– Idę sobie ostatnio przez moją wieś. Zachodzę na boisko, patrzę, a tam zamiast dwudziestu młodych, naszych chłopaków, za piłką biega… Murzyn – opowiadał kiedyś w telewizyjnym studiu Paweł Zarzeczny. Taka drobna historia przypomniała nam się nie dalej jak w piątek, przy okazji meczu z Litwą. Scenariusz znacie: gra – beznadziejna, wynik – do bani, rywal – słaby, ale przynajmniej strzela gole. Ogólne wrażenie tak beznadziejne, że całą tę zgraję chciałoby się odesłać gdzieś daleko, gdzie nie ma telewizyjnych kamer. Na Wyspy Cooka, albo do innego Bangladeszu.
Tylko co z tym Murzynem, zapytacie. Ano tyle, że to najlepszy specjalista w Polsce od kopania piłki w miejscach, gdzie diabeł mówi dobranoc. Idę o zakład, że redaktor Zarzeczny, spacerując po swoim Piasecznie, nie wiedział, jaki trafił mu się egzemplarz. Chłopak nazywa się Michael Olakitan Sanni i ze świecą szukać drugiego, który kiedykolwiek grał w tylu dziwnych miejscach, jednym za drugim.
Zastanawialiście się kiedyś, jak może wyglądać piłka na Malediwach? Czy w ogóle jakoś wygląda? W miejscu idealnym na wczasy. W kraju, do którego na tysiąc przyjezdnych, 999 zamierza po prostu smażyć się na plaży. Szczerze, nie zastanawialiśmy się nigdy. Sanni dał nam pretekst. Pytamy więc kogoś, kto był i widział.
– Chłopie, tam nie ma piłki. Przecież to są setki malutkich wysepek – słyszymy.
– Niby racja, ale przecież reprezentację jakąś mają.
– Może w stolicy, w Male jest jedno boisko. Ale to tak, jakbym z żoną założył sobie kadrę w łyżwiarstwie figurowym.
Krótka wymiana zdań. Michael Sanni zarzekałby się, że jest całkiem inaczej. Nigeryjczyk z Lagos, który przez pół roku grał na Malediwach, zaraz po tym, jak odszedł z Machhindra FC w… Nepalu. Przyznajcie – cholernie ciężko o większą egzotykę. Ale to jeszcze nie koniec. Wychowanek „Pepsi Football Academy” był też w Indiach, a przed przyjazdem do Polski pokopał w Kosowie.
Przeciętny piłkarz jedzie na zgrupowanie, często nawet nie wie dokąd. Hotel, boisko, lotnisko – nie interesuje go nic więcej. Sanni dokładnie na odwrót. Uprawia turystykę, próbując zarobić na piłce. Gra tam, skąd dostaje oferty – przyznaje to bez wielkiej filozofii. Roześle CV w sto miejsc, więc w końcu ktoś odpowie. A że mail przychodzi akurat z Nepalu, co robić… Pakować walizki i jechać.
Jako że lubimy w piłce historie niebanalne, namawialiśmy go, żeby szerzej o tym opowiedział. Lekko się przeliczyliśmy. – I am sorry, Mr Paweł. It’s not good idea – powtarza raz za razem. Polska nie jest tolerancyjnym krajem, a on nie chce się wychylać. Już kiedyś udzielił wywiadu i nie wynikło z tego nic dobrego – tak przynajmniej tłumaczy. Kto pozna go lepiej, ten przyzna, że na krytykę odporny nie jest. Gdy pewnego razu trener ośmielił się powiedzieć że Sanni piłkarsko jest słaby, a do tego leniwy, ten zaraz podesłał dziennikarzowi dziesięć osób gotowych stwierdzić, że wcale nie, bo właśnie dobry i pracowity.
Malediwy opuścił już po pół roku. Klub przestał być wypłacalny, dziś już chyba nawet nie istnieje. Sanni znów wysłał kilka maili i znalazłâ€¦ Na parę kolejnych miesięcy zamieszkał w Katmandu. W stolicy Nepalu, gdzie na ulicy walczysz o życie z wszystkimi możliwymi pojazdami, opędzając się w międzyczasie od setek naganiaczy. Właśnie tam, na wysokości 1500 metrów n.p.m., gra piłkarska liga. Specyficzna, bo prawie każdy mecz to derby. Stadion jeden, kibicom nie bardzo zależy, która z drużyn wygra. Przychodzą jak do teatru, ale przynajmniej licznie. Nieraz i po pięć tysięcy osób. – Kluby maja budżety na poziomie 40-60 tysięcy dolarów rocznie. Miejscowi zarabiają grosze, ale zagraniczni, jak Sanni, mogą dostać do 1,5 tys. na miesiąc – mówi Nabin Chitrakar, działacz w Machhindra FC.
Półtora tysiąca dolarów. Przyzwoicie jak na gościa, który błąka się po największych peryferiach futbolu. Od 17. roku życia, kiedy z Nigerii wyjechał do Indii. Kolejnego kraju, w którym piłka znaczy niewiele. W miejsce, gdzie ludzie częściej gorączkują się na myśl o meczach krykieta. Z Pakistanem na przykład. Przypomnijcie sobie Nigeryjczyka Dudu, króla strzelców hinduskiej ligi. W Polsce też miał być królem. – Nazywam się „goal-machine”. Przyjechałem tu, żeby zdobywać bramki. Mógłbym to robić nawet codziennie – wypalił, jak tylko podpisał kontrakt z Wisłą Kraków. Nie dodał, że oczywiście mógłby, gdyby tylko… potrafił. I jak szybko się pojawił, tak szybko przepadł.
Tyle o Dudu. Michael Sanni mniej więcej w tym samym czasie pojechał na zachód… Podpisał kontrakt z sześciokrotnym mistrzem Kosowa. Można by się czepiać, że znów na pół roku, ale akurat Mitrowicę opuścił jak najbardziej w porę. Ledwie kilka tygodni przed zamieszkami po ogłoszeniu niepodległości Kosowa.
Od trzech lat żyje w Polsce. Z wyjazdów wycieczkowych został mu Kraków albo Białowieża. Przekonał się też, że od poważnego klubu dużo łatwiej znajdzie nawet… żonę. No i znalazł – w Olsztynie. Na jego umiejętności nie nabrał się Adam Nawałka. Nie nabrali się w Calisii Kalisz i Pelikanie Łowicz. Próbuje dalej.
Nie zarabia już 1,5 tysiąca dolarów pod Mount Everestem. Nie gra na 29-tysięcznym stadionie w Mitrowicy, ani nie wygrzewa się na Malediwach. W komentarzach napiszecie pewnie, że go promujemy. Nie, nie promujemy. Czy strzeli gola, czy samobója – wszystko nam jedno. Zupełnie nie interesuje nas jakim jest piłkarzem. Pewnie słabym.
Przynajmniej nie wydzwonił jeszcze rachunku na 25 tysięcy, jak Moses Molongo. Ani nie przebierał się za piłkarza, jak Noel Sikhosana. Potraktujcie go jako ciekawostkę.
PAWEŁ MUZYKA