Kilkanaście lat temu sporo do powiedzenia w sporcie w Serbii mieli ludzie z półświatka. Ochraniali cię, pomagali trafić do lepszego klubu, biorąc w zamian połowę twojej pensji. Zgłosili się też i do mnie, ale odmówiłem. Gdybym się zgodził, sporo osiągnąłbym w piłce. Wielokrotnie zdarzało się więc, że siedziałem na ławce, bo choć drugi bramkarz był słabszy, to był dogadany z mafią. Ja poszedłem drogą bez układów i jakoś sobie poradziłem. Pierwszy dobry kontrakt podpisałem jednak w wieku 27 lat. Trochę późno, jak na gościa, który miał grać albo w Barcelonie, albo w Liverpoolu – mówi Bojan Isailović, bramkarz Zagłębia Lubin.
W 1997 roku na młodzieżowy turniej piłkarski organizowany przez Barcelonę zaproszona została Crvena Zvezda Belgrad. W Hiszpanii rywalizowało między sobą sześć zespołów, w tym m.in. Juventus Turyn czy Atletico Madryt. Pierwsze miejsce zajęła ekipa z Belgradu, odnosząc cztery zwycięstwa i dwa remisy. W żadnym z sześciu spotkań nie straciła gola. Dostępu do bramki strzegł 17-letni Isailović.
CASILLAS Z BUFFONEM BY NIE ZŁAPALI
– Po zakończeniu turnieju FC Barcelona zaprosiła nas jeszcze do towarzyskiej gry. Wystąpili już nie tylko juniorzy, ale i również nieco starsi piłkarze. Dziesięć minut przed końcem uraz zgłosił pierwszy bramkarz, ja go zastąpiłem. Wskoczyłem między słupki, a fantastyczną akcję przeprowadziła Barca. Któryś z piłkarzy niesamowicie mocno uderzył w okienko z woleja i nie wybroniliby tego Casillas z Buffonem do spółki. Mnie jakimś cudem się udało – wspomina z uśmiechem.
Po którymś z meczów zaczepił go Bojan Krkić, były piłkarz Crvenej i ojciec słynnego piłkarza, ale przede wszystkim ówczesny skaut Barcy. – Wziął mój numer, lecz byłem pewien, że zrobił to profilaktycznie, na wszelki wypadek. Po tygodniu zadzwonił – przyznaje Isailović.
Hiszpanie byli zdecydowani na zakup świetnie zapowiadającego się bramkarza. Negocjacje z Crveną nie należały do przyjemnych. Prezydent klubu zażądał 4,5 miliona dolarów. Za nastolatka, który nie miał na koncie ani jednego występu w oficjalnych rozgrywkach, była to kwota nie do przyjęcia. Barcelona zaproponowała 2,5 miliona, ale całkowita suma transferu – po spełnieniu różnych warunków – mogła wzrosnąć do 5,3 miliona. Odpowiedź prezydenta Crveny była natychmiastowa: mogę zejść do 3,5 miliona, ale wszystko chcę od razu.
Isailović został w Belgradzie. Hiszpanie latali na rozmowy, próbowali negocjować, przekonywać. Ich próby na nic się jednak zdały. Po kilkunastu miesiącach odpuścili.
Cztery lata po rozpoczęciu rozmów z Barceloną, zakończonych ostatecznie fiaskiem, zgłosił się Liverpool. Dla Bojana była to wielka szansa, ale uzyskać możliwość pobytu w Anglii nie było łatwo. Dostał jedynie półroczną wizę bez pozwolenia o pracę. Trenerzy Liverpoolu wystawili go do gry w kilku spotkaniach towarzyskich, chcieli go zatrzymać u siebie. Na przeszkodzie stanęły problemy formalne. – Byłem wściekły, bo profesjonalna agencja menedżerska mogła mi pomóc w transferze do Anglii, ale nie była w stanie załatwić pozwolenia na pracę – uważa.
OTOCZONY PRZEZ 50 KIBOLI
Isailović to kompletne zaprzeczenie tezy, że bramkarz powinien być szalony, trochę „postrzelony”. Zupełne przeciwieństwo Artura Boruca. Jak z nim rozmawiamy, odnosimy wrażenie, że Łukasz Fabiański to wulkan. – Dobry golkiper szurnięty być nie musi, wystarczy odwaga. Dłoń musisz włożyć przecież tam, gdzie inni z całej siły uderzają nogą – zauważa.
Grzeczny, spokojny, nie sprawiający problemów Bojan przez długi czas przynosił ze szkoły same piątki. Do nauki goniła go mama, powtarzała: „pójdziesz grać w piłkę, jak odrobisz lekcje”. Zawsze słuchał. Ukończył też jeden kierunek studiów, na drugim pozostały mu dwa semestry. To ewenement, bo wielu piłkarzy nie ma nawet matury… W bójce uczestniczył raz, kiedy na szkolnym korytarzu przebiegający chłopak z całą siłą przewrócił go na ziemię.
– Jako piłkarz Crveny Zvezdej byłem w większych tarapatach. Mieliśmy w klubie obiad i trening, a ja w międzyczasie wyszedłem do sklepu. Zapomniałem, że kilka godzin później znienawidzony Partizan, którego stadion jest 500 metrów dalej, gra mecz w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Byłem w stroju Crveny. Nim się obejrzałem, otoczyło mnie 50 napakowanych facetów. Zaczepili mnie, prowokowali, wyzywali, zabrali torbę i portfel. Z każdą minutą bałem się coraz bardziej. Dopuszczałem do siebie myśl, że mnie pobiją, że nie wrócę cały – opowiada. W końcu mu odpuścili.
W Crvenie spędził czternaście lat. To jego klub – od dziecka mu kibicował, na jego meczach się wychował. Gdy był dzieciakiem, jego ulubieńcy zdobyli w 1991 roku Puchar Europy, czyli wygrali dzisiejszą Ligę Mistrzów. W składzie zwycięzców byli m.in. Robert Prosciniecki (później trafił do Realu Madryt) czy Dejan Savicević (transfer do Milanu).
Isailović pamięta praktycznie każde derby pomiędzy Crveną a Partizanem. Setne spotkanie pomiędzy tymi ekipami w 1995 roku oglądał na stadionie. – Mecz zbiegł się w czasie z narodowym świętem – Djurdjevdjan. To Dzień Świętego Jerzego, który jest też patronem Crveny. Co więcej, zwycięstwo mojej drużyny znacząco przybliżało ją do mistrzostwa kraju. Na trybunach było gorąco, bardzo gorąco, ale wszyscy przeżyli – uśmiecha się. – Trzeba jednak przyznać, że serbscy kibice mają bzika na punkcie piłki. Futbol to ich całe życie, dla ukochanych barw poświęcają wiele. Za klub są w stanie niekiedy zrobić wszystko.
KŁÓTNIA Z Ł»ONÄ„ O KORUPCJĘ
– Dziś piłka w Serbii przechodzi kryzys. Jedyny klub, który radzi sobie finansowo, to Partizan. Reszta jest w poważnych tarapatach, nie ma w ogóle pieniędzy. Spodziewane są prawne zmiany, które pomogą. Bo w chwili obecnej sponsorzy boją się dać kasę, nie wiedząc, co dokładnie się z nią dzieje, na jakie wydatki idzie – opowiada.
Z korupcją Isailović w ojczyźnie nigdy się nie spotkał. Tak twierdzi początkowo, potem zmienia zdanie. Kilka miesięcy po tym, jak nie wypalił transfer do Liverpoolu, został wypożyczony… do drugoligowego Srem Jakovo. W tygodniu trenował z Crveną, tam jeździł tylko na mecze. W jednym ze spotkań był najlepszy na boisku, bronił znakomicie. Tuż przed przerwą przy jednej z interwencji poczuł minimalny ból. Trwało to kilka sekund, szybko wznowił grę. Potem podszedł do niego trener:
– Jesteś kontuzjowany?
– Nie.
– Może jednak?
– Nie!
– Wiesz, to nie jest tak ważny mecz. Nie ryzykujmy.
– Nie ma czego ryzykować, bo nic mi nie jest.
– Kilka chwil później na boisku już mnie nie było – wspomina dziś. -To było bardzo podejrzane, dało mi sporo do myślenia. Ale nic nikomu oczywiście nie zostało udowodnione. Mnie na szczęście nikt nie proponował nigdy odpuszczenia meczu. Ostatnio pokłóciłem się o to z żoną, bo pytała, co bym zrobił, gdybym dostał taką propozycję, gdyby porwali nasze dziecko. Powiedziałem, że nie wiem, że nie potrafiłbym się zachować. Zostałem wychowany na uczciwego człowieka – dodaje.
MAMA NIE DOCZEKAŁA ŚLUBU
Mama Bojana, Branka była biegaczką. Odnosiła w Jugosławii spore sukcesy, ale karierę skończyła przedwcześnie z powodu problemów ze ścięgnem Achillesa. Trzy lata temu zmarła. – Pewnego dnia wróciła do domu ze strasznym bólem głowy. Wzięła wolne i po raz pierwszy od dziesięciu lat wybrała się na szczegółowe badania – sprawdzić krew czy stan płuc, bo była palaczką. Lekarze niczego nie znaleźli. Ból głowy ustał, wróciła do pracy. Po trzech tygodniach ból powrócił. Wieczorem poszła do mojego pokoju oglądać telewizję, położyła się w moim łóżku i usnęła. Już się nie obudziła – mówi.
– W dniu śmierci widziała się ze swoją siostrą. Przyszedłem do nich, ale tylko na chwilę. Byłem strasznie zabiegany, bo oprócz treningów w klubie, zajmowałem się przygotowaniami do ślubu. Ja i narzeczona Ana mieliśmy pobrać się za dwa tygodnie. Mama była bardzo szczęśliwa z tego powodu. Niestety, nie doczekała tego dnia – dodaje. Ceremonia została oczywiście przełożona.
– Mama zawsze była dzielną, silną kobietą. Bardzo o mnie dbała, byłem oczkiem w jej głowie. Niezależnie od tego, jak trudna sytuacja była w kraju czy w domu, nigdy się nie poddawała. Gdy po wojnie kraj był w bardzo trudnej sytuacji ekonomicznej, miała duże problemy z pracą. Nie można było być legalnie zatrudnionym dla zagranicznej firmy. Ale zawsze sobie radziła, znajdowała rozwiązanie w ciężkiej sytuacji – wspomina.
Kiedy w 1999 NATO bombardowało Jugosławię, on zdążył wrócić z ponownych testów w Barcelonie. Załapał się na jeden z ostatnich samolotów, bo chciał być blisko rodziny. Wbrew pozorom, życie mieszkańców zbytnio się nie zmieniło. Większość jak co dzień jeździła do pracy, Bojan normalnie trenował z drużyną. Podczas zajęć czasami słychać było jedynie syreny ostrzegawcze.
– Jugosławię przedstawiano wówczas w mediach w możliwie najgorszy sposób, najbardziej dramatyczny. Doszło do tego, że w telewizji pokazywano nie tylko ludzkie szczątki, ale to, jak jedzą je świnie. Coś obrzydliwego – zauważa.
NAWET NIE WIE, W JAKIM GRAM KRAJU
Do Polski trafił półtora roku temu. Niedługo wcześniej został wybrany w Serbii najlepszym bramkarzem. Zgłosił się więc po niego Partizan, ale finansowo przebiło go Zagłębie Lubin. Poza tym, wychowanek Crveny nie mógłby zagrać w zespole lokalnego rywala. – Miałbym przerąbane, kibice by mi tego nie wybaczyli. Vladimir Stojković kilka lat temu zaczynał w tym samym miejscu, co ja, potem wyjechał za granicę i w końcu wylądował w Partizanie. Ma całodobową ochronę, sam nigdzie z domu się nie rusza – mówi bramkarz Zagłębia.
Stojković to, podobnie jak Isailović, bramkarz, który znalazł się w kadrze na mistrzostwa świata w RPA. Razem z nimi pojechał Andjelko Djuricić (portugalska Uniao Leiria). – Dziś w kadrze nie ma żadnego z nas, żaden nie jest brany pod uwagę. Obecny selekcjoner, Vladimir Petrović nawet nie wie, w jakim gram kraju, a co dopiero w jakim klubie – kręci głową Isailović.
– Poprzedni szkoleniowiec Radomir Antić w pewnym momencie stał się w Serbii niezwykle popularny, miał poparcie całego społeczeństwa, na stadionach śpiewano o nim piosenki. Zaczął dochodzić do coraz większej władzy. Większej, niż Tomislav Karadzić, prezes serbskiej federacji piłkarskiej, który ostatnio go zwolnił. Dziś wszyscy kibice bojkotują Karadzicia, a wokół kadry jest bardzo niezdrowa atmosfera – przyznaje Bojan.
Do drużyny narodowej wróciłby z wielką chęcią. Na razie powinien uzbroić się w cierpliwość. Petrović najpierw musiałby zlokalizować Polskę na mapie, potem tutaj przylecieć. Pytanie tylko, czy obecna forma bramkarza Zagłębia wystarczyłaby do powołania. Niespełna dwa tygodnie w meczu ze Śląskiem Wrocław przytrafił mu się błąd. Wielbłąd, jak mawia Jan Tomaszewski. – Przez półtora roku gry w Polsce nie miałem zanotowałem większej wpadki. Teraz przytrafiła się w najważniejszym, dla naszych kibiców, meczu sezonu. To mój największy błąd w całej karierze. Przepraszam kibiców raz jeszcze – kończy.
PIOTR TOMASIK

