David Kobylik ma niezłe CV – grał w Racingu Strasbourg, Arminii Bielefeld czy MSK Ł»ylinie. Sięgnął po mistrzostwo Europy do lat 21, zdobył mistrzostwo Słowacji… Co w Polonii Bytom robi gość z takim życiorysem?
15 maja 2010. Rozgrywki ligowe na Słowacji dobiegają końca, a po trzech latach przerwy MSK Ł»ylina znów cieszy się z mistrzostwa. Ligę wygrywa nieznacznie, z trzypunktową przewagą nad drugim w tabeli Slovanem. W drużynie Pavla Hapala pierwsze skrzypce rozgrywa Kobylik, który w sezonie notuje najwięcej występów w całym zespole.
15 września 2010. Ł»ylina podejmuje na własnym boisku Chelsea Londyn. To historyczny mecz, klub po raz pierwszy w historii dostał się do fazy grupowej Ligi Mistrzów (po drodze wyeliminował Spartę Praga, pogromcę Lecha Poznań). Kobylika na boisku nie ma. Pięć dni wcześniej zagrał z Zagłębiem Lubin. To jego debiut w Polonii Bytom.
– Bardzo chciałem grać w Lidze Mistrzów, to było moje marzenie. Nie spełniłem go przez właściciela Ł»yliny. To on wszystko zniszczył – mówi. – Wraz z końcem minionego sezonu wygasała moja umowa z klubem. Trener nalegał, bym został, ja też nie zamierzałem odchodzić. Byliśmy dogadani, wszystkie szczegóły kontraktu były ustalone. Brakowało tylko podpisów. Właściciel przyjechał, zablokował tę decyzję. Nie chciał mnie w swoim zespole. Do dziś nie wiem dlaczego…
– Mogłem występować w Champions League, zmierzyć się z Chelsea na Stamford Bridge, przeżyć coś niezapomnianego. Zamiast tego, walczę o utrzymanie z Polonią Bytom. Trudno, takie życie. Nie zamierzam płakać nad rozlanym mlekiem – zaznacza.
– I kto wie, czy w Bytomiu właśnie nie straciłeś miejsca w składzie. Po 18 spotkaniach z rzędu w wyjściowej jedenastce, w minioną sobotę w meczu z Widzewem usiadłeś na ławce rezerwowych.
– Nie ukrywam, byłem zaskoczony tą decyzją. Ale nie zrobię przecież z tego powodu zamieszania w szatni. Dziś jedyny temat, który się liczy, to uniknięcie spadku. Od dawna znajdujemy się w bardzo trudnej sytuacji, a teraz okazuje się, że o utrzymanie walczą trzy zespoły. Arka, Cracovia i Polonia.
– Transfer do Bytomia to dla ciebie degradacja sportowa?
– Nie chcę o tym gadać. Po Polonii spodziewałem się o wiele więcej, nie tak mi to wszystko początkowo przedstawiano. Czasami jestem zszokowany tym, co widzę.
– Jak z pieniędzmi?
– Jak w klubie jest, każdy widzi. Wszyscy mówią, żeby odciąć się od tego problemu i skupić tylko na utrzymaniu. Ale to wcale łatwe nie jest, wątek finansowy cały czas się za nami ciągnie.
29-letni dziś Kobylik jeszcze niedawno był uznawany w Czechach za jednego z najzdolniejszych piłkarzy młodego pokolenia. Był regularnie powoływany do reprezentacji młodzieżowych, od U-16 do U-21. Sięgnął po mistrzostwo Europy do lat 21. – To mój największy sukces – przyznaje.
W tym samym czasie był zawodnikiem pierwszego składu Sigmy Ołomuniec, do którego przebił się jako nastolatek. – To mój ukochany klub z rodzinnego miasta, w nim będę chciał zakończyć karierę. Jako młody chłopak chodziłem tam na mecze, na Sigmie się wychowałem. Klub bardzo dobrze funkcjonuje, nie boi się stawiać na młodych. Ja jestem tego przykładem – opowiada.
W Sigmie ma wielu przyjaciół i spore znajomości. Dwukrotnie, gdy nie najlepiej wiodło mu się na obczyźnie, wracał do miejsca, w którym stawiał pierwsze kroki w świecie futbolu. Pierwszy był powrót z Francji, do której wyjechał w wieku 21 lat.
– Przeprowadzka do Racingu Strasbourg była pierwszym zagranicznym wyjazdem. Byłem młodym chłopakiem, chyba jeszcze nie w pełni dojrzałym. Ciężko było sobie poradzić. Trochę tam pograłem, na ogół wchodziłem z ławki, ale większej furory nie zrobiłem. Francuzi widzieli jednak we mnie potencjał, chcieli, żebym został. Klub nie był jednak w stanie zapłacić odpowiednich pieniędzy za transfer, więc z końcem wypożyczenia wróciłem do Czech – wspomina.
Kolejny zagraniczny wyjazd, po rocznym pobycie w Sigmie, był już bardziej udany. W Arminii Bielefeld grał znacznie częściej. Przynajmniej na początku. – Przez trzy lata zagrałem 42 mecze, 27 w pierwszym składzie. W tym czasie sześciokrotnie mierzyliśmy się z Bayernem Monachium. Pięć razy przegraliśmy, ale raz udało się wygrać. Pamiętam, że grałem naprzeciwko Philippa Lahma. Niesamowity piłkarz. Nie powiem, trudno było – opowiada.
Były też i gorsze chwile, kiedy Kobylik wyczyny kolegów oglądał albo z ławki, albo z trybun. Odszedł więc z Niemiec, choć miał kilka propozycji z 2. Bundesligi. Spakował się i niespodziewanie poleciał na Cypr. – Czasem w życiu piłkarza pojawia się oferta, której odrzucić nie można, a odpowiedź negatywna po prostu nie istnieje. Tak było w przypadku transferu do Omonii Nikozja. Nie ukrywam, pojechałem tam dla kasy – zaznacza.
Kobylik podpisał z Omonią dwuletni kontrakt. Po sześciu miesiącach w klubie już go nie było. – Odłożyłem ile się dało, ale przekonałem się też, że pieniądze to nie wszystko. W życiu chodzi o coś więcej. Kasę położysz na biurku, trochę na nią popatrzysz i wpłacasz do banku. Ja chciałem się rozwijać, spełniać zawodowo – przyznaje.
O grze w pierwszym składzie Omonii mógł co najwyżej pomarzyć. Jednym z jego rywali był Clayton, który za kadencji Jose Mourinho wygrał z FC Porto Puchar UEFA. – To był gość, który przerastał mnie o jedną klasę, może dwie. Nie miałem z nim szans, byłem po prostu od niego gorszy – nie ukrywa.
Półtora roku później wylądował w Bytomiu. Tu nie gra już ani z Mamadou Niangiem, ani z Danijelem Ljuboją. O miejsce w składzie nie walczy też z Claytonem czy Joergem Boehme. Po meczach nie wymienia się koszulkami z Philippem Lahmem bądź Fabienem Barthezem. Zanim trafił do Polonii, o polskiej piłce nie wiedział praktycznie nic. Znał tylko gościa, na którego w Niemczech wołali „Koenig Artur” (z niem. „Król Artur”), czyli Artura Wichniarka. Dziś wchodzi do szatni, a tu Tymiński, Chomiuk, Dziewulski…
PIOTR TOMASIK