbombardowane w czasie drugiej wojny światowej, opisywane przez Paula Durdena jako „ładne, wysrane miasteczko”, w końcu wyjdzie z cienia Cardiff. Swansea to pierwsza walijska drużyna, która awansowała do Premier League (istnieje od 1992 r.). Drużyna, która zarobi dzięki temu 90 milionów funtów, a jej piłkarze w końcu poczują, że wcale nie są tymi najgorszymi, nieutalentowanymi, wypychanymi z wielkich klubów tylko dlatego, bo ktoś kupił droższych. Najlepszy strzelec, autor trzech goli z poniedziałku Scott Sinclair to przecież odpad z Chelsea. Luke Moore jakieś sześć lat temu nieźle zapowiadał się w Aston Villi. Filar obrony Alan Tate to wychowanek Manchesteru United, ale po Old Trafford raczej by nas nie oprowadził. Na stadionie odwiedzał tylko trybuny, i to też rzadko, bo zaraz zesłano go do Antwerpii.

Reklama

To, że w poniedziałek „فabędzie” będą świętować sukces, wyczuwało się już od rana. Londyn z godzinę na godzinę robił się coraz bardziej czarno-biały. Jeden z fanów, cytowany przez BBC, powiedział, że krótki postój na stacji benzynowej dawał mu uczucie, jakby właśnie wyszedł na spacer po centrum Swansea. Wszędzie klubowe flagi, wszędzie dźwięk klaksonów. Do tego jeszcze koszulki z podobizną Besiana Idrizaja. 22-latka, który nie dokończył poprzedniego sezonu, bo zmarł z powodu zawału serca.

Grał z numerem 40. To dlatego, gdy na tablicy wyników wybiła czterdziestka, wszyscy kibice Swansea wstali. To dlatego zrobili wszystko, by na Wembley było ich właśnie 40 tys. Uhonorować zmarłego kolegę nie zapomnieli również piłkarze, zakładając po zakończeniu meczu specjalne koszulki. – Jest wielu ludzi, którzy nie mogli być tutaj z nami. I to im dedykujemy ten sukces – stwierdził trener Brendan Rodgers. Na myśli miał również swoją matkę. Christina Rodgers rok temu zmarła na raka.


Od Chelsea do Swanselony

Szkoleniowca Swansea ma wyjątkowego. W poniedziałek utarł nosa drużynie, która szesnaście miesięcy temu wywaliła go za drzwi, wywalczył awans do Premier League, a dziś myślami jest już przy… Kilimandżaro. W czerwcu rusza wyprawa charytatywna organizowana przez Chrisa Kamarę, byłego piłkarza, a obecnie eksperta Sky Sports. Rodgers chce to zrobić dla matki. Już kilka lat temu dał się poznać, jako trener, który nie boi się nowych wyzwań. Pięć lat spędził w akademii Chelsea. Był trenerem rezerw, bacznie przyglądał się Jose Mourinho. – To był przyspieszony Harvard – stwierdził.

Dziś, gdy spojrzy się na styl gry jego drużyny, można zauważyć pewne podobieństwa. System 4-3-3, szeroko ustawieni skrzydłowi, długie utrzymywanie się przy piłce. W poniedziałkowym mecz z Reading statystyka podań wyniosła 526. To podobno o 98 więcej niż średnia Arsenalu Londyn. Jeszcze chwila i dziennikarze zwariują. „Swanselona” będzie najładniej grającą drużyną w Anglii, Leon Britton zostanie nowym Iniestą, a Sinclair wcieli się w rolę Messiego.

– Nie obchodzą mnie te porównania. Pogadajmy o Manchesterze lub Chelsea, z którymi zagramy za kilka miesięcy – tonuje nastroje Rodgers. I za chwilę przypomina o drodze, jaką klub przeszedł w ostatnich latach. Drodze z piekła do nieba. Z trzeciej ligi do pierwszej. Z rozpadającego się Vetch Field do pięknego Liberty Stadium. Osiem lat temu ściągano osiedlowych birbantów, żeby w zamian za bilety pomogli wymieniać zardzewiałe krzesełka, dzisiaj ściąga się Roda Stewarta. W środę wielki koncert i wielka feta. – Widzimy się na scenie – zakomunikował brytyjski rockman.

PAWEف GRABOWSKI

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama